|

Geopolityka w cieniu nowego podziału świata

Skutki gwałtownych przemian globalnych odczuwa również Polska – nie tylko w zakresie bezpieczeństwa, lecz także gospodarki, demografii i szeroko pojętej polityki międzynarodowej.

Andrzej Derlatka

Już kilka lat temu pisałem w „Gazecie Finansowej” o kształtującym się nowym porządku świata – swego rodzaju „zimnej wojnie bis”. Dziś ten proces jest jeszcze bardziej widoczny. Świat dzieli się na dwa przeciwstawne bloki.

Z jednej strony mamy blok skupiony wokół Chin – egzemplifikowany przez organizacje takie jak BRICS czy Szanghajska Organizacja Współpracy. Z drugiej – blok zachodni, który próbuje konsolidować się wokół Stanów Zjednoczonych. Ale to nie jest proces bezproblemowy. USA mają dziś poważne trudności: utratę dynamiki gospodarczej, spowolnienie technologiczne, a także kryzys wewnętrzny i polityczny.

Bliski Wschód i Iran – patowa sytuacja

Dlaczego uważam, że Ameryka jest słaba? To wynika z prostych obserwacji. Na przykład – bieżące konflikty na Bliskim Wschodzie. Nie wyglądają one na szczególnie groźne, ale ich skala i reakcje USA pokazują, że hegemoniczna siła Stanów nie jest już oczywista.

Z jednej strony mamy Iran – państwo, które formalnie zalicza się do tzw. globalnego Południa. W ostatnich latach Teheran intensywnie się zbroił, rozwijając nie tylko swoje siły zbrojne, ale także cały arsenał narzędzi wpływu geopolitycznego. Kluczową rolę odgrywa tu tzw. „oś oporu” – a mówiąc wprost: siatka organizacji uznawanych przez wielu za terrorystyczne. W jej skład wchodzą m.in. Hamas w Strefie Gazy, Huti w Jemenie, Hezbollah w Libanie oraz szyickie milicje w Iraku. To właśnie te struktury Iran wykorzystuje jako swoje „przedłużone ręce”, aby destabilizować region i realizować własne interesy strategiczne.

Izrael od lat reaguje na te zagrożenia według strategii określanej tam mianem „koszenia trawnika” – co kilka lat przeprowadza precyzyjne, ograniczone operacje wojskowe wymierzone w przywódców i infrastrukturę tych organizacji. Te działania – mimo że skutecznie osłabiają ich potencjał – nie prowadzą do trwałego rozwiązania problemu. Są taktyką doraźną, pozwalającą ograniczyć zagrożenie, ale nie eliminującą jego źródła.

Rzeczywiste, długofalowe porozumienie w regionie jest obecnie niemożliwe. Różnice ideologiczne, polityczne i religijne pomiędzy kluczowymi aktorami – zwłaszcza Iranem a Izraelem – są zbyt głębokie.

Stany Zjednoczone, choć wciąż posiadają potężny potencjał militarny, mają problem z jego efektywnym wykorzystaniem. Obserwujemy sytuację, w której Ameryka nie podejmuje zdecydowanych działań, ponieważ uwikłana jest w wiele równoległych kryzysów: geopolitycznych, ekonomicznych i wewnętrznych. Rezultatem jest pewien paraliż decyzyjny. Owszem, USA są w stanie wesprzeć Izrael, przeprowadzić ograniczoną operację, ale nie są zdolne do narzucenia nowego ładu w regionie.

Tymczasem Iran, mimo obciążeń wewnętrznych, realizuje swoją strategię krok po kroku.

W tym kontekście Bliski Wschód staje się przestrzenią, w której testowana jest skuteczność nowoczesnych strategii geopolitycznych. Tradycyjne metody – interwencje wojskowe czy sankcje ekonomiczne – nie przynoszą oczekiwanych efektów. Przeciwnicy Zachodu nauczyli się je omijać, adaptując się do nowego porządku. I właśnie dlatego dzisiaj Iran może być nie tyle militarnym zagrożeniem, co geostrategicznym wyzwaniem – trudnym do spacyfikowania bez głębokich reform i redefinicji polityki bezpieczeństwa na Zachodzie.

