Być jednym z biedniejszych krajów świata, mieć spór terytorialny ze wschodzącym supermocarstwem i mieć w tym sporze rację. Trudno sobie wyobrazić bardziej fatalny zbieg geopolitycznych okoliczności, jaki przydarzył się akurat Filipinom. Kraj ten znalazł się na kursie zderzania z Chinami, kompletnie bez jakiegokolwiek pola politycznego manewru. Sytuacja ta ujawniła jednak wewnętrzne ograniczenia chińskiej potęgi, czego Filipiny stały się mimowolnym testerem.
Chiński projekt Pasa i Szlaku spowodował z jednej strony wzrost znaczenia geopolitycznego Polski jako ważnego kraju docelowego Jedwabnego Szlaku 2, czemu zawdzięczamy dyskretną chińską interwencję, która ukróciła brewerie prezydenta Łukaszenki, znacznie skuteczniej niż dwulicowe poczynania Unii Europejskiej. Z drugiej strony tego samego geopolitycznego medalu mamy jednak Morze Południowochińskie, które stało się dla Chin żywotnie ważnym morskim szlakiem komunikacyjnym, wręcz arterią tętniczą Państwa Środka, a kraje leżące na jego brzegach, zwłaszcza Wietnam i Filipiny, z chińskiej perspektywy stały się czymś na kształt złogów cholesterolu, gotowych nagle im tę arterię zatkać, doprowadzając do udaru całej chińskiej g ospodarki. Poczucie zagrożenia zaostrzył spór ze Stanami Zjednoczonymi, w którym Filipiny odgrywają rolę niezatapialnego lotniskowca USA.
Nic dziwnego, że Chiny ogłosiły 90 proc. powierzchni Morza Południowochińskiego swoją strefą wpływów i zaczęły umacniać te wpływy, usypując sztuczne wyspy, militaryzując je i grożąc wojną pozostałym państwom tego rejonu, jeśli ośmielą się korzystać z jego bogactw naturalnych. Na pierwszy ogień poszedł Wietnam, który jednak zręcznie wyszedł z opałów, proponując Rosji eksploatację zasobów ropy i gazu na spornych terenach, na co Rosja przystała. Chiny rzecz jasna przyjęły ten fakt z zaciśniętymi zębami, po czym wymusiły na „Rosniefcie” rezygnację z kontraktu (sierpień 2020 r.). Wobec tego Wietnam zaczął ostentacyjnie godzić się ze Stanami Zjednoczonymi, przyjmując rolę „partnera strategicznego USA”. Teraz więc Pekin przyjął wobec Wietnamu postawę kompromisową, proponując we wrześniu br. „obustronne wstrzymanie działań jednostronnych”. Można więc uznać, że odwieczna zasada wietnamskiej polityki, polegająca na rozgrywaniu wielkich mocarstw przeciwko sobie, aby zmniejszyć ich presję na własny kraj, po raz kolejny zdała egzamin. Chiny postanowiły więc nacisnąć z kolei na Filipiny, jednak już nie strasząc ich wojną jak w 2016 r., ale próbując przekupić ich elity. W styczniu tego roku zaproponowali więc prezydentowi Duterte 500 tys. szczepionek na COVID, budowę kolei i 77 mln dolarów w postaci grantów. Jeżeli zauważymy, że ludność Filipin liczy sobie 106 mln obywateli, to te pół miliona szczepionek i garść dolarów stanowić może jedynie zachętę dla najbardziej uprzywilejowanych kręgów społeczeństwa filipińskiego by przyjęły bardziej życzliwą postawę wobec polityki Chin.
W przypadku byłych polskich elit skorumpowanych przez Brukselę coś podobnego się udawało, przynajmniej do 2015 r. Podobnie Rosja może poszczycić się głębokim sprostytuowaniem elit niemieckich, więc trudno, żeby i Chiny niespróbowały tej metody w ważnym dla nich rejonie świata. Filipińskie elity okazały się jednak albo nie aż tak tanie, albo tradycyjnie duże polityczne wpływy USA na tym archipelagu okazały się większe, niż się wydawało, pomimo świeżej afgańskiej kompromitacji.
W każdym razie Filipiny nie dały się wziąć pod włos i w listopadzie br. stanowczo się Chinom postawiły, doprowadzając do konfrontacji na atolu Second Thomas Shoal i dyplomatycznie domagając się od Chin zastosowania się do korzystnej dla Filipin decyzji Trybunału Arbitrażowego w Hadze, z lipca 2016 r. Pekin znalazł się w głupiej sytuacji. Gdyby bowiem chodziło o któreś z państw Zachodu, które nagle wykazało przerost „zachodnich wartości”, jak Australia czy Kanada, to chińska odpowiedź byłaby prosta – oporny kraj natychmiast dostałby na odlew w ucho. Demonstracyjne upokarzanie Zachodu bardzo dobrze wpływa na wizerunek Chin w oczach postkolonialnej reszty świata. Nie można jednak traktować w taki sam sposób innych byłych państw kolonialnych, takich jak Filipiny właśnie, ponieważ cała antyimperialistyczna narracja Komunistycznej Partii Chin, która korzysta z tej retoryki od połowy XX w., bierze od razu w łeb. Wizja Chin jako imperialistycznego agresora nie mieści się w ramach przysłowiowej dalekowschodniej hipokryzji, zdolnej, zdawałoby się pomieścić całe Himalaje obłudy. A jednak nie!
Chinom wyraźnie zabrakło tu politycznej doktryny uzasadniając ej ich ekspansję w sferze symbolicznej. Dawny europejski kolonializm opierał się na „misji białego człowieka”, obecny na „misji ratowania klimatu”. Chiny zaś zawsze dotąd „walczyły z imperializmem”. No i bardzo niezręcznie byłoby im teraz zaatakować biedne, postkolonialne Filipiny w imię walki z tym imperializmem…
Opcja militarna, czyli podbój i okupacja państw basenu Morza Południowochińskiego, zwłaszcza Wietnamu i Filipin, ale też Malezji, byłaby zbyt kosztowna ekonomicznie i politycznie. Na tyle Chiny nie mogą sobie pozwolić, nawet przy całym ich zawrotnym sukcesie gospodarczym. Tutaj więc ujawniają się wewnętrzne ograniczenia chińskiej potęgi, przede wszystkim koszty odniesionego dotąd sukcesu. Po pierwsze, gigantyczne zadłużenie wewnętrzne, sięgające 300 proc. PKB (nieoficjalnie może być znacznie więcej). Po drugie, wzrost gospodarczy Chin spadł już poniżej 5 proc. i wygląda na to, że jest to trwała tendencja spadkowa. Co więcej, Chinom zaczyna coraz bardziej brakować energii elektrycznej. Wstrzymany import węgla z Australii okazał się dotkliwym ciosem, którego nie może lub nie chce skompensować Rosja zwiększonymi dostawami gazu ziemnego. Pamiętajmy też, że Chiny to wciąż jednak jest komunistyczna, centralnie sterowana gospodarka, obciążona skrajnie nieefektywnymi państwowymi molochami, które ostatnio rozrastają się coraz bardziej, choć powinny być likwidowane. Kraj Środka potyka się wię c o własne nogi i sam dla siebie tworzy najskuteczniejszą barierę wzrostu.
Wyraźnie widać rosnącą w polityce Pekinu obsesję unikania kosztów. Przykładem niedawne gwałtowne obniżenie chińskich inwestycji w Afryce aż o 1/3 ich dotychczasowego poziomu. Niby z jednej strony jest to zgodne z chińską tradycją cierpliwego czekania na właściwy moment i unikania kosztownego przyspieszania biegu spraw, ale z drugiej, w biznesie jednak inwestować trzeba. Bez inwestycji nie ma zysków. A wszelkich wydatków Chiny zaczęły się ostatnio bać jak ognia. Ponieważ są tak mało efektywną gospodarką, że większość tych inwestycji po prostu musi się zmarnować. Natomiast centralnie sterowane dokręcanie śruby, z jakim mamy do czynienia ostatnio, nie czyni tej gospodarki efektywniejszą. Kraj Środka mocno i coraz bardziej trzeszczy pod własnym ciężarem.
W tej sytuacji na geopolityczną scenę wkraczają Filipiny, które znalazły się w roli manekina do testów zderzeniowych w motoryzacji. Posadzono ten kraj za kierownicą i rozpędzony samochód skierowano na zderzenie z chińskim murem. Filipińczycy zaś najwyraźniej nie chcą lub nie mogą się od tego crash-testu wymigać. Sam chiński mur też chyba bywolał stać akurat gdzie indziej. W roli drugiego takiego kraju-kamika-dze wystąpiła Litwa, która podpuszczona przez Unię Europejską (czyli Niemcy) nawiązała stosunki dyplomatyczne z Tajwanem. Chiny w odpowiedzi wykreśliły Litwę ze swoich rejestrów celnych i ten kraj całkowicie przestał dla nich istnieć. Z Filipinami jednak tak się nie da, są za duże. No i następne w kolejce do wystrzelenia w Pekin stoją Czechy. Ta strategia podpuszczania do konfrontacji z Chinami małych i biednych krajów wydaje się absurdalna, a jednak zmusza Chiny do nieproporcjonalnie wielkiego prężenia mięśni i systematycznej utraty sił. A zwłaszcza cierpi na tym osobista twarz prezydenta Xi Jinpinga imoże o to w tym wszystkim głównie chodzi.
Jeśli Chiny mają utrzymać świeżo zdobytą światową hegemonię i status supermocarstwa, którym cieszą się od września br., potrzebne im jest nowe wewnętrzne mrozdanie polityczno-ekonomiczne. Dekompozycja skostniałej struktury zarządzania i ponowna konsolidacja całości na wyższym poziomie. Czyli coś, co się jeszcze nigdy w historii Chin nie udało. Na to pewnie liczą państwa Zachodu,
niezdolne do otwartej politycznej konfrontacji.
Globalne Chiny, tak jak każde imperium w dziejach, potrzebują też sprzymierzeńców, czyli krajów, które mają z nimi wspólne interesy i z którymi nie rozmawia się, dusząc ich za gardło. A uduszone Filipiny łatwo staną się dla Pekinu „filipińskim wirusem”…