14.4 C
Warszawa
piątek, 29 marca 2024

Którędy nad ten Pacyfik?

Koniecznie przeczytaj

Ocean Spokojny to największy obiekt na tej planecie, ale Stany Zjednoczone jakoś nie mogą tam trafić. Chociaż teoretycznie nad nim leżą i mają tam ponoć ważne interesy strategiczne. Podobno chcą powstrzymywać Chiny. Te jednak same dla siebie są największą przeszkodą i bez USA potrafią się świetnie obyć. Oto oddzwoniono trzeci akt tragikomedii pt. „Wuj Sam nad Pacyfikiem”!

Waszyngton zawstydził sójkę ze sławnego wiersza Jan Brzechwy, co się wybierała nad morze, ze skutkiem ogólnie wiadomym. Pierwsze wielkie entre Ameryki nad nowe geopolityczne centrum świata miało miejsce w sierpniu ubiegłego roku, a punktem startu był Kabul. To miał być wielki strategiczny krok supermocarstwa w przyszłość, ale sznurowadła się zaplątały. I tylko ludzi żal. Teraz wszyscy się zastawiają, gdzie było CIA i dlaczego tam nie przewidzieli, że państwo afgańskie mozolnie budowane przez 20 lat, rozsypie się jak domek z kart w ciągu tygodnia? Za jednym zamachem udało się Amerykanom stracić sojuszniczą wiarygodność, międzynarodowy prestiż i militarną skuteczność. Miesiąc później przyszło do pierwszej poważnej konfrontacji z Chinami w sprawie pani Meng Wanzhou, wiceprezes koncernu Huawei, 25 września 2021 roku zakończonej  haniebną kapitulacją USA i Kanady. Nigdy dość przypominania tej daty. Tego dnia skończył się świat Zachodu, a Chiny wyrosły na globalnego suwerena, który z żadnym prawem ani moralnością się nie liczy. Pekin pokazał, że Waszyngton do niczego nie może go zmusić, ale w odwrotną stronę ograniczeń nie ma.

Po miesięcznej przerwie na kontynuowanie lewicowego szaleństwa na własnym terenie, Stany Zjednoczone postanowiły udać się nad Pacyfik po raz drugi. Dla pokrycia politycznych kosztów tej wyprawy Biały Dom zdecydował się sprzedać sojuszników w Europie, udzielając zgody na dokończenie Nordstream 2, czyli pozwolenia na drugi pakt Ribbentrop-Mołotow, tym razem w obsadzie Merkel-Putin. Niemcy i Rosja miały odtąd rządzić Europą jako duumwirat z wyraźnie rozgraniczonymi strefami wpływów. W zamian za te koncesje w Europie Środkowo-Wschodniej Rosja miała odstąpić od sojuszu z Chinami. Jednak nie odstąpiła. Kreml postanowił wziąć wszystkie polityczne ciasteczka za darmo, po czym zjeść je i mieć nadal. Bo kto by się w tej Moskwie przejmował prezydentem-dementem, który na wszystkie pytania odpowiada „Yes”? Po co iść na jakieś kompromisy i dawać coś w zamian za coś, skoro można mieć wszystko za nic? Wystarczy tylko sięgnąć i sobie wziąć, a Józek Bieda-Biden co najwyżej puści bąka i znów powie „Yes”. Więc Rosja postanowiła wziąć Ukrainę. Na pierwsze danie.

Ameryka otrzeźwiała wreszcie i przypomniała sobie, że ma w globalnej polityce do odegrania jakąś rolę ponad wyprzedaż ostatnich aktywów i definitywne zamknięcie interesu. Pacyfik jest duży i spokojnie poczeka, jak sama nazwa wskazuje, a na razie przynajmniej nad Bałtyk wypadałoby wrócić. Wrócili więc, mobilizując resztki ambicji i honoru, z rzeczywiście niezłym skutkiem patrząc na przebieg wojny na Ukrainie. Ktoś w Waszyngtonie zaczął myśleć za prezydenta Bidena, który przydał się wreszcie w roli fasady Białego Domu. Co prawda gadającej od rzeczy na lekach pobudzających, ale przy systematycznym dementowaniu jakoś to poszło. Okazało się, że amerykańskie „głębokie państwo” i jego elity potrafią działać nie tylko w teoriach spiskowych. Ukraina została uposażona w blisko 40 miliardów dolarów na prowadzenie wojny, w czym republikańscy senatorowie przeszkadzali tylko pro forma, tak żeby nie podpaść własnemu elektoratowi, który generalnie nie rozumie, po co i o co ta wojna jest. Można było jednak w końcu odnotować jakiś sukces i skuteczność.

Wobec tego w ostatnich tygodniach USA postanowiły znów udać się nad Pacyfik, aby po raz trzeci rzucić wyzwanie Chinom. A nawet kilka wyzwań zważywszy liczbę wykazanych inicjatyw. Zatem nowa oferta gospodarczej współpracy dla państw grupy ASEAN, wyłączając z niej kraje całkowicie zdominowane przez Chiny, czyli Laos, Kambodżę i Mjanma-Birmę. Odnotować tu trzeba polityczne zbliżenie Stanów Zjednoczonych z Wietnamem. Dalej mamy zacieśnianie więzów w grupie QUAD, czyli sojuszu USA z Indiami, Japonią i Australią. Do tego wizyta Joe Bidena w Seulu i spotkanie z nowym prezydentem Korei Południowej Jun Suk Jeolem. Nie obyło się też bez rytualnego rzucenia następnej „tajwańskiej kulki”, czyli zachęcenia władz archipelagu Tuvalu do kontynuacji stosunków dyplomatycznych z Tajwanem i odrzucenia ofert ChRL.

