24.5 C
Warszawa
wtorek, 30 kwietnia 2024

Medyczne widmo. Ukraińscy lekarze w Polsce

Z nieoficjalnych szacunków wynika, że za granicą może pracować nawet 30 tys. polskich lekarzy. Trend ma charakter wzrostowy, bo z innych danych można wnosić, że 10 proc. absolwentów polskich akademii medycznych wybiera zatrudnienie w Europie. Skutkiem są dziury kadrowe nie do zapełnienia oraz rosnąca średnia wieku pracowników służby medycznej. Dlatego jesteśmy na szarym końcu Europy pod względem liczby lekarzy na sto tysięcy mieszkańców.

Jeśli wierzyć mediom, rząd rozważa możliwość zatrudnienia lekarzy z Ukrainy. To skutek narastającego deficytu polskiego personelu medycznego, wywołanego emigracją do bogatszych państw Europy. Czy w obliczu kryzysowej sytuacji rekrutacja ukraińskich lekarzy to dobry pomysł? Wydawałaby się, że tak, gdyby nie kilka barier. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na jakość edukacji medycznej na Ukrainie. Poza wszystkim polski system ochrony zdrowia raczej nie ma wiele do zaoferowania lekarzom z zagranicy. Nawet ukraińskim.

Diagnoza choroby

Jeśli protest lekarzy – rezydentów można porównać do medialnej burzy, to informacja o planach importu ich zagranicznych kolegów zaświeciła jak błyskawica, podgrzewając niewątpliwie temperaturę sporów. Sygnał na temat zamierzeń polskich władz podchwyciły wszystkie media. I tak według jednych rząd tylko rozważa, a według innych już zamierza sprowadzać do Polski lekarzy zza naszej wschodniej granicy, ze szczególnym uwzględnieniem Ukrainy. Podobno pomiędzy Warszawą i Kijowem toczą się na temat konkretne negocjacje, co potwierdziło polskie Ministerstwo Zdrowia.

Nasze władze byłyby zainteresowane wdrożeniem tzw. modelu niemieckiego, który zakłada, że ukraińscy lekarze otrzymaliby ograniczone prawo wykonywania zawodu, w powiązaniu z pracą w konkretnej placówce ochrony zdrowia. Cały problem polega na trybie certyfikacji kompetencji merytorycznych. Lub raczej jej braku, bo tryb doraźny zakłada zatrudnienie pracownika bez zaporowego warunku, jakim jest wyrównanie różnic wykształcenia do poziomu naszych lekarzy. Ewentualne braki byłyby uzupełniane już w trakcie pełnienia obowiązków zawodowych. O takim rozwiązaniu mówił w trakcie sejmowej debaty minister zdrowia Konstanty Radziwiłł.

Z powodu rosnącej temperatury sporu rząd – lekarze, mało kto myśli o importowym przedsięwzięciu w kategorii racjonalności. Bardziej lub mniej doraźnego środka, który pomoże załatać rosnącą dziurę personalną w polskiej służbie zdrowia, na miarę wyznaczoną nie największymi przecież nakładami, jakie są dostępne w budżecie.

Diagnoza ukraińska

Zacząć wypada chyba od truizmu, że emigracja stała się najbardziej dochodową gałęzią ukraińskiej gospodarki. Publicysta Dmitrij Gordon ocenia w swoim blogu, że Ukrainę zamieszkuje obecnie nie więcej niż 32–35 mln obywateli, choć zgodnie z danymi statystycznymi tamtejsza populacja liczy 48 mln osób. Co prawda ostatni spis powszechny miał miejsce w 2001 r., dlatego w 2016 r. Gosstat, czyli Urząd Statystyczny ograniczył liczbę Ukraińców do 42,2 mln. Gdzie podziało się kilka milionów ludzi? Gordon wskazuje, że wyjechali za chlebem. Na przykład ponad milionowa emigracja ukraińska w Polsce przekazuje do kraju ok. 54 miliardów przeliczeniowych hrywien rocznie. Dla porównania wydatki Ukraińców na ochronę zdrowia wynoszą w 2017 r. ok. 27,18 mld hrywien, i co charakterystyczne są mniejsze od kwot przeznaczonych na zakup alkoholu i tytoniu (31,2 mld hrywien).

