USA jako replikę na chiński projekt Pasa i Szlaku zaproponowały ostatnio Partnerstwo na Rzecz Globalnej Infrastruktury i Inwestycji, wsparte sumą 600 mld dolarów, które, o dziwo, większą irytację niż Pekinie, wzbudziło w Berlinie i Paryżu. Okazało się, że najbardziej przeciwne budowie „lepszego świata” są kraje Starej Unii, lubiące nazywać się „Europą pierwszej prędkości”. Oto drugi akt dramatu opadających masek, rozpoczętego wojną na Ukrainie.
Niemiecko-francuską rezerwę wobec amerykańskich planów eksperci od geopolityki tłumaczą „strategiczną rywalizacją” tych krajów z Chinami. W odróżnieniu od zwykłej rywalizacji ta „strategiczna” oznacza coś dokładnie przeciwnego. Zatem taką konkurencję z Chinami, żeby ich przypadkiem nie zdenerwować, bo jak się Żółty Pan wkurzy, to przyleje na odlew batem łańcuchów dostaw, aż kwik wielkich narodów Zachodu wzbije się pod Niebiosa. Rywalizować trzeba zatem „strategicznie”, czyli wcale.
Tymczasem Stany Zjednoczone chcą konkurować z Chinami całkiem serio i to właśnie jest jakoby powodem, że Paryż i Berlin chcą się trzymać od tego z daleka. Najciekawsze, że akurat Pekin nie ma z amerykańskimi pomysłami aż takich problemów. Chiny mają w rękawie atut nie do pobicia dla Amerykanów, mianowicie brak moralizatorstwa. USA zapomniały już, że budowa demokracji po II wojnie światowej w Japonii i Korei Południowej udała się im dlatego, że nie tknięto obyczajowości tych krajów. Pozwolono tamtym narodom żyć według własnych tradycyjnych zasad, dodając im jedynie możliwość dorabiania się i rozwoju. Dziś jednak z uporem maniaka Stany Zjednoczone wpychają wszędzie obyczajową rewolucję LGBT, zupełnie nie bacząc, czy kogoś to zniechęca. Symbolem tej durnej pychy pozostaje wspomnienie udekorowanej tęczowo ambasady USA w Kabulu, tuż przed paniczną ucieczką Amerykanów.
Chińczyków nie obchodzi ani trochę, czy rząd, z którym robią interesy, przestrzega „praw mniejszości”, „zasad demokracji”, święci jakieś „kamienie milowe”, ba, czy w ogóle jest dobry lub zły, byle tylko był stabilny i płacił swoje rachunki. Trudno sobie wyobrazić, żeby współczesna Ameryka pozwoliła sobie na taki indyferentyzm, więc Pekin nie ma powodu do obaw. Stany Zjednoczone nie stanowią dla Chin żadnej konkurencji w krajach globalnego Południa, ponieważ nie przestaną przynudzać tam o „prawach mniejszości”. Te 600 mld dolarów ma iść do reżymów, które gejów zrzucają z dachów, przeciwników politycznych palą żywcem w oponach samochodowych, a w najlepszym razie sieką maczetami, ażeby uświadomić im „korzyści z demokracji”. Chiny na widok takiej geopolityki mogą tylko pęknąć ze śmiechu i to jest jedyne dla nich zagrożenie.
Do śmiechu nie jest za to Francuzom i Niemcom, ponieważ systemowe amerykańskie inwestycje w kraje III świata sprawią, że te kraje zhardzieją i wzrosną koszty handlu z nimi. Nowa lepsza infrastruktura oznaczać musi nieco lepszą administrację i sprawniejsze państwo, które już nie będzie wyprzedawać swoich zasobów za bezcen. I to Europę Pierwszej Prędkości boli najbardziej.
Zauważmy, że w takim Kongo nic się przez ostatnie 150 lat nie zmieniło. Kraj ten jest systemowo rabowany. Na przełomie wieków XIX i XX przez Belgię, która wybudowała swoją piękną stolicę na odciętych rękach kongijskich zbieraczy kauczuku, którzy nie wykonali norm zbioru. W wieku obecnym, w Kongo, rękami dzieci, pod nadzorem lokalnych gangsterów wydobywany jest kobalt niezbędny dla „ratowania planety”, czyli ekologicznej rewolucji „Fit for 55”. Bruksela ssie murzyńską krew, aż hrabia Drakula z zazdrości blednie! Bruksela, czyli Berlin i Paryż właśnie.
I nie tylko o jedno nieszczęsne Kongo tu chodzi. Są jeszcze Bangladesz, Somalia, Zimbabwe, Sri Lanka. Wymieniać można długo. Cokolwiek Amerykanie zainwestują w krajach globalnego Południa, spowoduje to, że tam już NIE BĘDZIE TANIEJ! A musi być taniej, gdyż bez tanich surowców, kupowanych od światowych bandytów po okazyjnych cenach, gospodarki Niemiec i Francji po prostu upadną. „Konkurencyjność Niemiec wyparuje bez tanich rosyjskich węglowodorów”, jak zauważył noblista Paul Krugman w niedawnym artykule w „New York Times”. Z kolei bez taniego kobaltu i litu wyparuje zielona rewolucja i nie uda się przekręt z „ratowaniem planety”. Trzeba więc doić biednych Murzynów, ile wlezie, a nie ładować w nich setki miliardów dolarów, bo się jeszcze, nie daj Bóg, ucywilizują! Rasizm jest wstrętny, oczywiście, ale tylko w Europie Środkowej, nie w Afryce, inaczej nam się stopa życiowa zwichnie. Poza tym Murzyni już nie muszą być czarni, słowiańska uroda ujdzie też. Czego więc ci Jankesi nie rozumieją?! Narody wampirów bez wysysania nie mogą żyć!
