Forsująca najszybsze na świecie tempo zielonej transformacji Unia Europejska zaczyna naciskać na to, aby na całym globie cena emisji CO2 posiadała stawkę minimalną.
W ubiegłym tygodniu w Wenecji miało miejsce długo oczekiwane spotkanie ministrów finansów grupy G-20, na którym omawiano szereg istotnych kwestii związanych m.in. z planami wprowadzenia globalnej minimalnej stawki podatku CIT czy też globalnego podatku cyfrowego pobieranego do technologicznych gigantów. W trakcie rozmów francuski minister finansów Bruno Le Maire zaproponował, aby dla całego świata wprowadzić nowe rozwiązanie ściśle regulujące koszty emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Jako że niemożliwe jest wprowadzenie jednolitej stawki, zdaniem Francuza wysiłki najpotężniejszych państw na świecie powinny iść w kierunku wprowadzenia pewnego zakresu cenowego, którego nikt nie powinien przekraczać.
Jednolita światowa cena uprawnień do emisji to rzeczywiście konstrukt bardzo abstrakcyjny. W zasadzie niemożliwe jest nawet jej ustalenie, ponieważ nie mamy tu do czynienia z żadnym „rynkiem”. Uprawnienia emisyjne nie są żadną realną potrzebą człowieka, lecz biurokratycznym tworem i dlatego w celu wypracowania jednolitej ich ceny potrzebne by było tak naprawdę porozumienie obejmujące wszystkie kraje świata.
Wola bogatych
Na razie Francja i inni zwolennicy takiego rozwiązania dążą do tego, aby ściśle określony przedział cen emisji obowiązywał przynajmniej największych graczy na świecie, a więc Stany Zjednoczone, Chiny, Indie, Unię Europejską i pozostałe państwa należące do G-20. W praktyce przyjęcie tego schematu przez największych oznaczałoby rozciągnięcie jego obowiązywania także na zdecydowaną większość państw. Potężni mają wszak do dyspozycji wiele środków nacisku, które nie pozostawią krajom rozwijającym się większego wyboru.
Inicjatywa wprowadzenia ściśle określonego przedziału cenowego dla emisji CO2 została wprawdzie zgłoszona przez Francję, lecz jako taka była już znana od dłuższego czasu i dyskutowano ją na różnych forach. Nie jest bowiem żadną tajemnicą to, iż wprowadzanie nowych zielonych podatków, opłat oraz systemu handlu uprawnieniami do emisji znacząco podwyższyły koszty produkcji w krajach rozwiniętych i tym samym spowodowały niekiedy wręcz lawinowy wzrost importu z krajów nienarzucających sobie aż tak wielkich ograniczeń. Najlepszym przykładem jest tu sama Unia Europejska, która w ostatnim czasie boryka się z drastycznym wzrostem importu m.in. cementu i stali z takich krajów jak Turcja czy też Ukraina, gdzie normy środowiskowe są brane w bardzo głęboki nawias. To właśnie tego rodzaju kraje są przedmiotem nowej inicjatywy, gdyż odbierają zachodnim potentatom coraz większą część rynku.
Wedle danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego aż 4/5 światowej emisji dwutlenku węgla pochodzi z krajów, które „niedoszacowują” kosztów emisji. Na czym polega owo „niedoszacowanie”? Odpowiedź jest prosta i brzmi: na prowadzeniu o wiele mniej rozbudowanej polityki klimatycznej niż Unia Europejska czy też Stany Zjednoczone. Szacuje się, że średnia cena emisji CO2 na całym świecie wynosi obecnie zaledwie 3 dolary za tonę, podczas gdy na unijnym rynku uprawnień ETS wynosi już nawet 58 euro. Różnica jest więc ogromna i dlatego mówi się o tym, że oficjalny globalny zakres cen emisji powinien kształtować się w przedziale 25-75 dolarów.
Drożyzna dla wszystkich
W praktyce oznaczałoby to, że dla prawie kilku miliardów osób żyjących w krajach nieprowadzących aż tak agresywnej zielonej polityki ceny nie tylko energii, ale praktycznie wszystkich towarów musiałyby w ciągu najbliższych lat wzrosnąć w niebotyczny sposób. Jeśli bowiem produkcja nawozów rolniczych czy też stali ma nie być przenoszona przez koncerny do krajów rozwijających się, aby uniknąć zielonych kosztów, globalna regulacja musi ostatecznie objąć praktycznie cały świat.