Jak widać, nasi wschodni sąsiedzi nie lubią się leczyć, a może nie mają jak, a przede wszystkim u kogo. Stan tamtejszej medycyny można śmiało nazwać ciężką zapaścią, choć z ust parlamentarzystów Rady Najwyższej padają bardziej obrazowe porównania. Jedna posłanek, Tatjana Bachtiejewa uznała sytuację za zbliżoną do komy. W przyszłorocznym budżecie zaplanowano, że państwowe wydatki na ochronę zdrowia sięgną 3,5 proc. PKB i wyniosą 112 mld hrywien. Dla porównania tegoroczny budżet naszego kraju przeznacza na analogiczne wydatki kwotę 87 mld złotych, co stanowi 4,7 proc. PKB. W przypadku Ukrainy oznacza to dramatycznie niewystarczającą próbę poprawy, bo zdaniem tamtejszych środowisk medycznych, adekwatnym pułapem ratunkowym byłoby 7 proc. PKB. Rzecz w tym, że trwający od 4 lat ostry kryzys gospodarczy, pogłębiony wojną z Rosją, zrujnował wszystkie wydatki publiczne, w tym na medycynę. O ostrości problemu świadczy fakt, że w 2013 r. środki budżetowe przeznaczone na ochronę zdrowia wyniosły 3,9 proc. PKB. W kolejnych trzech latach spadły do poziomu 1993–1994 r. czyli okresu, który nie był najlepszy dla gospodarki rodzącego się państwa.

Regres jest więc ogromny i nic dziwnego, że lekarzy ubywa w zastraszającym tempie, podobnie zresztą, jak niższego i personelu technicznego. Jeśli wierzyć statystykom, w latach 1992–2013 z kraju wyjechało 20 tys. lekarzy. Natomiast tylko w latach 2014–2016 emigrację wybrało aż 66 tys. lekarzy. Trudno się temu dziwić, jeśli płaca początkującego internisty nie przekracza 1,8 tys. hrywien. Dla porównania pensja dowolnego biurokraty zaczyna się od 2,5 tys., początkowe zarobki w sferze handlu i usług sięgają zaś 3,5 tys. uah.

Problemem jest zresztą nie tylko odpływ lekarzy, ale rosnąca średnia wieku personelu medycznego oraz wstrząsający niedobór kadrowy. Przykładem jest nawet stolica kraju, która winna przyciągać kadry medyczne. Tymczasem, jak mówi Larisa Karowska, przewodnicząca lokalnego oddziału Związku Zawodowego Pracowników Medycznych, w Kijowie brakuje 500 lekarzy pierwszego kontaktu, z 700 praktykujących 200 przekroczyło zaś osiemdziesiąty rok życia. Natomiast potrzeby są ogromne, bo stolicę zamieszkuje 770 tys. emerytów, 550 tys. dzieci i 160 tys. tzw. wewnętrznych przesiedleńców, czyli uchodźców wojennych. Wśród mieszkańców Kijowa około miliona to chorzy onkologicznie oraz gruźlicy i nosiciele chorób wenerycznych, a także wirusa HIV. Jeszcze gorzej jest na prowincji, gdzie do rzadkości nie należy praktyka, gdy jeden lekarz przypada na 3-5 tys. chorych. Są takie rejony wiejskie, gdzie wskaźnik sięga proporcji 1:20 tys.

Zasadniczo państwo, aby utrzymać stabilność finansową, pod presją wydzielenia kolejnych transz kredytów, a więc wymogów MFW, radykalnie obcięło finansowanie ochrony zdrowia. Likwidacji uległy programy lekowe dotowane przez budżet, a przecież tylko na schorzenia kardiologiczne cierpi 12 mln osób. Co gorsza, niedofinansowanie odbiło się negatywnie na szkolnictwie wyższym. Choć brak dokładnych danych odnoszących się do placówek medycznych, liczba tzw. miejsc budżetowych, czyli studentów uczących się na koszt państwa zmniejszyła się z 400 tys. do 300 tys.

