Partia Kaczyńskiego od samego momentu przejęcia władzy zapowiadała, że wszystkie programy socjalne sfinansuje przy pomocy uszczelnienia systemu podatkowego.
Wystarczyło kilka dni okupacji Sejmu i wszystko zmieniło się jak w kalejdoskopie.
Ogłaszając zamiar wprowadzenia tzw. daniny solidarnościowej, premier Mateusz Morawiecki dał do zrozumienia, że jego ulubioną metodą rozwiązywania kryzysów jest rozdawnictwo publicznych środków. To bardzo krótkowzroczna polityka. Jeszcze w grudniu 2016 roku Jarosław Kaczyński, pragnąc rozrzedzić gęstniejącą wokół planów PiS atmosferę, oznajmił w wywiadzie dla dziennika „Rzeczpospolita”, że nie będzie żadnej podwyżki podatków. Wcześniej ministrowie z rządu Beaty Szydło publicznie zastanawiali się nad rozwiązaniami, które miałyby wprowadzić więcej „solidarności” do systemu podatkowego, co przekładało się na utrwalanie wizerunku „dobrej zmiany” jako nieżyczliwej ludziom posiadającym majątek i nieco psuło pozycję w sondażach. Wydawało się więc, że Nowogrodzka locuta, causa finita i rząd nie będzie już więcej podnosił propozycji podniesienia podatków.
Krok wstecz
Decyzja premiera dziwi tym bardziej, że została ogłoszona tuż po konwencji Prawa i Sprawiedliwości, na której przedstawił swoją „Piątkę Morawieckiego” zawierającą m.in. plan obniżenia CIT oraz wprowadzenia niższej składki na ZUS dla małych podmiotów. „Piątka” miała stanowić kolejny ukłon w stronę przedsiębiorców i próbę ich zjednania, pomimo braku jakichkolwiek rzeczywistych zmian na lepsze zapowiadanych od ponad dwóch lat przez Plan Morawieckiego.
Tuż po jej ogłoszeniu premier zdecydował się zaś na krok wstecz w postaci „daniny solidarnościowej”, która wprawdzie nie stanowi ogromnego obciążenia dla najbogatszych, lecz samo jej ustanowienie tworzy dość niebezpieczny mechanizm. Prawdziwą przyczyną propozycji wprowadzenia daniny solidarnościowej byli nie tyle sami rodzice niepełnosprawnych dzieci, ile chwiejna pozycja Prawa i Sprawiedliwości w sondażach. W badaniu zleconym firmie Kantar Millward Brown przez stację TVN, partia Kaczyńskiego mogła liczyć pod koniec marca jedynie na 28 proc. poparcia wśród wyborców. I choć okazało się później, że sondaż ten nie był wiarygodny, a poparcie dla PiS wcale nie było tak dramatycznie niskie, kierownictwo partii po raz pierwszy od przejęcia władzy poczuło zagrożenie.
Dokładne przyczyny zmian popularności poszczególnych partii są nieodgadnione nawet dla politologów, dlatego obóz „dobrej zmiany” postanowił w chwili zwątpienia skorzystać z najbardziej sprawdzonych metod, czyli obietnic finansowych. Na szczególną uwagę zasługuje to, że w protest rodziców niepełnosprawnych dzieci nie należał wcale do szczególnie gwałtownych. W czasach rządów Sojuszu Lewicy Demokratycznej dochodziło do wielkich protestów górniczych, które kończyły się wielkimi stratami materialnymi oraz gwałtownymi starciami (w czasie jednego z protestów w 2003 roku rannych zostało nawet kilkadziesiąt osób). W porównaniu do tamtych wydarzeń pikieta zorganizowana w Sejmie przez skromną liczebnie grupkę osób wydaje się właściwie drugorzędnym i bardzo łagodnym w przebiegu wydarzeniem.
Przerażony PiS nie lekceważy jednak żadnych przejawów niezadowolenia społecznego, gdyż chce jak najszybciej ugasić wszelkie możliwe pożary i spokojnie przygotowywać się do wyborów w 2020 roku. Kierownictwo partii uznało, że wpadka związana z nagrodami dla ministrów stanowi główną przyczynę słabszych notowań i nie może sobie pozwolić na żadne długotrwałe medialne zamieszanie. Tym właśnie trzeba tłumaczyć, że propozycja wprowadzenia daniny solidarnościowej padła błyskawicznie i wbrew wcześniejszym zapowiedziom dotyczącym wysokości podatków. „Dobra zmiana” chce, aby Polacy udawali się na zbliżające wakacje bez okazji do dyskutowania na temat pazerności władzy i jej braku gotowości do pomocy potrzebującym.