To jest dziedzictwo kolonializmu, krótko mówiąc. Dawne kraje kolonialne nadal nie potrafią funkcjonować bez kolonii, bo się systemowo przyzwyczaiły do życia na koszt innych. Na Niemców pracowały najpierw ludy Namibii, potem tureccy gastarbeiterzy, teraz źródłem taniej siły roboczej ma być Polska. Na czym zbudowano Brukselę, już wiemy, z kolei nowoczesny Paryż drugiej połowy XIX wieku powstał kosztem Haiti, obłożonej monstrualnym haraczem za niepodległość, skutkiem czego ten karaibski raj wciąż pozostaje najbiedniejszym krajem świata. Na Londyn złożyły się dzisiejsze Indie i Pakistan, teraz może to będzie Ukraina, no, chyba że jej zasoby wyssie Moskwa. Taka zaś Portugalia, zauważmy, po utracie kolonii nie zdobyła sobie nowych „źródeł przepływów strategicznych” i teraz jej gospodarka non stop szoruje brzuchem po ziemi.
Tak więc kraje pierwszej prędkości wysysania, nowych kolonii wciąż szukają, najchętniej w Europie Środkowej, tylko nazywają to inaczej, choćby „kamieniami milowymi”. Albo twardo eksploatują nadal swoje stare kolonie jak Kongo i Bangladesz, nie nazywając tego w ogóle. Czasem wprawdzie namolni dziennikarze coś wygrzebią, ale winę zwali się na jakiegoś chciwego menedżera korporacji i załatwione.
Fundamentem systemu Unii Europejskiej, oblepionego od fasady niezliczonymi frazesami „o europejskich wartościach” i „prawach człowieka”, jest praca niewolnicza. W samych Włoszech tych niewolników na plantacjach pracuje dziś 200 tys. Niemcy i Francuzi swoich niewolników trzymają w chińskich obozach, ale pilnie potrzebują mieć ich bliżej, bo łańcuchy dostaw są za długie i boleśnie wrzynają się w szyje tamtejszych elit.
Jedno co tak naprawdę w Unii Europejskiej jest nie do pomyślenia, to obniżenie poziomu życia Niemców i Francuzów. Idea, że oni mogliby zacisnąć pasa i zakasać rękawy, wywołuje tam istną histerię. Tu przypomnieć trzeba burzliwą kadencję prezydenta Sarkozy’ego, który szedł do władzy z programem reform i po wygranych wyborach zaczął te reformy prowadzać, tak jak mówił. Spowodował tym u rodaków totalny szok. To reformy mają jakieś koszty? Jak to?! Mamy zgodzić się na mniej niż dotąd? I próba nakłonienia Francuzów, aby wzięli się do roboty, skończyła się brakiem reelekcji. Następcy Sarkozy’ego wyciągnęli z jego upadku naukę, że zamiast boleśnie implementować etos pracy leniom znad Sekwany, rozsądniej będzie poszukać roboli do wyssania w krajach Nowej Unii. No i mamy federalizację, czyli cyniczną likwidację „Europy ojczyzn” oraz Polskę w Europie Podwójnych Standardów.
Co jest nie tak z tymi Amerykanami? Dlaczego im odbiło i chcą budować „lepszy świat”, który wcale nie będzie lepszy dla Zachodniej Europy, ponieważ będzie droższy? Tu ujawnia się fundamentalna różnica kulturowa w obrębie Zachodu, a mianowicie ta pomiędzy katolickim a protestanckim etosem pracy. USA to jednak kraj purytańskich przedsiębiorców, który wprawdzie kolonii się dorobił, np. Filipin, Kuby i krajów Ameryki Środkowej, ale nie na rabunkowej eksploatacji tych narodów zbudował status supermocarstwa. W Ameryce ludziom ciągle jeszcze chce się pracować i jest to powodem do dumy. To coś innego niż będący marzeniem Niemców, Belgów i Francuzów „dochód gwarantowany”, za który wynajmie się słowiańską służbę domową, by zajęła się starymi rodzicami, a samemu pojedzie na seksturystykę na Daleki Wschód. Nie przypadkiem taka Holandia, która też straciła kolonie jak Portugalia, nie ma aż takich problemów gospodarczych, Holandię zbudował bowiem protestancki etos pracy, więc nie oglądają się tam teraz desperacko, kto im zastąpi utracone „przepływy strategiczne” z Indonezji i Cejlonu.
Niestety, nasz geopolityczny pech polega na tym, że Unią Europejską rządzą głodne wampiry, a nie narody zdolne zapracować same na siebie. Już samo to każe nam spojrzeć z większą sympatią na Chiny. A to tylko pół pecha. Druga połowa to fakt, że UE straciła rację bytu jako wspólny rynek surowców strategicznych, czyli węgla i stali, uniemożliwiający wojnę w Europie, gdyż armie pancerne to przeżytek. Dziś na polach bitew królują drony oraz naprowadzana przez nie precyzyjna artyleria, co wymaga mniej stali, a więcej pierwiastków ziem rzadkich na nowoczesną elektronikę. Tymczasem nie ma wspólnego rynku niobu, erbu i neodymu, zatem wojna do Europy wróciła.
Pora nam więc opuścić jak najprędzej brukselski pałac wampirów!