Oczywiście rząd stara się poprawić stan ochrony zdrowia i zapobiegać drenażowi personelu medycznego. Parlament przyjął właśnie ustawę o niezbędnych reformach, która przewiduje zarówno zmiany organizacyjne, jak i wzrost uposażeń. Jeśli chodzi o pierwszy wątek, podobnie jak w Polsce, pieniądze mają iść za pacjentem, co wzbudza burzliwy sprzeciw medycznej biurokracji. Ponadto finansowanie placówek służby zdrowia przełożono w znacznej mierze na władze samorządowe, a to w warunkach ukraińskich wygląda na próbę klasycznej spychologii. Głośno zapowiadana reforma samorządowa, wzorowana na polskim sukcesie, przepadła z równie głośnym trzaskiem. Obecny samorząd jako taki nie istnieje, a wraz z tym źródła jego samofinansowania. Jedynym punktem dochodów pozostaną tylko transfery z budżetu centralnego, a te zostały niedoszacowane. Rząd także twardo obiecuje, że znajdzie pieniądze na podwyżki płac lekarzy. I to nie byle jakie, tylko od razu o 250 proc. Zgodnie z przedstawionymi publicznie szacunkami, uposażenie lekarza, w zależności od stażu i specjalizacji oraz liczby pacjentów, będzie wynosić od ok. 6–8 tys. uah do nawet 18 tys. Rekordziści mają od przyszłego roku zarabiać nawet do 40 tys. uah miesięcznie.

Mimo to media krzyczą głośno o prawdziwej katastrofie, jakim jest drenaż Ukrainy z najlepszych mózgów, czego dobitnym przykładem są lekarze. Faktycznie w obwodach graniczących z obszarem Unii Europejskiej można mówić o dramacie, taki bowiem jest stopień ogołocenia z lekarzy. Pracują niedaleko, a wręcz po sąsiedzku w nadgranicznych województwach Słowacji i Węgier. Spora grupa nawet nie wyjeżdża na stałe, tylko codziennie przekracza unijną granicę w drodze do pracy. Co bardziej kreatywni, a jest ich sporo, zadomowili się w Czechach, które także bardzo intensywnie pozyskują ukraińskich lekarzy.

Wymienione państwa stworzyły specjalne programy skierowane pod adresem ukraińskiego personelu medycznego. I tak Słowacja dopiero w tym roku przyjęła model certyfikacji dyplomu lekarskiego, obowiązujący w zdecydowanej większości państw UE, w tym w Polsce. Podobnie jak Czechy i Węgry nadal stara się pozyskiwać Ukraińców ofertą mieszkaniową i socjalną. Początkujący lekarz może więc zarobić na dzień dobry 800 euro, a jego kolega ze stażem ponad tysiąc. A to jak na razie niewyobrażalne pieniądze dla medyka z biednej Ukrainy. Ponadto poszczególne placówki starają się wiązać ze sobą emigrantów, oferując znaczącą pomoc finansową w procesie wyrównywania różnic zawodowych, czy w dalszym samokształceniu. Innym przyciągającym elementem jest powszechna dostępność nowoczesnej aparatury diagnostycznej, czy po prostu niezbędnych leków oraz materiałów medycznych, a to dla Ukraińców prawdziwa rozpusta, z którą nie mieli do czynienia w kraju.

Nasi unijni sąsiedzi starają się ponadto minimalizować koszty certyfikacji ukraińskich dyplomów lekarskich, wychodząc z założenia, że inwestują w zdrowie własnych obywateli, czym oszczędzają w efekcie grube miliony. Tymczasem w Polsce proces nostryfikacji dyplomów zagranicznych lekarzy nie dość, że jest najeżony rafami merytorycznych przeszkód, to pozostaje bardzo kosztowny. Jeśli wierzyć informacjom biur, które pomagają lekarskim emigrantom, całkowity koszt takiej operacji jest nie mniejszy od 20 tys. złotych. A to raczej suma nie na kieszeń Ukraińca.

Dzięki ukraińskim lekarzom w Czechach, na Węgrzech i Słowacji udało się skompletować sieć podstawowej opieki medycznej, także z uwzględnieniem małych miejscowości oraz obszarów wiejskich. Trzy państwa same przeżyły proces identyczny, jak Polska, gdy po akcesie do UE w szybkim tempie na Zachód wyjechało średnie ogniowo lekarskie. Innym bardzo atrakcyjnym kierunkiem wyjazdów ukraińskiego personelu są tradycyjnie Kanada i Izrael, które bardzo chętnie przyjmują wykształconych emigrantów.