Problem polega na tym, że społeczeństwo Iranu pozostaje w dużej mierze pod kontrolą reżimu ajatollahów – i, co istotne, wciąż cieszy się on znacznym poparciem wśród Persów.

Istnieje potencjalna możliwość wywołania niepokojów wśród mniejszości narodowych, zwłaszcza Azerów. Dla porównania: w Azerbejdżanie mieszka około 10 milionów osób, a w Iranie – aż 35 milionów Azerów, będących etnicznie i kulturowo bliskimi kuzynami Turków. Mimo to Turcja nie dąży – przynajmniej oficjalnie – do dezintegracji Iranu. Relacje turecko-irańskie są względnie stabilne i wolne od poważniejszych napięć. Mamy tu do czynienia z pewnym patem strategicznym.

W przypadku poważniejszego konfliktu, teoretycznie jedyną realną siłą lądową w regionie mogłaby być armia turecka. Saudyjska armia – mimo liczebności sięgającej 600 tysięcy wraz z rezerwistami – opiera się w dużej mierze na zagranicznych najemnikach, głównie z Pakistanu. Jak słaba jest to struktura militarna, pokazała nieudana interwencja w Jemenie w 2015 r. Tamtejsi żołnierze nie byli skłonni ginąć za interesy Saudów czy innych państw Zatoki.

Trzeba jasno powiedzieć – Zachód znajduje się w stanie pośredniego konfliktu z Iranem. Używane przez bojowników rakiety są produkcji irańskiej. Realna zmiana sytuacji byłaby możliwa jedynie poprzez działania wojsk lądowych, które pozwoliłyby na zajęcie terytorium i eliminację wrogich struktur. Same bombardowania są wyrazem bezsilności – Izrael i Stany Zjednoczone nie chcą (lub nie mogą) wysłać tam swoich wojsk.

Co więcej, według ujawnionego w czerwcu planu – przedstawionego przez ambasadora USA w Ankarze, Toma Baraka – Stany Zjednoczone zamierzają w najbliższych latach niemal całkowicie wycofać się z Bliskiego Wschodu. Oznacza to, że poza Izraelem, żadna z dotychczasowych pozycji Ameryki w regionie nie będzie już broniona. To również oznacza, że dopóki USA nie odbudują swojej siły, nie odzyskają dawnej roli gwaranta bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie.

Waszyngton liczy na to, że państwa Zatoki – zwłaszcza Arabia Saudyjska – same się wzmocnią. Stąd ogromne zakupy uzbrojenia ogłoszone podczas wizyty Donalda Trumpa. Jednak same czołgi i samoloty wojny nie wygrywają – potrzebni są jeszcze wyszkoleni, zmotywowani żołnierze. A tych tam obecnie brakuje i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.

Jednym z kluczowych elementów amerykańskiej strategii były tzw. porozumienia abrahamowe, zapoczątkowane z inicjatywy prezydenta Trumpa. To jego duże osiągnięcie – dokumenty te w istotny sposób ograniczyły niektóre zagrożenia wobec Izraela i regionu. Uzyskanie przez Izrael oficjalnego uznania od części państw arabskich przyczyniło się do ograniczenia dotychczasowego konfliktu. Kraje arabskie, uznające Iran za wspólne zagrożenie, zaczęły postrzegać Izrael jako potencjalnego sojusznika – na zasadzie „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”.

Praktyka pokazała, że ta współpraca funkcjonuje – ataki irańskie na Izrael były częściowo odpierane przez wojska Jordanii, Arabii Saudyjskiej i Kataru. Choć formalnie nie ogłoszono żadnego sojuszu, faktycznie istnieje współpraca wynikająca z racjonalnej kalkulacji interesów.

Nadal jednak nie wiadomo, w jakim kierunku rozwinie się sytuacja w Iranie. Pozostaje nadzieja, że dojdzie do zmiany reżimu, choć scenariusz ten wydaje się dziś mało prawdopodobny.

Podobne wpisy