Zielona agenda Unii Europejskiej oraz innych najbogatszych państw przez długi czas mogła uchodzić za kosztowną fanaberię lub też dość skomplikowany sposób na ochronę własnych zasobów (zanieczyszczenie planety rodzi bowiem określone koszty w postaci zwiększonej liczby chorób, krótszego życia, kurczenia się zasobów naturalnych). W obecnej fazie widać jednak wyrazie, że dzięki niej najpotężniejszym państwom na świecie udaje się jednocześnie implementować rozwiązania uderzające w najbiedniejsze i aspirujące państwa. Inicjatywa zgłoszona przez francuskiego ministra finansów pokazuje wyraźnie, że światowa gospodarka coraz bardziej dryfuje w kierunku nieformalnego zarządu dyktującego określone rozwiązania wszystkim uczestnikom (pokazała to już zresztą inicjatywa minimalnej globalnej stawki podatku CIT).
Z dzisiejszej perspektywy widać, jak wielkie znaczenie dla powstrzymywania tego rodzaju niebezpiecznych zjawisk miała prezydentura Donalda Trumpa. W gruncie rzeczy bowiem mechanizm globalnego zakresu cen emisji został już częściowo przewidziany w ramach paryskiego porozumienia klimatycznego z 2015 r. Republikański prezydent wycofał swój kraj z podjętych wcześniej zobowiązań i tym samym opóźnił o kilka lat proces narzucania całemu światu skrajnych rozwiązań. Obecnie przeszkoda w postaci jego osoby już zniknęła i dlatego w ekspresowym wręcz tempie wdrażane są rozwiązania idące w kierunku narzucania całemu światu rozwiązań, które Europie przyniosły drożyznę i zastój gospodarczy, a wkrótce to samo przeniosą na cały świat.
Autorzy nowej inicjatywy wspaniałomyślnie zastrzegli, że w odróżnieniu od najbogatszych państw, w których obowiązywałaby minimalna stawka 75 dolarów za tonę emisji, kraje o niskim dochodzie mogłyby dostosować się do zaledwie 25 dolarów Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jest to wciąż horrendalnie wysoka stawka, która może przynieść jedynie gospodarczą katastrofę. O wiele większy pożytek przyniosłoby za to wprowadzenie cen maksymalnych w unijnym systemie handlu uprawnieniami do emisji ETS, który stał się przedmiotem zawziętej spekulacji. Jeszcze niedawno cena tony miała wartość jednocyfrową, a obecnie zmierza nieuchronnie w kierunku wartości trzycyfrowej.
Walka o redukcję konkurencji
Zdaniem przedstawicieli Międzynarodowego Funduszu Walutowego wprowadzenie obowiązkowego zakresu cen minimalnych dla emisji CO2 może przyczynić się do ograniczenia emisji do 2030 r. aż o 23 proc. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak to, że bardziej zauważalną redukcję uda się osiągnąć w zakresie gospodarczej konkurencji na światowych rynkach. Ciężko bowiem sobie wyobrazić, aby biedniejsze kraje obarczone tak sporymi kosztami były zdolne nadal konkurować z silniejszymi od siebie.
Tradycyjnie największe wyzwanie stojące przed promotorami zielonej transformacji dotyczy jednak relacji z Chinami. Państwo Środka dokonuje wprawdzie największych na świecie inwestycji w zieloną energię i chętnie podejmuje rozmowy na temat współpracy w zakresie walki z globalnym ociepleniem, lecz jednocześnie bez żadnych zahamowań korzysta wciąż z rozwiązań, które czynią je światowym emitentem numer jeden. Zgromadzone przez Chiny rezerwy kapitałowe są obecnie tak ogromne, że stać je na przystąpienie do inicjatywy zgłoszonej przez Francję, gdyż poniesione w ten sposób koszty i tak zostaną zrekompensowane przez korzyści wynikające ze skonstruowania zielonego sufitu dla biedniejszych państw. Realnie nie zmniejszy to emisji CO2, ale akurat tym decydenci światowej polityki są najmniej zainteresowani.