Mamy już 2 razy mniej lekarzy na 1000 mieszkańców niż kraje zachodnie Unii Europejskiej. A będzie gorzej!
Polscy lekarze od wielu lat emigrują za granicę, co systematycznie pogarsza sytuację w naszej służbie zdrowia. Najważniejszą próbą zahamowania tej tendencji ma być wydatne zwiększenie możliwości kształcenia nowych lekarzy.
Lekarze-rezydenci zawiesili strajk głodowy. Protestujący domagali się od rządu radykalnego zwiększenia wydatków na służbę zdrowia. Miało to nie tylko skrócić kolejki pacjentów, ale sprawić, że lekarze będą zarabiali po prostu więcej. W tym ostatnim przypadku chodziło przede wszystkim o pensje lekarzy-rezydentów. Głodówka nie skłoniła jednak gabinetu Beaty Szydło do żadnych ustępstw. Ze strony rządu mogliśmy usłyszeć, że nie ma pieniędzy w budżecie. Pomimo sporego szumu medialnego, protest nie przyniósł zatem oczekiwanych rezultatów. Poniekąd dlatego, że rząd przyjął dość skuteczną strategię jego przemilczania i przeczekania. Protestujący lekarze-rezydenci widząc, że nie mają żadnych szans na poważne rozmowy, postanowili swój protest zawiesić. Zaznaczyli jednak, że od tej pory nie będą pracować dłużej niż 48 godzin tygodniowo. Konsekwencją tego w wielu przychodniach nie będzie miał kto przyjmować pacjentów. Zabraknie też lekarzy w szpitalnych oddziałach ratunkowych. Trudno także będzie o medyka w weekendy i dni wolne na oddziałach szpitalnych. Fikcją stanie się również nocna i świąteczna pomoc medyczna.
Nie wydaje się jednak – nawet jeśli takie rzeczywiście będą skutki nowej formy sprzeciwu lekarzy-rezydentów, by resort zdrowia zaczął wreszcie z nimi poważnie rozmawiać. Trudno bowiem oczekiwać cudów w naszej służbie zdrowia, skoro sytuacja w niej od wielu lat ulega systematycznemu pogorszeniu. Bardziej prawdopodobne jest to, że część tych młodych lekarzy, wcześniej czy później opuści kraj, aby szukać lepszego chleba za granicą. I trudno za ten potencjalny scenariusz obwiniać wyłącznie rząd Beaty Szydło. Służba zdrowia była bowiem w naszym kraju zaniedbywana latami. Przede wszystkim dlatego, że nie mieliśmy żadnej spójnej wizji jej funkcjonowania. Nikt też nie śledził procesów, jakie w niej zachodziły. A wiele z nich okazało się śmiertelnie groźne.
Emigracja lekarzy
Na pewno jednym z nich była emigracja polskich lekarzy. Jej szczególne nasilenie się obserwowaliśmy z chwilą wejścia Polski do Unii Europejskiej. Od tamtej pory nasi lekarze mogli podejmować pracę w innych krajach unijnych, nie musząc nostryfikować dyplomów. Dzisiaj nawet dokładnie nie wiemy, ilu rzeczywiście lekarzy wyjechało z Polski wraz z wejściem naszego kraju do Unii. Z informacji Naczelnej Izby Lekarskiej wynika, że odkąd jesteśmy członkiem UE, kraj opuściło 10,5 tysiąca lekarzy, 2 tysiące stomatologów oraz ponad 17 tysięcy pielęgniarek. Jednak wielu ekspertów uważa, że dane te są w dużej mierze szacunkowe i należy podchodzić do nich bardzo ostrożnie. Faktyczna liczba lekarzy, którzy wyemigrowali po roku 2004, może być znacznie większa. Najczęściej emigrowali lekarze-anestezjolodzy (18 proc.). Równie często wyjeżdżali chirurdzy (18 proc.) i to nie tylko ogólni, ale także bardzo różnych specjalności. Po anestezjologach i chirurgach kolejnymi emigrantami byli lekarze-patomorfolodzy (13 proc.), niezbędni w leczeniu nowotworów. Równie często opuszczali kraj polscy interniści, pediatrzy, psychiatrzy i lekarze wielu innych specjalności. Nawet lekarze bez specjalności stanowili całkiem pokaźną grupę.
