3.8 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Klimatyczny dom wariatów

Szczyt COP26 w Szkocji zapisał się, podobnie jak poprzednie tego typu spędy, w annałach klimatycznej hipokryzji. Światowe media obiegły doniesienia o korku na lotnisku w Glasgow spowodowanym przez flotę 400 prywatnych odrzutowców, którymi możni propagatorzy religii ekologizmu zwieźli swe szanowne cztery litery, by debatować z troską nad tym, jak zmusić resztę ludzkości do ponoszenia nieuchronnych wyrzeczeń związanych z transformacją energetyczną.

Jak skrupulatnie wyliczył „Daily Mail”, wyemitowano przy tym 13 tys. ton CO2, czyli tyle, ile produkuje w ciągu roku miasteczko liczące sobie 1,6 tys. mieszkańców. Kolejnym obrazkiem wbijającym się w pamięć była kawalkada ponad 80 paliwożernych limuzyn, które dowiozły na szczyt prezydenta Joe Bidena wraz ze świtą, by ten mógł uciąć sobie drzemkę podczas wystąpień czcigodnych gości. Jednak moim prywatnym faworytem do tytułu „klimatyczny szczyt wszystkiego” jest iście sowiecka „pokazucha” z elektrycznymi samochodami, które następnie z braku odpowiednich stacji ładowania zasilano z agregatów na paliwo diesla. Aż przypomniał mi się stary dowcip, jak to Chruszczow prezentował ówczesnemu wiceprezydentowi USA Richardowi Nixonowi radziecką maszynę do obierania ziemniaków. Jak pamiętamy, po dosypaniu kolejnego wiaderka z wnętrza wyskoczył w końcu zdesperowany sołdat z kozikiem w ręku, wrzeszcząc, jak długo jeszcze będzie musiał obierać te cholerne kartofle. Na podobnej zasadzie aż boję się pomyśleć, ile spalono ropy, by lepsze towarzycho mogło sobie demonstracyjnie pojeździć swoimi elektrycznymi zabawkami.

Jednak żeby nie było – 40 państw (w tym niestety Polska) uroczyście podpisało deklarację o całkowitym odejściu od węgla do któregoś tam roku. Jak stwierdził brytyjski minister gospodarki Kwasi Kwarteng, zobowiązanie to jest „kamieniu milowym w globalnych wysiłkach na rzecz walki ze zmianami klimatu”. Dowcip w tym, że wśród jego sygnatariuszy zabrakło USA, Chin i Indii, czyli czołowych globalnych emitentów CO2 oraz Australii – jednego z głównych wydobywców i eksporterów węgla kamiennego, która u siebie w najlepsze otwiera nowe kopalnie. Już samo to pokazuje, jaką ściemą jest cała ta „walka z klimatem”. Jednak nic to – grunt, że zarżniemy własną energetykę i gospodarkę, bo jak wiadomo, nic tak nie szkodzi klimatowi, jak polskie kopalnie i elektrownie węglowe. Przestawimy się więc na panele fotowoltaiczne i wiatraki – tak się składa, że produkowane w Chinach w fabrykach zasilanych prądem z elektrowni węglowych. A co – najwyraźniej stać nas.

Powyższe to jednak furda w porównaniu z głównym problemem trapiącym prominentnych „klimatystów”. Ów problem trafnie zdiagnozował prezes Fundacji Batorego Edwin Bendyk w wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Sroczyńskiemu na łamach agorowego portalu „Gazeta.pl”: jak powiedzieć ludziom, że koniec z SUV-ami, jedzeniem mięsa i lataniem. Innymi słowy, jak przekazać, że to 99,9 proc. „zwykłych ludzi” poniesie gigantyczne koszta ideologii „klimatyzmu” – zostanie wtrąconych w przymusową, sztucznie wygenerowaną biedę i będzie wegetować w wielkim „zielonym gułagu”. Bez ogródek zakomunikował to Frans Timmermans przy okazji prezentacji pakietu „Fit for 55”, mówiąc, iż Europejczycy będą musieli zmienić swój styl życia o 180 stopni – rzecz jasna, nie mając na myśli siebie i sobie podobnych. Elity władzy i biznesu po staremu będą używać życia „pełną paszczą”, czego symbolem są wspomniane prywatne odrzutowce rozmaitych Bezosów. Tak właśnie będzie wyglądała „zielona komuna”: rzesze wyzutych z własności biedaków, całkiem niedawno jeszcze będących klasą średnią i zarządzające tą ludzką mierzwą, zabetonowane, światowe elity.

Jednak tu i teraz sen z powiek spędza owym elitom widmo potencjalnej społecznej rewolty – takiego buntu „żółtych kamizelek”, tyle że na nieporównanie większą skalę. I tu z pomocą przychodzi stara, dobra inżynieria społeczna bazująca na psychomanipulacji.

Otóż ludzi należy spacyfikować mentalnie, z jednej strony rozdmuchując histerię klimatyczną, z drugiej zaś wpędzając w poczucie winy z powodu generowanego przez siebie „śladu węglowego”. Ostatnimi czasy karierę zrobiły takie pojęcia, jak „lęk klimatyczny” i „depresja klimatyczna”, które zapewne wkrótce zostaną uznane za nowe jednostki chorobowe. W marcu 2020 r. Polskie Towarzystwo Psychiatryczne powołało nawet specjalną Komisję ds. Psychiatrii Klimatycznej, obsesyjny strach o przyszłość planety zaczyna bowiem skutkować rozmaitym psychozami na tle lękowym. I o to właśnie chodzi – byśmy to my czuli się winni z powodu naszego rozbuchanego konsumpcjonizmu, a nie np. koncerny produkujące różne badziewie i „postarzające” produkowane przez siebie, nienaprawialne gadżety. Strach i poczucie winy są znakomitymi narzędziami masowej manipulacji, nawet za cenę wpędzenia całych społeczeństw w stan zbiorowego obłędu. Znajdujemy się zatem nie tylko na drodze do „zielonego gułagu”, lecz również czegoś na kształt sowieckiej psychuszki – wielkiego, klimatycznego domu wariatów.

FMC27news