W sumie całość ostatnich amerykańskich działań w rejonie Indo-Pacyfiku wygląda imponująco, aż chciałoby się powiedzieć „do trzech razy sztuka!”. Niestety, diabeł tkwi w szczegółach. Przykładowo, Singapur oświadczył, że owszem bardzo chętnie przyłączy się do wszelkich nowych amerykańskich inicjatyw handlowych i gospodarczych, ale nie za cenę pogorszenia swoich stosunków z Chinami, które są ostatnio tak dobre, że można wręcz uznać to państwo-miasto za prawą rękę Pekinu. Zwłaszcza w relacjach z krajami Ameryki Południowej i Środkowej, z którymi Singapur zawarł ostatnio porozumienie o wolnym handlu (Chile, Peru, Kolumbia, Meksyk), de facto w imieniu Chin, które z kolei same skupiły się na zhołdowaniu Argentyny. Zatem Singapur ze swoją formułą polityczną „żadnych bloków” musi w amerykańskich kalkulacjach pełnić funkcję chińskiego konia trojańskiego, takiego samego jak Nowa Zelandia i równie jak Wellington nie do pominięcia.

Jeszcze wyraźniejszym przejawem realnej słabości USA oraz propagandowej fikcji aktualnej wyprawy Wuja Sama nad Pacyfik jest zaskakujące stwierdzenie prezydenta Jun Suk Jeola, że Korea Południowa będzie odtąd „państwem globalnie swingującym”, czyli że rusza własną drogą polityczną, mówiąc krótko. Zważywszy, że mówi to dotychczasowy żelazny sojusznik Stanów Zjednoczonych, bez których Seul byłby prowincją północnokoreańskiej satrapii, mamy wyraźny sygnał, że to trzecie wejście Ameryki do basenu Pacyfiku nie jest na Półwyspie Koreańskim traktowane zbyt poważnie. I zapewne też w pozostałych stolicach Dalekiego Wschodu oraz Indochin. Wszyscy tam zamierzają na swój sposób ułożyć się z Chinami, a obecna amerykańska ofensywa to dla nich okazja uzyskania lepszej pozycji przetargowej wobec Pekinu i wytargowania jakichś konfitur od Waszyngtonu, a nie żaden „powrót króla”, czyli globalnego lidera. Amerykańska polityka sprowadza się do kupowania wpływów i rozdawnictwa miliardów dolarów, które wszyscy biorą chętnie, ale wiedzą, że niedługo będzie tej manny z nieba.

USA zatem przychodzą i odchodzą, Chiny zaś trwają. Niewzruszoną skałę Państwa Środka omywają przypływy i odpływy polityki Stanów Zjednoczonych, mówiąc językiem Wschodu, i tak pewnie zostanie na resztę wieku.

Względne sukcesy obecnej akcji dyplomatycznej USA na Pacyfiku wynikają nie tyle z przebojowości Ameryki, ile raczej z wewnętrznej słabości Chin, które osłabły na własne życzenie. A konkretnie przeszarżowały z „wilczą polityką” Xi Jinpinga. Zbyt wiele państw zostało pogryzionych, niektóre zupełnie niepotrzebnie, jak choćby Indie i Japonia. Nie było racjonalnego powodu, żeby zrażać te wielkie kraje i z powodów czysto ambicjonalnych robić krwawe awantury w Himalajach oraz zaczynać wojnę handlową z Tokio z powodu jednego rybackiego kutra. Lepiej było mieć tak wielkie gospodarki i rynki po swojej stronie. Sławny chiński pragmatyzm poszedł spać. Zastąpiła go mocarstwowa pycha, której do cnót konfucjańskich zaliczyć nie można. Do tego jeszcze Rosja stała się trędowata i lepiej jej w ogóle nie dotykać, bo można się zarazić trądem sankcji ekonomicznych, które w połączeniu z szaleństwem covidowych lockdawnów rozłożyłyby chiński cud gospodarczy już całkiem na łopatki.

Xi Jinping więc przeholował i musi odejść, a towarzysze z Komitetu Centralnego KPCh z pewnością zrobią wszystko, aby tak się stało. Chiny czeka teraz pół roku konwulsji w polityce wewnętrznej, ale potem jednak one znów będą wielkie i coraz większe, natomiast Stany Zjednoczone tylko bardziej stoczone przez lewackiego raka. Zdecydowanie nie oszukają swojego przeznaczenia, którym jest powrót na wyspę, na której USA przeżyły cały XIX wiek, zajęte wewnętrznymi i lokalnymi sprawami. Owszem, będą kolejne wzmożenia w stylu „make America great again” oraz kolejne szumne powroty nad Pacyfik. Coraz rzadsze i coraz słabsze. Zachód zachodzi, a Wschód wschodzi – taka jest konieczność dziejowa, do której wypada się przystosować.

Będzie więc Wielkie Państwo Środka, którego nikt do niczego zmusić nie zdoła. Które najpóźniej za dwie dekady będzie niekwestionowanym supermocarstwem rządzącym światem. Jednak Chiny będą potrzebować do tego sojuszników poważniejszych od państw bandyckich oraz czepiających się cesarskiej klamki zabiedzonych klientów w permanentnym kryzysie gospodarczym, których trzeba stale utrzymywać i strzec przed wewnętrznymi przewrotami. Pekin już zachęca do tej roli Niemcy, ale może jednak udałoby się to Polsce?

Najnowsze