Oczywiście nie wszyscy mieli za granicą równe szanse na zatrudnienie. Największe możliwości mieli i nadal mają anestezjolodzy i zabiegowcy (chirurdzy ogólni i naczyniowi, neurochirurdzy). Wbrew pozorom, w wielu krajach unijnych są miejsca pracy dla lekarzy rodzinnych. Są oni bardzo cennym nabytkiem zarówno w Niemczech, jak i Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Francji. Spore szanse na zatrudnienie za granicą mają także polscy dentyści oraz pielęgniarki. Ze wszystkich profesji medycznych ich zresztą najwięcej wyemigrowało w ostatnich kilkunastu latach.
Co skłaniało do wyjazdu? Na pewno zarobki, znacznie większe niż te w Polsce. Wbrew pozorom wynagrodzenie nie było jednak jedynym motywem wyjazdu naszych lekarzy. Bardzo często wyjeżdżający wskazywali na inne czynniki, wiążące się z pracą na Zachodzie. To przede wszystkim dużo lepsze warunki pracy oraz ubezpieczenie od odpowiedzialności zawodowej. Wyjeżdżający medycy coraz częściej jednak wskazują na lepsze niż w Polsce możliwości rozwoju. Chodzi przede wszystkim o możliwość szybszego zrobienia specjalizacji i dostęp do nowoczesnych metod leczenia.
Polscy lekarze wyjeżdżają jednak nie tylko do krajów Unii Europejskiej, lecz także do USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii, a nawet do Arabii Saudyjskiej i Emiratów Arabskich, gdzie zarobki lekarzy, zwłaszcza specjalistów są bajeczne.
Z roku na rok systematycznie rośnie liczba lekarzy opuszczających Polskę, o czym alarmuje zresztą od dawna Naczelna Izba Lekarska. W jej ocenie widać to najlepiej po wzrośnie liczby odbieranych zaświadczeń uprawniających do wykonywania zawodu lekarza. W ostatnich dwóch latach ich liczba miała wzrosnąć aż o 25 proc. Ale jak wszystko wskazuje, będzie nadal rosła.
Kto zamiast nich?
Taka tendencja na pewno będzie dalej pogłębiała brak lekarzy w naszym kraju. Już teraz sytuacja wygląda bardzo źle. W Europie należymy do krajów o najniższej liczbie lekarzy na 1000 mieszkańców. Według Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) wskaźnik ten wynosi w Polsce zaledwie 2,2 lekarza, tymczasem unijna średnia wynosi prawie czterech lekarzy na 1000 mieszkańców. Mamy też w Polsce coraz starszych medyków. Z roku na rok rośnie liczba lekarzy powyżej 65 roku życia. Coraz bardziej brakuje też specjalistów, co w praktyce najbardziej dotyka szpitale. Brakuje nam też coraz bardziej lekarzy rodzinnych, zwłaszcza na tzw. obszarach wiejskich. Nie tak dawno mogliśmy usłyszeć o gminie, która oferowała lekarzowi rodzinnemu wybudowanie domu, oby tylko podjął pracę w lokalnej przychodni. Do tej pory nie znaleziono chętnego.
Coraz częściej zdarza się również, że polskich lekarzy zastępują medycy zza wschodniej granicy. Obecnie zawód lekarza wykonuje w naszym kraju m.in. 278 lekarzy i 57 dentystów z obywatelstwem ukraińskim oraz 122 lekarzy i 32 dentystów z obywatelstwem białoruskim. W Polsce można coraz częściej spotkać też lekarzy z innych krajów byłego Związku Sowieckiego. Jednak nie zastąpią oni tych, którzy w ostatnich kilkunastu latach wyjechali z Polski za granicę. Dziura kadrowa na naszym rynku medycznym jest już zbyt duża, aby załatać ją lekarzami z Ukrainy, Białorusi i innych krajów postsowieckich. A poza tym nie jesteśmy państwem, który mógłby ich przyciągać w takim samym stopniu jak mogą to zrobić dzisiaj inni, którzy także potrzebują lekarzy do właściwego funkcjonowania swoich systemów opieki medycznej.
