Władze Wielkiej Brytanii chcą od przyszłego roku wprowadzić przepis pozwalający na wyłączanie domowych ładowarek do samochodów elektrycznych w porach największego poboru mocy. Ładowarki mają być odłączane w godzinach 8-11 i 16-22. Dostępne mają być jedynie punkty ładowania na autostradach i drogach krajowych. Ponadto od maja 2022 r. każda nowo instalowana ładowarka musi być sprzęgnięta z internetem i mieć domyślne ustawienia pozwalające na jej zdalne wyłączanie.
Jednak i to jeszcze nie koniec – nowe przepisy przewidują również możliwość losowego opóźniania ładowania o 30 minut, jeżeli do sieci elektrycznej „zaloguje się” zbyt wielu właścicieli „elektryków” naraz. Ograniczenia te są podyktowane obawami o wydolność sieci elektroenergetycznych i możliwością przeciążeń, co w skrajnych przypadkach może nawet doprowadzić do blackoutów. Wszystko w sytuacji, gdy w 67-milionowej Wielkiej Brytanii po drogach jeździ zaledwie ok. 300 tys. aut elektrycznych. Podobne rozwiązania (i z tych samych powodów) przygotowują również Niemcy, którzy ponadto chcą rozszerzyć ograniczenia na domowe pompy ciepła.
Niedawno minęła 30. rocznica śmierci Stefana Kisielewskiego i przy tej okazji nie sposób nie przypomnieć jego słynnej maksymy głoszącej, iż socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju (dodajmy – i których to „trudności” tenże socjalizm jest przyczyną). W tym przypadku mamy do czynienia z jego współczesną mutacją, którą można określić mianem „zielonej komuny”. Ów zielony komunizm zaprowadzany jest drogą odgórnie zaordynowanej rewolucji, w której o lepsze walczą ideologiczne zacietrzewienie (quasi-kościół klimatyzmu, gdzie strach przed wiekuistym potępieniem zastąpiono wizją „katastrofy klimatycznej”), polityczne interesy i pazerność koncernów obiecujących sobie ciężkie biliony euro i dolarów wskutek powszechnego (i przymusowego) wdrożenia ich „ekologicznych” technologii. Spójrzmy tylko. Jeszcze przed chwilą mamiono nas wizją powszechnej „elektromobilności”, redukującej grzeszny „ślad węglowy” („ślad węglowy” wg zielonej moralności jest bowiem odpowiednikiem grzechu). Abstrahując nawet od cen „elektryków”, które nadal są, patrząc globalnie, raczej zabawką górnej klasy średniej i wyższej – jakoś nikt zawczasu nie policzył, ile to wszystko będzie żarło prądu. Teraz dopiero szacuje się, że w samej tylko Wlk. Brytanii do 2050 r. będzie potrzebna rozbudowa mocy o 18 GW, co oczywiście wymaga zwiększenia wydolności sieci przesyłowych. Ta sama Wlk. Brytania do 2030 r. chce zakazać sprzedaży samochodów spalinowych…
Na powyższe nakłada się pełzający kryzys energetyczny, o którym niedawno tu pisałem. OZE wskutek różnych kaprysów pogody nie dają rady, skokowo rośnie więc popyt na gaz (główne „paliwo przejściowe”, na które stawia Europa), którego zaczyna brakować, ceny prądu wskutek obłędnego systemu handlu emisjami przebijają kolejne pułapy – i przy tym wszystkim mamy się masowo przesiąść na prądożerną „elektromobilność”… A może, skoro gaz jest taki trendy, to wprowadzić „prikaz” montowania w samochodach instalacji LPG? Z miejsca stalibyśmy się europejskim „zielonym” czempionem, a nasi panowie Zdzisie i Czesie, którzy potrafią przerobić na gaz wszystko, co jeździ – liderami w branży eko-technologii.
Tymczasem jednak wychodzi na to, że efekt dążenia do zeroemisyjności będzie taki, że prąd będzie nie dość, że masakrycznie drogi, to jeszcze reglamentowany. Aż przypomina się PRL i jego „stopnie zasilania”. Cóż, zielony komunizm walczy z „bolączkami” i „przejściowymi trudnościami” – „Kisiel” miałby dziś co komentować. A dodajmy jeszcze takie aspekty, jak gigantyczny wzrost zapotrzebowania na metale ziem rzadkich, bez których o żadnej „eko-rewolucji” nie ma mowy, środowiskowe konsekwencje ich pozyskiwania gdzieś na rubieżach świata (czego zachodnie oczy nie widzą, tego „rewolucjonistom” nie żal), następnie utylizacji…
Zresztą, elektromobilność to tylko jeden z elementów wspomnianej rewolucji. Kto ciekaw dalszych atrakcji, niech zerknie do założeń „Fit for 55” Fransa Timmermansa. Prócz tego w kolejce czają się m.in. ortodoksyjni weganie idący – idę o zakład – na pasku i portfelu koncernów z branży „nowych technologii”, eksperymentujących z syntetycznymi zamiennikami mięsa. Stosunek ceny tych wynalazków do mięsa normalnego jest podobny, jak cena „elektryka” do samochodu spalinowego, więc trzeba sztucznie wykreować rynek, niszcząc tradycyjne rolnictwo, a zwłaszcza hodowlę zwierząt. Wszystko to zaś ma jeden, wspólny mianownik – narzucenie wszystkim swoistej „zielonej ascezy”. Entuzjastom „zielonej transformacji” warto zadać więc już teraz kilka pytań. O ile więcej gotów jesteś płacić za prąd? A o ile więcej za żywność? O ile mniej korzystać z prądożernego internetu? O ile rzadziej zmieniać smartphona? Rzadziej podróżować? Czy jesteś gotów wyrzec się samochodu? Krótko mówiąc, jak dalece gotów jesteś pogodzić się z przymusową biedą, żeby zmniejszyć swój ślad węglowy?