Uzależnienie od rozdawnictwa
W całej tej praktyce tkwi jednak pewien bardzo ważny szkopuł. Sondaże wyborcze mają to do siebie, że respondenci nie wskazują przyczyny, dla której przenieśli poparcie na inną partię. Choć zwykło się dziś uważać, że PiS wygrał wybory w 2015 roku głównie dzięki programowi 500 plus, tak naprawdę nie wiemy, czym dokładnie kierowali się wyborcy. Być może wystarczyła sama irytacja pełnymi afer rządami Platformy Obywatelskiej. Jarosław Kaczyński, zarządzając 20-procentową obniżkę wynagrodzenia dla wszystkich polityków i samorządowców postawił konsekwentnie na argument finansowy. Nie jest jednak do końca pewne, czy za chwilowy spadek notowań odpowiadały właśnie premie dla polityków, czy też np. raczej ustawa degradacyjna albo projekt ustawy antyaborcyjnej. Prezes PiS nie dał sobie czasu, aby sprawdzić i odpowiednio rozeznać nastroje społeczne, wybierając rozwiązanie najłatwiejsze.
Niecierpliwie spoglądając na sondaże wykonane przez pracownie, które wcześniej kompromitowały się niedokładnymi i mylnymi prognozami, użył argumentu finansowego, chcąc mieć pewność, że sytuacja nie rozwinie się w niepożądanym kierunku. Takie rozwiązanie ma pewne korzyści, lecz niestety więcej wad. Gaszenie wszelkich sondażowych pożarów przy pomocy publicznych pieniędzy wciąga przecież rząd w spiralę roszczeń społecznych, które na dobrą sprawę nie mają końca. Co prawda Prawo i Sprawiedliwość żyje w dobrej komitywie z najbardziej roszczeniowymi związkami zawodowymi, ale przypadek rodziców niepełnosprawnych dzieci pokazuje, że osaczona w odpowiednim momencie władza bardzo łatwo ugina się i obiecuje złote góry.
PiS zdobył władzę m.in. dzięki sprawnemu wprowadzaniu w życie polityki opartej na wysokich transferach socjalnych. Stanowiło to swego rodzaju nowość, której poprzednie rządy nie potrafiły zrealizować, nie zachowując odpowiedniej dyscypliny budżetowej. Partia Kaczyńskiego skutecznie ograniczyła działalność mafii paliwowych i wyłudzających VAT, poprawiła ściągalność podatków, lecz nawet te zabiegi nie są w stanie w dłuższej perspektywie zapewnić środków niezbędnych dla kontynuacji polityki rozdawania publicznych pieniędzy. Na dodatek w międzyczasie „dobrej zmianie” może wyrosnąć poważna konkurencja uciekająca się do socjaldemokratycznych rozwiązań.
Po pamiętnej przegranej w poprzednich wyborach w coraz lepszej kondycji znajduje się Sojusz Lewicy Demokratycznej, który teraz nie powinien mieć problemów z dostaniem się do nowego Sejmu. Jak zapowiedział niedawno szef partii, Włodzimierz Czarzasty, jego ugrupowanie po powrocie do parlamentu utrzyma wszystkie kwestie związane ze sprawami socjalnymi wprowadzone przez PiS, a ponadto uzupełni je dodatkowymi pomysłami, m.in. emeryturą wdowią. Rosnąca popularność partii Czarzastego może niestety doprowadzić do sytuacji, w której na polskiej scenie politycznej dojdzie do sporu, w którym strony będą się licytowały, jak dużo pieniędzy można przeznaczyć na politykę socjalną i wyrównywanie szans.
Stosowanie polityki gaszenia pożarów przy pomocy publicznych pieniędzy niesie dla Polski także wiele innych zagrożeń. Tworzy się bowiem złudzenie, że większość problemów da się rozwiązać przy pomocy zwykłego zwiększenia środków pieniężnych. Tymczasem równie wiele zależy od sposobu funkcjonowania istniejących instytucji i stosowanych przez nie procedur. W przypadku niepełnosprawnych o wiele więcej dałoby rozwiązanie wielu patologii z wydatkowaniem pieniędzy przez PFRON niż odgórne zarządzenie o zwiększeniu wydatków budżetowych.
Jednocześnie zaś wprowadzając daninę solidarnościową, „dobra zmiana” zrywa dość wyraźnie ze swoimi wcześniejszymi zapewnieniami i wprowadza nowy podatek, dla niepoznaki nazwany „daniną”. Jakkolwiek by tego jednak nie nazwać, PiS nie będzie już chyba w stanie zmienić swojego wizerunku partii nieprzychylnej przedsiębiorcom i bogatym. Na dodatek partia Kaczyńskiego od samego momentu przejęcia władzy zapowiadała, że wszystkie programy socjalne sfinansuje przy pomocy uszczelnienia systemu podatkowego. Wystarczyło kilka dni okupacji Sejmu i wszystko zmieniło się jak w kalejdoskopie.