3.8 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Ten biedny europocentryzm

Gabor Steingart niemiecki dziennikarz i szef serwisu „The Pioneer” zamieścił ostatnio artykuł pt. „Dlaczego komunistyczne Chiny nigdy nie będą światową potęgą”. To strzelisty akt europocentrycznej wiary w „zachodnie wartości”, którym współczesne Chiny nie są w stanie sprostać, a więc nigdy nie dorównają Stanom Zjednoczonym. Pytanie tylko, czy model amerykański to jedyna możliwa droga do potęgi?

Steingart wylicza kolejne, jego zdaniem, niezbędne czynniki umożliwiające zbudowanie supermocarstwa i za każdym razem dowodzi, że Chiny są w tej konkurencji bez szans. Brzmi to dziwnie na tle całej zachodniej liberalnej narracji, że różnorodność jest super, a myślenie bezalternatywne, że istnieje tylko jedna, jedynie słuszna prawda to prawicowo-patriarchalna zaściankowość i faszyzm. Czyżby w myśleniu geopolitycznym stare konserwatywne zasady, ba, nawet „misja białego człowieka” nadal obowiązywały?! Optymizm Steingarta jawi się niczym wzięty z zupełnie innej epoki, może sprzed ćwierćwiecza, kiedy całkiem serio debatowano nad ideą „końca historii”, której sławny Francis Fukuyama był jedynie kontynuatorem, a właściwym twórcą, w latach 30. XX wieku rosyjski emigrant Aleksander Kożewnikow (znany we Francji jako Alexandre Kojeve), duchowy ojciec współczesnych postmodernistów.

Przeanalizujmy zatem główne tezy i argumenty Steingarta!

Po pierwsze, zasięg kulturowy, cytuję: „Ameryka podbiła świat dżinsami i coca-colą, Elvisem Presleyem i Marilyn Monroe; wspaniała armia gwiazd Hollywood do dziś żyje w sercach miliardów ludzi. (…) Chiny nie dają czadu!” – Steingart najwyraźniej zapomniał o „kopaninach” z Jackie Chanem made by Hongkong ani nie widział najnowszych chińskich filmów wojenno-przygodowych z cyklu „Wilk wojny” lub „Podniebny łowca”, a są to znakomite, porywające produkcje, aż człowiekowi po obejrzeniu głupio, że tak go poniosło. Chiny już biją na głowę Hollywood własną bronią, więc dajmy im jeszcze pięć minut.

Po drugie, „światowa potęga musi być magnesem dla migrantów”, tymczasem „nie widzimy masowej migracji w kierunku Pekinu”, a „chiński sen to koszmar obozów karnych dla Ujgurów” i areszt domowy dla inaczej myślących. – Cóż, być może nie ma masowej migracji do Chin zabiedzonych mas niewykwalifikowanej siły roboczej (acz jest taka wewnątrz Chin – z głębi kraju na wybrzeża), ale jakim cudem Steingart nie zauważył napływu do Państwa Środka setek tysięcy, jeśli nie milionów, wysoko wyspecjalizowanych ekspertów-ekspatów?! Chiński sen to możliwość solidnego dorobienia się w biznesie i ustawienia w życiu, przyciągający niezliczone rzesze inwestorów oraz pracowników korporacji. A jeśli efektem odmiennego myślenia jest „kot, który dobrze łapie myszy”, to chińskie władze potrafią przejść do porządku dziennego nad tym, czy ten kot jest „czarny czy biały”. Ujgurom wypada współczuć, ale nie zapominajmy, że to ich islamscy fanatycy porwali się z motyką na słońce, a ono ich spaliło. Chcieli być męczennikami Allacha i dostali to. Ci, którzy mieli względem Chin nieco inne oczekiwania, też się ich spełnienia doczekali.

Istnieje więc „chiński sen”, tym łatwiejszy do spełnienia od amerykańskiego, że Chińczycy nie mają takiej potrzeby posiadania praw politycznych, jak ludzie Zachodu. Wynika to z odmienności cywilizacyjnej. W chińskim języku nie ma słowa „wolność”, ewentualnie jest to neologizm obcego pochodzenia, bez rodzimej treści kulturowej. Jest za to słowo „ren”, czyli „cierpliwość”. Jeśli więc władza pozwala ludowi spokojnie i dostatnio żyć, a na ogół tak się właśnie dzieje, to wszyscy są szczęśliwi i nikt nie ma większych ambicji ponad to aby zostać tej władzy lojalnym urzędnikiem-mandarynem. Jeśli zaś władza szwankuje, mówi się „ren”! Naprawę wiele trzeba, aby chiński lud tę cierpliwość stracił. Władza partii-dynastii komunistycznej, tak samo, jak wszystkich poprzednich dynastii, bardzo dba o swą legitymizację, czyli Mandat Nieba wymagający dobrej opieki nad ludem.

Wreszcie Steingart myli się, sądząc, że napływ migrantów do imperium musi być dobrowolny. Wiele mocarstw, jeśli tego potrzebowało, zdobywało sobie niewolników. Tacy Celtowie nie garnęli się bynajmniej do cywilizowanego Rzymu, tylko Juliusz Cezar po prostu przyszedł po nich, kiedy uznał za stosowne. To samo było z Kartaginą, Grekami i Iberami. By nie sięgać daleko w przeszłość, spójrzmy na Związek Radziecki – współczesne imperium niewolnicze, które od Rzymu odróżniało to, że nie można było tam zostać wyzwoleńcem, ani się dorobić. W Chinach dostępne jest przynajmniej to drugie.