Nic dziwnego, że Najwyższa Izba Kontroli (NIK) alarmuje, że jeśli sytuacja nie ulegnie wyraźnej poprawie może się okazać, że nie będziemy w stanie zapewnić opieki medycznej wszystkim potrzebującym. NIK zwraca również uwagę na fakt, że do tej pory nie wypracowaliśmy w Polsce mechanizmów szacowania skali emigracji lekarzy i całego personelu medycznego. Obecnie jednym z nielicznych źródeł informacji na ten temat, jest rejestr zaświadczeń uprawniających do wykonywania zawodu lekarza, jakie wydawane są przez Naczelną Izbę Lekarską. Obejmuje on jednak tylko tych lekarzy, którzy chcą ubiegać się o prace na terenie któregoś z krajów Unii Europejskiej, ale już nie w takich krajach jak USA, Australia czy Arabia Saudyjska. W ocenie NIK brak szacunków i analiz dotyczących emigracji lekarzy i pielęgniarek sam w sobie uniemożliwia skuteczną walkę z tym zjawiskiem.
Błyskawicznie kształcenie lekarzy
Problem deficytu pracowników służby zdrowia będziemy teraz rozwiązywali drogą rewolucyjnego wręcz zwiększenia liczby kształconych lekarzy. Środowiska medyczne od wielu lat naciskają na ich zwiększenie limitów kształcenia lekarzy, argumentując to tym, że są one nadal zbyt niskie. W ostatnich latach było nawet jeszcze gorzej, bo limity kształcenia były obniżane, a nie podnoszone. Skutek tego był taki, że w 2015 roku do zawodu lekarza trafiło mniej osób niż w 2014 r. Do zwiększenia liczby kształconych przyszłych lekarzy zobowiązuje nas również globalny kodeks postępowania dotyczący kadr medycznych. Nie ulega dzisiaj żadnej wątpliwości, że limity te powinniśmy zwiększyć. Pierwszego kroku w tym kierunku dokonało Ministerstwo Zdrowia już w ubiegłym roku, zwiększając liczbę przyjęć na studia lekarskie w języku polskim o 20 proc. Jednak wielu ekspertów podkreśla, że to nadal za mało w stosunku do systematycznie rosnących potrzeb.
Problem niedoboru lekarzy wydaje się jednak niebawem sam rozwiązać. Otóż zamierzamy otwierać na już istniejących uczelniach nowe wydziały medyczne, które będą kształciły przyszłych lekarzy. Jako pierwsze nabór na kierunek lekarski rozpoczęły uniwersytety we Kielcach (Wydział Medyczny Uniwersytetu im Jana Kochanowskiego), Zielonej Górze (Wydział Pedagogiki, Socjologii i Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Zielonogórskiego), Rzeszowie (Wydział Medyczny Uniwersytetu Rzeszowskiego) i Krakowie (Wydział Zdrowia i nauk Medycznych Krakowskiej Akademii im. Frycza Modrzewskiego). Resort zdrowia podjął również decyzję o umożliwieniu kształcenia studentów na wydziale lekarskim na Uczelni Łazarskiego oraz Warszawskiej Uczelni im Marii Skłodowskiej-Curie.
Ambicję kształcenia przyszłych lekarzy mają dzisiaj uczelnie wyższe zarówno państwowe jak i nie państwowe praktycznie we wszystkich miastach wojewódzkich. Przykładowo w Lublinie, gdzie istnieje już Uniwersytet Medyczny, wydziały lekarskie powstaną na dwóch kolejnych uczelniach. Pierwszą z nich będzie Katolicki Uniwersytet Lubelski (obecnie im Jana Pawła II), który chce uruchomić swój własny wydział lekarski w przyszłym roku, dokładnie na stulecie istnienia tej uczelni. Drugą lubelską uczelnią, która również zamierza uruchomić swój własny wydział lekarski jest Wyższa Szkoła Ekonomii i Innowacji (WSEiI), uczelnia niepaństwowa, która jeszcze przed paru laty należała do największych we wschodniej Polsce, dzisiaj jednak przechodzi głęboki kryzys. Krótko mówiąc w niespełna 350 – tysięcznym Lublinie może być za jakiś czas tak, że przyszłych lekarzy będą kształciły aż trzy uczelnie. Podobnie będzie w wielu innych miastach wojewódzkich, w których istniejące uczelnie, zazwyczaj te o profilu humanistycznym także podjęły działania, aby uruchomić u siebie swoje kierunki lekarskie. Dotyczy to również stolicy. W Warszawie, gdzie oprócz Uniwersytetu Medycznego i wspomnianych już wcześniej Uczelni Łazarskiego i Warszawskiej Uczelni im Marii Skłodowskiej – Curie, kolejnym miejscem kształcenia przyszłych lekarzy będzie Uniwersytet im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW), który zamierza już od przyszłego roku robić nabór na swój kierunek lekarski.
