Nerwowość opozycji po wizycie prezydenta
Prezydent Nawrocki poradził sobie znakomicie, a jego relacje z Waszyngtonem są bardzo dobre. W sprawach bezpieczeństwa, kluczowych dla opinii publicznej, ma to niebagatelne znaczenie. Do tego układania się z Amerykanami nie potrzebuje ani rządu, ani podpowiedzi MSZ. I właśnie to boli premiera Tuska.

Marcin Palade
Za nami wizyta prezydenta Nawrockiego w Stanach Zjednoczonych. Niezwykle udana, co podkreślają sympatycy prawicy. I trudna do zakwestionowania dla przeciwników politycznych. Bo fakty mówią same za siebie. Wystarczy porównać dwa obrazy. Pierwszy – spotkanie kilku polityków europejskich z tak zwanej „koalicji chętnych”. Trump siedzi za stołem, a pozostali grzecznie na krzesełkach, w dystansie od gospodarza, ze spuszczonym wzrokiem. Drugi – Trump i Nawrocki stoją obok siebie, jak równy z równym. Widać między nimi chemię. W polityce, zwłaszcza tej międzynarodowej, to rzecz bezcenna. Szczególnie w relacjach z narcystycznym gospodarzem Białego Domu.
Jednak nad Wisłą nie brak tych, którzy próbują ewidentny sukces polskiego prezydenta obrócić w porażkę. Także część mainstreamowych mediów – z uporem maniaka szukających dziury w całym. Krytykowali angielski Nawrockiego, jego gesty, uśmiech, postawę.
Palade: Tusk SKREŚLONY w Waszyngtonie?! Nadchodzi czas Sikorskiego?
Ta nerwowość wynika z prostego faktu: prezydent Nawrocki poradził sobie znakomicie, a jego relacje z Waszyngtonem są bardzo dobre. W sprawach bezpieczeństwa, kluczowych dla opinii publicznej, ma to niebagatelne znaczenie. Do tego układania się z Amerykanami nie potrzebuje ani rządu, ani podpowiedzi MSZ. I właśnie to boli premiera Tuska. Bo on sam o wizycie w Białym Domu może tylko marzyć. Drzwi w Waszyngtonie pozostają dla niego zamknięte. Nie dlatego, że jest w konflikcie z Nawrockim, ale dlatego, co sam mówił i robił wobec Donalda Trumpa. W kampanii 2023 r. nazwał go wprost agentem rosyjskich służb. Dodał do tego gesty wrogości – jak zdjęcie z 2018 r., którym pochwalił się w książce „Szczerze”, gdzie z uśmiechem udawał, że przykłada pistolet do pleców amerykańskiego prezydenta. Tusk był pewny, że na europejskich salonach mu to pomoże. Tam, gdzie Trump nigdy nie był i nie będzie popularny.
Problem w tym, że premier Tusk postawił wszystko na jedną kartę. Wiarę, że po Joe Bidenie przyjdzie Harris i wszystko ułoży się po myśli demokratów. Tymczasem w listopadzie 2024 r. Amerykanie wybrali Trumpa. Noc zwycięstwa Republikanina musiała być dla Donalda Tuska koszmarem. Od tej chwili wiadomo było, że w nowej administracji amerykańskiej premier Polski jest politykiem skreślonym. Niemal jak persona non grata.
Niewiele lepiej wygląda sytuacja Radosława Sikorskiego. To on dostał od Tuska zadanie, by swoją wizytą przykryć sukces prezydenta. Wziął udział w uroczystości wręczenia Nagrody Solidarności kubańskiej opozycjonistce, co samo w sobie nie miało większej wagi, ale dało punkt zaczepny – obecność sekretarza stanu Marca Rubio. Spotkanie z nim przedstawiono jako dowód, że rząd nie jest izolowany w Waszyngtonie. Tyle że wyżej Sikorski więcej już zrobić nie mógł. I skończyło się na infantylnym wrzuceniu zdjęcia na tle Białego Domu – jakby to miało kogokolwiek przekonać. Efekt? Lawina memów i kpiny w internecie.
Tymczasem Amerykanie są w polityce do bólu pragmatyczni. Wiedzą, że trzeba grać na wielu instrumentach. Dlatego prezydent spotkał się z prezydentem, a sekretarz stanu z szefem MSZ. Takie rozdzielenie ról to biznesowa kalkulacja. Z jednej strony strategiczne rozmowy, z drugiej – kwestie praktyczne, jak choćby zakupy uzbrojenia. Każdy poziom relacji ma swoje miejsce.
W liczbach kontrast obu wizyt wygląda jeszcze wyraźniej. Według danych serwisu @Politykawsieci Fundacji Res Futura, materiały związane z obecnością Sikorskiego miały 35 mln wyświetleń, ale aż 63 proc. komentarzy było negatywnych, a tylko 22 proc. pozytywnych. W przypadku Nawrockiego proporcje były dokładnie odwrotne. Wniosek? Misję w Waszyngtonie wygrał polski prezydent. Słabe noty Sikorskiego to kolejny dowód na osłabienie obozu Tuska.
Coraz częściej słychać głosy, że w samej koalicji rządzącej potrzebna jest głęboka rekonstrukcja. „Wyborcza” i „Newsweek” – dotąd życzliwe Tuskowi – zaczęły pisać o nim coraz ostrzej. Szczególnie znaczące są sygnały z „Newsweeka”, biorąc pod uwagę jego właścicieli. Coraz śmielej przebija się przekonanie, że czas na zmianę premiera.
Na giełdzie nazwisk pojawia się właściwie tylko jedno – Radosław Sikorski. To on miałby zastąpić Tuska i być twarzą „nowego otwarcia”. Problem w tym, że Sikorski również ma fatalną kartotekę w relacjach z Trumpem. Jego żona Anne Applebaum od lat znana jest z zaciekłej krytyki republikanina, a sam Sikorski niejednokrotnie walił w niego w mediach społecznościowych. Może nie tak dosadnie jak Tusk, ale wystarczająco, by w Waszyngtonie traktowano go z dystansem.
OSTRE PRZEMÓWIENIE NAWROCKIEGO NA WESTERPLATTE! I Palade komentuje
Pozostaje mu Europa – przekonana wciąż, że ma znaczenie na światowej scenie. Rzeczywistość jednak brutalnie to weryfikuje. Widzieliśmy, jak wyglądało to niedawno w Waszyngtonie, a także w Pekinie, gdy przewodnicząca Von der Leyen była przewożona autobusem sprzed samolotu jak szeregowi uczestnicy szczytu. To symbol obecnej pozycji Starego Kontynentu.
W polityce krajowej nadzieja demokratów jest taka, że sama wymiana premiera poprawi notowania i da szansę w wyborach 2027 r. Tyle że ograniczenie wyboru do jednej osoby – w tak rzekomo szerokim i mądrym obozie – to dowód na politykę Tuska, który przez dwie dekady wycinał konkurencję w partii. A nawet jeśli Niemcy i sojusznicy zza kanału La Manche zgodzą się na zmianę, to nie rozwiąże to problemu szerszego kryzysu zaufania.
Dzisiejsza centrolewica rządząca krajem cierpi na tę samą chorobę, co jej poprzedniczki po 1989 r. – przekonanie o własnej wyjątkowości i nieomylności. Ego liderów przerasta granice zdrowego rozsądku. W przypadku Sikorskiego sięga ono jeszcze dalej, a gdyby dostał dodatkowy tlen w postaci awansu na premiera, pytanie nie brzmi: czy balon pęknie, ale kiedy i z jakim hukiem.