Jaki jest efekt na Ukrainie? Kto ma pieniądze, wyjeżdża, aby leczyć się za granicą. Kto ich nie ma, najczęściej nie żyje długo.

Jest jeszcze jeden aspekt ewentualnej walki o przyciągnięcie ukraińskich lekarzy do Polski. To problem wstydliwy, acz niezwykle ważny, bo wynikający z jakości usług świadczonych przez podobnych emigrantów. Otóż ukraińska służba zdrowia jest przeżarta korupcją. Jej skala jest tak powszechna, że chorzy oraz ich rodziny, nawet nie nazywają rzeczy po imieniu. 90 proc. ankietowanych przyznaje się do wręczania odpowiednich łapówek (od 5 tys. uah w górę) ze swojej inicjatywy. Kolejne 60 proc. twierdzi, że koperta powędrowała z rąk do rąk na wyraźne życzenie samego lekarza. W sumie to norma, która wpływa jednak w podstawowy sposób na stosunek personelu medycznego do pacjentów, którzy w państwowej służbie zdrowia są traktowani gorzej niż śmieci.

Innym skrywanym zagadnieniem są relacje pomiędzy lekarzami. Medycy ze stażem często tworzą koterie, zwane na Ukrainie mafiami. Służą blokowaniu postępu wiedzy medycznej, a nawet nowoczesnych metod leczenia, które odbiegają od ich poziomu wiedzy i zawodowych nawyków. Jest to aspekt bardzo ważny, bo taką atmosferą i praktykami przesiąkają natychmiast młodzi adepci sztuki lekarskiej.

Wiele do życzenia pozostawia wreszcie system edukacji. Podobnie jak ich koledzy na całym świecie, ukraińscy studenci medycyny ciężko pracują nad przyswojeniem wiedzy. Z badań socjologicznych wynika, że do trzeciego roku studiów ich umiejętności nie odbiegają od średniej europejskiej. Po czym następuje regres, polegający na dysproporcji pomiędzy wiedzą teoretyczną a umiejętnościami praktycznymi. Wykazał to ubiegłoroczny test oparty na wzorach amerykańskich, do którego stanęli ukraińscy interniści. Ilu zdało? Dokładnie 3 proc.

Z pewnością u źródeł tej katastrofy stoi nieuczciwość samego systemu edukacji, dopuszczającego szeroko takie obyczaje, jak ściąganie na egzaminach, czy wręcz kupowanie wyników całych sesji. Głównym problemem jest jednak poziom przekazywanej nauki, czyli diabeł tkwi w samych wykładowcach. Pewna ukraińska doktor z Kanady, która sama zgłębiła krajowe tajniki przygotowania do zawodu, nazwała zjawisko syndromem przekazywania niepotrzebnej wiedzy przez niepotrzebnych nauczycieli dla niepotrzebnych studentów. Bardzo zagadkowe, ale tłumaczy tak nagminne zjawiska w praktykach lekarskich, jak złe diagnozowanie i leczenie. Mało tego, często zdarza się, że ukraińscy lekarze zlecają niepotrzebne badania i leki, tylko po to, aby placówka zyskała odpowiednią refundację środków lub po prostu dlatego, że sami są związani z konkretnymi producentami farmaceutyków lub aptekami.

Kończąc diagnozę pomysłów sprowadzenia ukraińskich lekarzy do Polski, wypada ją zakończyć stosowną epikryzą. Sam projekt nie jest pozbawiony racjonalności, choćby dlatego, że nasze społeczeństwo się starzeje, co znajduje odbicie na rynku pracy, gdzie rąk szczególnie lekarskich, nigdy nie za wiele. Na emigrantów jesteśmy skazani także dlatego, że wolny rynek to system naczyń połączonych, a bogate kraje UE wysysają z uboższych regionów, to co w nich najlepsze, czyli umysły. I nic na to nie poradzimy, podobnie jak Ukraina. Jednak w przypadku osób, które mają decydować o naszym zdrowiu i życiu, byłbym daleki od zawierania grupowych kontraktów, nawet na szczeblu rządowym. O zatrudnieniu w polskiej służbie zdrowia winny jednak przesądzać wnikliwie zbadane kwalifikacje indywidualne, potwierdzone nostryfikacją dyplomu. O samej procedurze oraz jej kosztach można, a nawet trzeba dyskutować.

Najnowsze