“Każde państwo, które nie ma charakteru kolonialnego i nie chce takim zostać, musi kształcić własne kadry, dać im szanse zdobycia doświadczenia i ciągłości wykonywanych ról.“
Przypomnę na wstępie pewien obrazek z przeszłości: gdy w 1916 r. niemiecko-austriaccy okupanci utworzyli z Polski odebranej Rosji pseudo państwo pod nazwą Królestwa Polskiego, już w następnym roku jego istnienia zaczęli tworzyć jakieś atrapy organów administracji tego tworu, które co prawda nie miały żadnych realnych uprawnień, ale były obsadzane uległymi wobec okupantów politykami. Jednym z nich był Józef Piłsudski.
Brak jakichkolwiek kompetencji owych władz uzasadniano w sposób rasistowski, a mianowicie twierdząc, że Polacy nie są zdolni do samodzielnego rządzenia, muszą być kierowani przez ludzi reprezentujących wyższy poziom cywilizacji, który oczywiście reprezentowali zdegenerowani arystokraci obu niemieckojęzycznych cesarstw. Ich umiejętności rządzenia były aż tak imponujące, że po dwóch latach dostali solidnego kopa od własnych poddanych, a obaj cesarze po prostu uciekli przed ich gniewem. Jednak stosunek owych elit do wiecznych dzieci, czyli Polaków, w niczym nie uległ zmianie i tak zostało do dziś dnia. Również gdy po raz drugi – tym razem z własnej woli – weszliśmy po cichu w niemiecki protektorat godząc się na ich zjednoczenie, czyli w czasie naszej obecnej niepodległości, również wmówiono nam, że o owym rządzeniu nie mamy jakiegokolwiek pojęcia, a każdy wykształcony w Polsce specjalista od czegokolwiek jest postkomuchem, który tak naprawdę to nic nie umie i do niczego się nie nadaje. Myślano nawet o unieważnieniu formalnych dowodów zdobytego wykształcenia, które uzyskano pod sowiecką okupacją, czyli w latach 1945 – 1989, co dopełniłoby dzieła odrodzenia Polski, którą rządzą wyłącznie ludzie wykształceni na Zachodzie, bo tylko tam, czerpiąc z przebogatej krynicy prawdziwej cywilizacji, można uzyskać wiedzę uprawniającą do rządzenia Polakami.
Przypomnę najbardziej spektakularną próbę realizacji tej wizji: pierwsza zasada powszechnej elekcji głowy państwa uchwalona w 1990 r. nie stawiała kandydatom wymogu posiadania obywatelstwa polskiego. Jak się później wygadali jej twórcy, chodziło im o start w wyborach Zbigniewa Brzezińskiego, który mimo polskich korzeni, nigdy nie ukrywał, że jest Amerykaninem i reprezentuje (zresztą wyjątkowo nieudolnie) wyłącznie interesy tego państwa. Z tej furtki skorzystał Stan Tymiński, który w pierwszej turze pokonał promowanego przez większość tzw. demokratycznej opozycji kandydata, określanego jako pierwszy niekomunistyczny premier.
Postkolonialny plan stworzenia nowej rasy panów wykształconych na Zachodzie, którzy mieli rządzić miejscowym motłochem, nie udał się. Polacy potraktowali na serio możliwość, którą daje demokracja i już w 1993 r. wybrali postkomunistyczną większość w Sejmie, a za dwa lata również postkomunistycznego prezydenta. Co prawda owi ekstowarzysze szybko przebierali się w gatki liberałów i dziś stanowią główny elektorat tak zwanych platfusów, ale to już inna opowieść. Po co przypomniałem ten obrazek? Aby przestrzec na przyszłość przed tego rodzaju zagrożeniem. Każde państwo, które nie ma charakteru kolonialnego i nie chce takim zostać, musi kształcić własne kadry, dać im szanse zdobycia doświadczenia i ciągłości wykonywanych ról. Muszą w większości wywodzić się z danej społeczności, mieć z nią związek i dostając część władzy nie mogą zatracić tożsamości, która zawsze jest choć trochę plemienna. Nie ustrzeże to nas przed degradacją elit i popełnianymi przez nie oczywistymi błędami. To nie jest żadna recepta na dobre rządy, tak jak nie jest nią nawet demokracja. To już jedyna droga do rządów sprawowanych w dobrej wierze, a właśnie z tym mieliśmy nie raz kłopot.