e-wydanie

7.6 C
Warszawa
czwartek, 18 kwietnia 2024

Wirtualna Szwajcaria Pacyfiku

Fenomen tego państwa-miasta bierze się stąd, że jest ono miejscem, którego żadnemu agresorowi nie opłaca się zdobywać i okupować. Brak tam surowców naturalnych, źródeł wody pitnej, a nawet samowystarczalności żywnościowej. Na obszarze o połowę większym od Warszawy mieszka trzy razy więcej mieszkańców. Nie przypadkiem w 1965 roku „wypisano” Singapur z Malezji, uznając, że będzie on tam tylko zbędnym obciążeniem. Kraj, który wbrew woli mieszkańców przymuszono do niepodległości, wydaje się szczególnie dziwny dla Polaków, ale dlatego właśnie to państwo-miasto mogło stać się laboratorium polityczno-społecznych i gospodarczych eksperymentów, na które potęgi tego świata patrzyły z przymrużeniem oka, machając ręką na kolejne pomysły legendarnego premiera Lee Kuan Yewa.

Owszem, Singapur ma dobre położenie u zbiegu morskich szlaków handlowych, ale miejsc o podobnych zaletach da się w tym rejonie świata naliczyć kilkanaście, drugie tyle portów i baz wojskowych można wybudować od ręki w razie potrzeby. Naprawdę więc o Singapur nie ma sensu się bić. W czasie drugiej wojny światowej przekonali się o tym zarówno Anglicy, jak i Japończycy. Pierwsi ponosząc tam największą w dziejach klęskę, która faktycznie zakończyła byt brytyjskiego Imperium, drudzy odnosząc pyrrusowe zwycięstwo i rozpraszając siły z dala od teatru działań, na którym rozstrzygnęły się losy wojny na Pacyfiku.

Realne, geopolityczne znaczenie tego państwa-miasta polega na tym, że odgrywa ono rolę policjanta skutecznie zwalczającego piractwo morskie. Bez Singapuru mielibyśmy u wybrzeży Malezji drugą Somalię. I to też jest kłopot dla potencjalnego zbywcy, który musiałby dodatkowo przejąć tę funkcję. Zatem zagrożenia ani przeszkody nie stwarza Singapur dla nikogo, można go przeskoczyć, obejść, albo rozstrzelać rakietami z bezpiecznej odległości. Cel o takiej płytkości strategicznej jest niczym środek tarczy, którego nie sposób nigdzie dyslokować, ani rozproszyć. Jednak pożytków z jego istnienia jest wiele i to jest polityczno-materialna baza, na której śniony jest egzotyczny „sen wariata”, jak opisują Singapur przewodniki turystyczne.

Poza tym potęga tego państwa-miasta jest czysto wirtualna, zwłaszcza w zakresie bankowości i eksportu. To czwarte na świecie centrum operacji bankowych, w przeciwieństwie do Szwajcarii nie ma bezpiecznych skarbców, ukrytych pod niedostępnymi górami. Zaatakowane „gnomy z Zurychu” dosłownie zapadną się pod ziemię z aktywami agresora i odmówią mu kredytów, co byłoby gorsze od bombardowania odwetowego. Singapur tego zabezpieczenia nie ma, więc jeśli coś pójdzie nie tak, spłoszone elektroniczne pieniądze odfruną stamtąd natychmiast. Imponujący w globalnej skali eksport oraz wolumen przeładunków też łatwo, szybko i chętnie przejmie liczna lokalna konkurencja. Wystarczy dać jej szansę. Choćby takim Filipinom, którym może w końcu znudzi się rola ubogiego sąsiada najbogatszych azjatyckich potęg.

Naprawdę niewiele trzeba, żeby „sen wariata” się rozwiał i to jest druga strona medalu, którego awers lśni obecnie blaskiem oszałamiającego sukcesu, ostatnio rosnącego dodatkowo po nieopatrznym zdewastowaniu Hongkongu. Irracjonalna pycha Pekinu okazana w 2014 i 2019 roku zaprzeczyła sławnemu chińskiemu pragmatyzmowi. Raczej ujawniła się tu podświadoma skłonność czynienia dzikiej destrukcji przez elity władzy, których doświadczeniem pokoleniowym była rewolucja kulturalna. Pacyfikacja Hongkongu okazała się strzałem w stopę, co do Chin właśnie zaczęło docierać. Nie da się skłonić ludzi do twórczej pracy, przystawiając im pistolet do głowy. Niewolnicy nie tworzą postępu nauki i techniki.

Teraz więc Singapur ma być miejscem tworzenia nowych technologii i rozkręcania przodujących startupów dla Państwa Środka. Z pozoru świetnie się do tego nadaje. Wyliczać zalety można długo: swoboda gospodarcza, minimalna korupcja, znakomita edukacja – singapurskie uczelnie wyższe notowane są w okolicach 80. miejsca światowego rankingu (o pozycji polskich miłosiernie nie wspominajmy!), do tego niezmiernie pracowite i zdyscyplinowane społeczeństwo. No właśnie! Ta dyscyplina, brak wolności słowa, surowa cenzura publikacji, deficyt wolności obywatelskich, pomimo fasady demokracji parlamentarnej, permanentny stan zastraszenia społeczeństwa i autorytarna władza działająca na granicy totalitaryzmu, a niekiedy poza nią. Czcigodny Lee Kuan Yew wbrew swoim odżegnywaniom się od filozofii greckiej, którą dobrze znał ze studiów na uniwersytecie w Cambridge, stworzył w istocie rzeczywiste Państwo Platona, akurat też na miarę greckiego polis. I to jest może w Singapurze najciekawsze.

