Jeszcze w 2020 r. wielu ekonomistów przekonywało, że epoka niskich stóp procentowych bez mała nigdy się nie skończy. Dziś wygłaszanie tego rodzaju opinii może świadczyć tylko o myśleniu życzeniowym.
Gdy tylko większość państw na świecie zamknęła się lockdownami na długie tygodnie, do głosu zaczęli dochodzić zwolennicy masowego zadłużania. Zdezorientowana bezprecedensową sytuacją związaną z rozprzestrzenianiem się nowego rodzaju wirusa opinia publiczna wyraziła w większości milczącą aprobatę dla jednoczesnego poluzowania zasad polityki fiskalnej i monetarnej. Zgodnie z przekazem medialnym i politycznym w razie braku natychmiastowego działania całemu światu miała grozić wielka katastrofa polegająca na masowym wymieraniu. Tzw. pierwsza fala koronawirusa okazała się w większości krajów na świecie wyjątkowo łagodna, jeśli chodzi o liczbę zgonów i infekcji, lecz jednocześnie przełożyła się na rekordowe wartości długu i nowo wykreowanych środków wpuszczonych w gospodarczy obieg na potrzeby walki z pandemią.
Sztuczne bariery
W opinii zwolenników swobodnego zwiększania poziomu zadłużenia niskie stopy mały uzasadniać poluzowanie wszelkich dotychczasowych norm. Sugerowano, że wcześniej obowiązujące pułapy bezpieczeństwa finansów publicznych dla państw rozwiniętych i rozwijających się już dawno straciły sens i powinno się je postrzegać w zdecydowanie inny sposób. W Polsce narracji tej ulegli w szczególności główni decydenci w Ministerstwie Finansów, którzy narzekali na „sztuczną barierę zadłużenia”, naciskając tym samym na cały rząd, aby pozwolił na jeszcze bardziej swobodne działania. Starania te okazały się jedynie częściowo skuteczne, gdyż ostatecznie w latach 2019-2021 zadłużenie polskiego państwa wzrosło o ok. 349 mld zł, choć pierwotnie zakładano wzrost o nawet 440 mld zł. Na koniec 2021 r. dług w relacji do PKB osiągnął jednak wedle krajowej metodologii poziom 55,8 proc. Można w tym wszystkim dostrzec pewne pozytywy, gdyż pomimo początkowego wejścia na ścieżkę lawinowego przyrostu zadłużenia rządzący w porę opamiętali się i od wielu miesięcy starają się przywrócić budżet do dawnej kondycji. Opcja zwalczająca „sztuczne bariery” na szczęście w polskim rządzie nie zwyciężyła, dzięki czemu udało się w znacznej mierze ocalić wielki atut, jakim był do tej pory względnie stabilny system finansów publicznych. Obecnie sporym wyzwaniem może się jednak okazać konfrontacja z wysoką inflacją, która swoje źródła ma właśnie w uprawianej na całym świecie polityce korzystania z niskich stóp.
Świat na rozdrożu
Stany Zjednoczone i cały świat stoją obecnie na rozdrożu, mając przed sobą do wyboru dwie ścieżki: albo przyzwolą na nieuniknioną recesję, albo pozostawią stopy na względnie niskim poziomie, płacąc za to trudną do przewidzenia cenę w postaci przyspieszającej stale inflacji. Praktycznie żaden z politycznych decydentów nie jest oczywiście entuzjastą pierwszej z opcji, gdyż w warunkach demokratycznych żadnemu politykowi nie sprzyja nigdy zarządzanie krajem zmagającym się z dekoniunkturą i rosnącym bezrobociem. Za sprawą reakcji na koronawirusa znaleźliśmy się jednak w sytuacji, w której alternatywa wydaje się wręcz jeszcze bardziej przerażająca, gdyż pochłaniająca wzrost wynagrodzeń i trawiąca majątki obywateli wysoka inflacja może wpędzić kraj już nie tyle w recesję, ile w poważny kryzys o trudnych do przewidzenia konsekwencjach natury politycznej i społecznej.