Po trzecie, jakoby brak Chinom innowacyjności: „mają chiński wariant prawie każdego amerykańskiego pomysłu na biznes. Jednak tylko wariant, a nie alternatywę”. – Tu Steingart zapomina, jak niedawno nawet tych alternatyw nie było, a „made by China” było symbolem tandety i produkcji na najniższym poziomie technologii oraz kwalifikacji siły roboczej, której jedyną zaletą była taniość. To się już skończyło! Tanie szwalnie i wytłaczarnie plastykowych gadżetów wyjechały do Afryki i raczej stamtąd nie wrócą. Była więc produkcja tanich podróbek, jest technologia alternatywna, a niebawem będzie oryginalna. Nie darmo co roku rzesze chińskich absolwentów wracają do kraju z dyplomami zachodnich uczelni. Faktem jest, że trudno w Chinach o hippisowską swobodę na miarę tej, która legła u podstaw amerykańskiej Doliny Krzemowej, zwłaszcza po brutalnej pacyfikacji Hongkongu, ale chińskie władze chyba zrozumiały swój błąd i naprawiają go teraz na wyspie Hajnan. A więc mogą tam znów wymyślić proch i kompas na miarę XXI wieku!

Po czwarte „armia USA stacjonuje na pięciu kontynentach i liczy 1,4 mln ludzi. Jest to wojskowa podstawa do odgrywania roli światowego policjanta”. – Chiny faktycznie programowo unikają wysyłania swoich wojsk poza granice kraju. Co najwyżej siły policyjne, działające w ramach akcji międzynarodowych, np. na Wyspach Salomona. Wynika to przede wszystkim z odrębności cywilizacyjnej – Państwo Środka z zasady nie angażuje w spory barbarzyńców na swoich odległych obrzeżach. Jeśli ci barbarzyńcy jakoś mu zagrażają, to nasyła się na nich innych barbarzyńców, podniesionych chwilowo do roli wasali lub sojuszników Cesarza – Syna Nieba, w ramach tradycyjnego „dziel i rządź”. Chińskiego wojska używano do odpierania najazdów na własnym terenie lub do utrzymania pokoju wewnętrznego.

To się jednak może zmienić, tak jak zmieniło się w Chinach wiele innych rzeczy. Chociażby z tej przyczyny, że Pekin programowo kredytuje rozmaitych mało sympatycznych dyktatorów, którym Zachód brzydzi się podawać ręki i gnębi ich sankcjami. Tak postępują Chiny przede wszystkim w Afryce, ale też z Białorusią, Laosem, Koreą Północną, Majanma-Birmą i autorytarnymi krajami Ameryki Środkowej. Tacy partnerzy biznesowi z natury mało solidni i jeszcze mniej uczciwi wymagają naprawdę dobrych zabezpieczeń udzielonych im pożyczek. Zwykle to są lokalne nieruchomości, obiekty infrastruktury bądź zasoby naturalne, które w razie niewypłacalności dłużnika z automatu przechodzą na własność Chin. Te zaś często celowo wpędzają kontrahentów w pułapki zadłużenia, aby całkowicie przejąć ich aktywa. Łatwo wyobrazić sobie chytrego dyktatorzynę, który postanowi odzyskać zawłaszczony przez Chiny majątek i ogłosi jego powtórną nacjonalizację. Co wtedy zrobi Pekin, jeśli nie będzie miał z tym krajem granicy, ani bazy wojskowej na miejscu? Zachodnie trybunały arbitrażowe Chińczyków wyśmieją: „Sami tego chcieliście, wbrew naszym wartościom, to radźcie sobie teraz!” Poradzą więc sobie. Zbrojnie albo innymi sposobami. Raczej nie należy w to wątpić. Acz na pewno nie będę się spieszyć ani niczego nie zapomną, gdyż taka też jest ich cywilizacja. Dobrym przykładem Mongolia Wewnętrzna, która po rewolucji 1911 roku uzyskała na kilkanaście lat niezależność, a po powrocie pod władzę Pekinu, chińscy urzędnicy natychmiast wyliczyli Mongołom zaległe podatki z odsetkami i ściągnęli je co do grosza.

Nie twierdzę, że Gabor Steingart zupełnie nie ma racji. Rzeczywiście większy liberalizm i atrakcyjniejsza soft power przysłużyłyby się Chinom dużo bardziej niż obecny autorytaryzm i „wilcza polityka”. Niewątpliwie rzeczą gorszą od zbrodni, czyli politycznym błędem była masakra studentów na Placu Tiananmen 4 czerwca 1989 roku. Zamordowano wtedy przyszłą elitę Państwa Środka, która już mogła uczynić je potęgą większą od Stanów Zjednoczonych. Jednak chińskie władze potrafią naprawiać swoje błędy, choć nigdy się do nich nie przyznają. Ponadto Xi Jinping to nie Chiny, więc „dłużej klasztora niż przeora”! Po 33 latach od masakry wyrastają nowe elity, które jeśli dostaną szansę dokończą aktualny proces dziejowy i uczynią Chiny supermocarstwem za 20 lat.

Zatem wcale nie jest powiedziane, że Państwo Środka koniecznie musi powtórzyć znów czas upadku i narodzin kolejnej postkomunistycznej dynastii. Może zdoła przewalczyć tę konieczność dziejową. Za to Europa ze swoim naiwnym europocentryzmem grzęźnie właśnie w drugim średniowieczu oraz imperializmie jak zawsze.

FMC27news