Świadczenia decydujące dosłownie o życiu i śmierci nie mogą być uzależnione od giełdowej ruletki – zwróćmy uwagę, że w tym systemie poza optymistycznymi szacunkami, tak naprawdę nikt „oszczędzającym” niczego nie gwarantuje.
Kończąc mini-cykl poświęcony emeryturom w kontekście zbliżającej się „reformy Morawieckiego” wprowadzającej Pracownicze Plany Kapitałowe (PPK), warto się zastanowić, jaki model byłby najbardziej wydajny, a przede wszystkim – najbezpieczniejszy dla przyszłych świadczeniobiorców?
Jak wiemy, reforma rządu Jerzego Buzka z 1999 r. w połączeniu z późniejszym „uśmieciowieniem” rynku pracy zakończyła się klęską, nie tylko sprowadzając na rzesze pracowników widmo nędzy na stare lata, lecz także powodując gigantyczną dziurę w ZUS odpowiedzialną za połowę przyrostu długu publicznego w latach 1999–2013 (ok. 330 mld zł). Do czego może to prowadzić w ciągu kilkudziesięciu lat, nader boleśnie przekonało się Chile, które po przeprowadzeniu w 1981 r. skrajnie liberalnej reformy, dziś musi borykać się z obciążającymi finanse publiczne dopłatami do głodowych emerytur – lecz nie mając do dyspozycji składek odprowadzanych w całości do prywatnych funduszy (co opisałem szczegółowo tydzień temu w felietonie „Chilijska lekcja”).
Jakie płyną z tego wnioski dla nas? W przeciwieństwie do cytowanej tu niejednokrotnie prof. Leokadii Oręziak nie jestem apriorycznym przeciwnikiem PPK – nie znaczy to jednak, że nie podzielam pewnych obaw związanych z ich wprowadzeniem. Przede wszystkim, PPK będące w istocie przymusowym III filarem (do tego sprowadzają się obostrzenia związane z wypisaniem się z projektu), nie mogą stanowić podstawowego składnika przyszłej emerytury. Związane jest to ze zbyt dużym ryzykiem, jakie wiąże się z inwestowaniem na rynkach finansowych – wystarczy jeden porządny krach, by większość zainwestowanych pieniędzy „poszła z dymem”.
Świadczenia decydujące dosłownie o życiu i śmierci (chociażby biorąc pod uwagę rosnące wraz z wiekiem koszty opieki zdrowotnej, leków) nie mogą być uzależnione od giełdowej ruletki – zwróćmy uwagę, że w tym systemie poza optymistycznymi szacunkami tak naprawdę nikt „oszczędzającym” niczego nie gwarantuje. Tymczasem premier Morawiecki sprawia wrażenie, jakby uznawał za znakomity pomysł rynkową ofertę polegającą de facto na obietnicy wygrania przyszłej emerytury w kasynie. A że w ciągu następnych kilkudziesięciu lat nastąpi kolejny globalny kryzys finansowy – i to najpewniej niejeden – możemy założyć w ciemno.
Obawa numer dwa związana jest z tym, że składkami III filaru będą zarządzały prywatne Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych. Wprawdzie ich prowizja nie może przekroczyć łącznie 0,6 proc. zgromadzonych na kontach środków, ale można iść o zakład, że gdy tylko projekt zostanie ostatecznie „przyklepany”, nastąpi intensywny lobbing, by podnieść opłaty za zarządzanie. No i wreszcie, mamy swoistą „alchemię finansową” – mianowicie, wprowadzenie PPK oznacza systematyczne zasilanie rynków finansowych dziesiątkami miliardów złotych z przymusowych „oszczędności” (i pieniędzy publicznych – 250 zł „startowego” plus coroczne dopłaty 240 zł z Funduszu Pracy).
Gracze giełdowi i maklerzy już zacierają ręce. Nie jest tajemnicą, że część z tych środków będzie inwestowana w obligacje skarbu państwa, co spowoduje, że prywatne instytucje finansowe będą z naszych pieniędzy finansowały pożyczkowe potrzeby budżetu, potrącając sobie po drodze honorarium za pośrednictwo. Zostaniemy więc sponsorami długu publicznego – „rynki” zarobią, Morawiecki dostanie kasę na wymarzoną „elektromobilność”, a obowiązkowi dostarczyciele składek może na koniec odzyskają swoje pieniądze… a może nie.
Podsumowując – PPK mogą stanowić co najwyżej dodatek do emerytury. A zatem projekt Morawieckiego ma sens jedynie wówczas, gdy całkowicie zlikwidujemy pozostałości reformy z 1999 r., włącznie z tymi wszystkimi IKE, IKZE i przekierujemy całość składki emerytalnej do ZUS oraz powrócimy do zasady zdefiniowanego świadczenia w miejsce obecnego systemu „rentierskiego”. To może mieć postać np. powszechnej emerytury obywatelskiej gwarantującej normalne funkcjonowanie – plus to, co ewentualnie wypracuje III filar. No i przede wszystkim – niezbędne jest podniesienie płac oraz likwidacja umów śmieciowych.
Przy rozpaczliwie niskiej dominancie zarobków (2074,03 zł brutto, czyli 1511,61 zł netto) żaden cudowny „plan kapitałowy” nie zapewni godnego życia, może co najwyżej odgrywać rolę „kieszonkowego”. Potrzeba nam cywilizowanych wynagrodzeń i stabilnych form zatrudnienia, bez tego wszelkie świetlane wizje będą kolejną fatamorganą w stylu pamiętnych „emerytur pod palmami”. Rozumieją to np. Czesi, którzy restrykcyjnie limitują napływ pracowników z Ukrainy, nie ukrywając, że ma to wymusić właśnie wzrost płac. W efekcie niedawno czeski Lidl ogłosił podwyżki – szeregowy pracownik zarabiał będzie 28 tys., koron, czyli… więcej niż średnia krajowa w Polsce. Wreszcie – zarządzaniem środkami powinno zająć się docelowo (a nie jak jest w obecnej propozycji, jedynie przez pierwsze dwa lata) TFI działające pod egidą Państwowego Funduszu Rozwoju. Spekulantom przebierającym nogami, by gładko wskoczyć w buty OFE – dziękujemy.