Z tego właśnie powodu prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej przystąpił w ostatnich tygodniach do redukcji tempa programu luzowania ilościowego oraz zapowiedział istotne podwyższenie stóp procentowych w najbliższych tygodniach. Już w grudniu na podwyżkę zdecydował się z kolei Bank Anglii. Działania te, choć nadal dotyczą korekty stóp utrzymujących się na historycznie niskich poziomach, pokazują, że najważniejsze instytucje kreujące politykę monetarną na świecie zaczynają z wolna dostrzegać to, że czeka je konieczność dostosowania się do zupełnie nowych warunków. Proces ten przebiega bardzo boleśnie i ze sporym opóźnieniem, niemniej jednak jest wyraźnie zauważalny. Jeszcze jesienią ubiegłego roku szefowie największych banków centralnych na świecie nieustannie zaprzeczali temu, że inflacja znajduje się w niepokojąco zwyżkującym trendzie. Gdy wreszcie wzrosła do poziomu, którego nie dało się już dłużej lekceważyć, w końcu przyznali, że konieczne jest podjęcie stosownych działań, ale nadal brakuje im odpowiedniej dynamiki.
Pogróżki Chin
Warto zauważyć to, iż odebrawszy sygnały o nadchodzących zmianach, bardzo nietypowe ostrzeżenie pod adresem USA wystosowały władze Banku Ludowego Chin. Nie oglądając się na resztę świata, bank centralny Państwa Środka obniżył własne stopy i wyraźnie zażądał, aby wszyscy podążyli w tym samym kierunku. Jako wielki światowy podwykonawca Chiny muszą być rzeczywiście przerażone wizją pogorszenia koniunktury w światowej gospodarce, gdyż efekty globalnej recesji stałyby się najbardziej widoczne właśnie na ich terytorium. Rozpaczliwe żądanie, aby Zachód nie decydował się zaciągać hamulca, odsłania tym samym pewną słabość chińskiej gospodarki, która pomimo wzmacnianej od lat autarkii nadal jest silnie uzależniona od swoich śmiertelnych rywali.
Epoka niskich stóp procentowych miała trwać rzekomo wiecznie, a przynajmniej do czasu zrealizowania gargantuicznych inwestycji związanych z realizacją zielonej agendy i osiągnięcia zeroemisyjności do 2050 r. Zdaniem wielu ekspertów wypracowany przez długie dziesięciolecia ogromny kapitał umożliwiający tak tanie zadłużanie się wręcz musiał zostać spożytkowany, aby nie przyczynił się do zaostrzenia konfliktów międzypokoleniowych i międzynarodowych. Zapowiada się jednak, że znaczna część tego kapitału zostanie strawiona przez przyspieszającą stale inflację.
Największe trudności ze zrozumieniem tego, że era niskich stóp procentowych dobiega końca, wydaje się mieć szefowa Europejskiego Banku Centralnego Christine Lagarde, która wciąż upiera się na stanowisku, że w obecnym roku nie spodziewa się, aby była zmuszona do podwyżki stóp. Choć inflacja w strefie euro nieustannie rośnie i osiągnęła już poziom 5 proc., Francuzka uważa, że zarządzana przez nią instytucja znajduje się w zupełnie innej sytuacji amerykański FED. Zapewne jednak będzie musiała zmienić zdanie w tej materii, szybciej niż jej się wydaje.
Wybierając opcję polegającą na tylko nieznacznym podniesieniu stóp, tłumaczonym jako sposób na ratunek przed nagłym wzrostem bezrobocia, świat może zafundować sobie jedynie przedłużenie iluzji, że nie przyjdzie mu nigdy zapłacić rachunku za lata obfitości. Bez względu jednak na to, czy środkami politycznymi uda się wymóc przedłużenie ery niskich stóp procentowych, jej koniec i tak już pojawił się na horyzoncie. Spór będzie dotyczył jedynie tego, w jaki sposób przejść do nowej ery, w której będą panowały zupełnie inne zasady.
Niedawno jeden z doradców kanadyjskiego premiera Justina Trudeau przyznał, że wkraczamy właśnie w jeden z najbardziej niestabilnych i ryzykownych okresów w gospodarce od wielu dekad. Z każdym dniem przybywa coraz więcej czynników wpływających na brak stabilności całej gospodarki (począwszy od zagrażającej rynkowi surowców rosyjskiej agresji na Ukrainę, a skończywszy na niekończących się zaburzeniach w łańcuchach dostaw). To oczywiście nie powód, aby siać panikę, ale warto zrozumieć, że pewna epoka definitywnie się już skończyła.