Wszystkim tym inicjatywom sprzyjają nie tyko środowiska medyczne, ale także władze samorządowe a nawet przedstawiciele wojewódzkiej administracji państwowej. Lokalne władze podkreślają, że dzięki uruchomieniu nowych kierunków lekarskich wzrośnie znacząco w ich regionach poziom opieki medycznej. Są też gotowe wyasygnować na ich powstanie fundusze, które będą pochodziły m.in. ze środków unijnych, jakie są do ich dyspozycji. Pomysły tworzenia wydziałów lekarskich na istniejących w naszym kraju uczelniach wyższych wspiera również lobby usytuowane w resorcie zdrowia.
W sensie organizacyjnym tworzenie nowych kierunków lekarskich na pewno będzie dużym wyzwaniem. Tym większym, że uczelnie które zamierzają tego dokonać, nie mają do tego jeszcze ani odpowiednich warunków lokalowych ani kadr. Problem jest również w tym, że inicjatywy tworzenia nowych kierunków lekarskich wcale nie wynikają z troski o poprawę jakości naszej służby zdrowia. Znacznie częściej podnoszonym argumentem jest to, że kształcenie przyszłych lekarzy, bez względu na ich narodowość, jest naprawdę dobrym biznesem. Nasze uniwersytety medyczne, odkąd zaczęły za pieniądze kształcić na swoich wydziałach lekarskich studentów z zagranicy a także z Polski stały się bowiem uczelniami bardzo rentownymi. Dobrze pokazuje to przypadek wymienionego już przez nas Uniwersytetu Medycznego w Lublinie, który jest dzisiaj najbardziej rentowną uczelnią wyższą na tzw. polskiej ścianie wschodniej. W czasach pogłębiającego się kryzysu całego naszego szkolnictwa wyższego, argument zysku nie może pozostać bez znaczenia.
Grozi nam felczeryzacja medycyny
W ostatnich latach w naszym systemie kształcenia lekarzy popełniono wiele błędów. Na pewno jednym z nich było zlikwidowanie w 2011 r. staży podyplomowych. Zmieniono wówczas system kształcenia tak, aby praktyka zawodowa zaczynała się już na ostatnim roku studiów medycznych. Rozwiązania te miały spowodować szybsze wejście lekarzy do systemu opieki zdrowotnej, a także polepszenie dostępu Polaków do świadczeń medycznych. Tamta decyzja była wiele razy krytykowana, nawet przez niektóre środowiska medyczne, które zgłaszały obawy o jakość wykształcenia młodych lekarzy. Popełniono dziesiątki innych błędów, jeśli idzie o kształcenie kadr służby zdrowia. Jednak to, z czym teraz będziemy mieli do czynienia, może przynieść o wiele bardziej katastrofalne konsekwencje od wszystkich wcześniejszych pomyłek razem wziętych. Nie mamy bowiem ani wystarczającej bazy – nie mówiąc już o odpowiednich kadrach – do kształcenia przyszłych medyków w tak wielu miejscach w Polsce. Może się okazać, że będą oni pobierali naukę za odpowiednio wysokie czesne, ale na znacznie niższym poziomie niż odbywa się to obecnie.
Podobnie wyglądać może praktyka przyszłych lekarzy, która zostanie ograniczona do niezbędnego minimum. Za tym, że tak właśnie może być, przemawia czysto biznesowe podejście uczelni, które dzisiaj podejmują starania aby uruchomić własne lekarskie kierunki. W rezultacie takiego kształcenia, wyprodukujemy tysiące zwykłych felczerów, którzy legitymowali się będą dyplomami lekarzy. Zapewne oficjalnie będziemy mogli usłyszeć wtedy, że dostęp do służby zdrowia w Polsce uległ radykalnej poprawie, bo mamy przecież znacznie więcej lekarzy na tysiąc mieszkańców niż w innych krajach.
Tylko aż strach pomyśleć, co może wówczas spotkać polskich pacjentów ze strony takiej służby zdrowia.