Chinom ten singapurski rygor musi się bardzo podobać. Tak bardzo, że nie zważają na fakt, że Singapur jest krajem bez kultury. Tak samo bowiem jak z platońskiego Państwa wygnano stamtąd poetów. Z powodu ścisłej cenzury nie sposób tworzyć tam literatury, kina, muzyki. Po prostu nie da się tego robić ze stojącym nad głową oprawcą z ratanowym kijem do chłosty. Dla porównania wolny Hongkong dał światu popularne „kopaniny”, czyli filmy z Brucem Lee i Jackie Chanem.

Tymczasem tak się dziwnie składa, że tam, gdzie nie można wydać obrazoburczej książki, nie da się też napisać genialnego programu komputerowego ani sklecić w garażu komputera osobistego. Pod tym względem cywilizacja Zachodu jest nie do zastąpienia chińską podróbką.
Nie wystarczy sprowadzić na singapurskie uniwersytety najlepszych zachodnich naukowców, oferując im wielkie pieniądze, skoro na tych uniwersytetach panuje etyka konfucjańska, zakazująca dyskusji z osobami starszymi wiekiem i pozycją społeczną, ba, uznająca za absolutny skandal wykazywanie czcigodnym starcom, że się w czymś mylą, podczas gdy na tym przecież polega istota dyskusji naukowych. Singapurscy studenci mogą być niebywale pracowici i zdolni, ale jeśli zadawanie profesorom „aroganckich i głupich” pytań jest czymś, co przekracza normy ich kultury i rygorystycznego wychowania, takiego jak w Singapurze, to cały proces edukacyjny po prostu mija się z celem.

Co więcej, nawet liberalne zachodnie uniwersytety, gdzie z toczeniem sporów naukowych nigdy nie było większych problemów (aż do ostatniej dekady), jeszcze nie oferują dosyć koniecznej twórczej swobody. Dlatego Dolina Krzemowa powstała w Kalifornii, a nie na wschodnim wybrzeżu USA, gdzie rozsiadły się najbardziej renomowane uczelnie wyższe. Feudalny system akademicki, nawet w swoim najłagodniejszym wydaniu, stwarzał tyle przeszkód i problemów jednostkom najbardziej twórczym, że najlepiej było wynieść się stamtąd na drugi koniec kraju, gdzie żaden dziekan z grafikiem nad głową nie stał, i stworzyć technikę XXI w. w garażach lub piwnicach, zamiast w wypasionych laboratoriach. Gdyby mędrzec Archimedes urodził się Singapurze, to by dostał ciężkie baty za bieganie nago po ulicy, a do tego rujnującą grzywnę i sławne prawo Archimedesa musiałby odkrywać gdzie indziej, ktoś inny. Także sam Albert Einstein jako obywatel Singapuru pewnie nie raz, nie dwa dostałby tęgiego lania. I nie wątpię, że paru skośnookich następców Einsteina już się tam tego doigrało, dlatego nigdy o nich nie usłyszeliśmy.

Zatem z chińskich projektów zastąpienia Hongkongu Singapurem nie wyjdzie nic. Po prostu, w konfucjańskiej kulturze społecznej nie da się tego zrobić. Właśnie dlatego, że nie można tam biegać nago jak kiedyś w Syrakuzach, a w czasach hippisów – po plażach Kalifornii. Ani trochę nie żartuję! Ten beztroski nudyzm jest uboczną pochodną znacznie ważniejszych norm cywilizacyjnych, od których zależy postęp nauki i techniki. Dlatego obecne chińskie zainteresowanie, na razie tak korzystne dla Singapuru, wkrótce obróci się przeciw niemu. Ten nowy wspaniały sukces azjatyckiego państwa-miasta podszyty jest nieuchronną zgubą.

Ponieważ zniecierpliwione brakiem sukcesów Chiny zaczną na Singapur naciskać politycznie. W miarę upływu czasu coraz bardziej obcesowo, próbując wymusić tam większą twórczą aktywność, aż w końcu potraktują tę enklawę równie ambicjonalnie i histerycznie jak potratowali Hongkong. Politycznym sygnałem będzie moment, kiedy Pekin przypomni sobie o obowiązującym w Singapurze zakazie działania partii komunistycznych. I tak kolorowy „sen wariata” zamieni się totalitarny koszmar na jawie, a świeczka wirtualnego sukcesu zostanie zdmuchnięta. Za 20 lat to niezwykłe państwo-miasto będziemy wspominać jako polityczny meteor, który na historyczną chwilę przyćmił swoim blaskiem całe niebo.

Chyba że Chiny, o czym tu wielokrotnie wspominałem, nauczą się stosować miękką siłę. Jednak rozsądniej będzie, zamiast na to liczyć, już teraz zapalić świeczkę za Singapur.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze