Jeśli tylko nieco się poskrobie, to „walka z emisją CO2” sprowadza się do robienia świętoszkowatych min i eksportu najbrudniejszych etapów produkcji na drugi koniec świata, by potem chwalić się „czystą” i „niskoemisyjną” gospodarką.
Trwające we Francji protesty „żółtych kamizelek” wyjątkowo dobrze „rymują się” z tegorocznym szczytem klimatycznym COP24 w Katowicach. Oba wydarzenia bowiem doskonale obrazują skalę hipokryzji wokół kwestii globalnego ocieplenia i wyrosłe na tejże różnorakie biznesy składające się na „Global Warming Industry” – że sparafrazuję tytuł znanej książki Normana Finkelsteina. Zacznijmy od Francji. Otóż w ubiegłym roku tamtejszy rząd ogłosił, że do 2040 r. wprowadzony zostanie całkowity zakaz sprzedaży samochodów spalinowych – cała Francja ma się przesiąść na pojazdy elektryczne i hybrydy. Częścią tej strategii są podwyżki podatku TICPE – czyli akcyzy od produktów energetycznych, głównie pochodnych ropy (od 2014 również węgla) – w tym ta ostatnia, która wywołała masowe protesty. Sęk w tym, że od lat 50. minionego wieku francuski rząd wspierał „diesle” (w tym Emmanuel Macron, jako minister za prezydentury Hollande’a), wskutek czego przytłaczająca większość samochodów we Francji jeździ dziś na oleju napędowym.
Oczywiście, odejście od ropy tłumaczone jest potrzebą redukcji CO2 i smogu, a że ceny hybryd i elektryków są dla większości konsumentów zaporowe, więc postanowiono zastosować metodę kija i marchewki – uderzenie po kieszeni wzrostem cen paliwa połączone z oferowaniem dopłat do „ekologicznych” samochodów. Tyle że mimo dopłat, obywateli na zakup „elektryka”, tak czy inaczej, nie stać (często nie stać ich na nowego „ropniaka”, więc o czym tu mowa), a podwyżki na stacjach codziennie czyszczą im portfele. Tajemnicą poliszynela jest, że koncerny motoryzacyjne, które zainwestowały w nowe technologie, nigdy nie odbiją sobie kosztów, jeżeli ludzi nie zmusi się do kupna ich produktów – stąd histeria wokół „emisji” i nacisk na rządowe dopłaty (pouczający jest tu przykład Elona Muska, który dostał ataku wściekłości, gdy duński rząd zrezygnował z dotowania zakupu aut elektrycznych, a sprzedaż poleciała na łeb) przy jednoczesnym milczeniu na temat strat środowiskowych związanych, chociażby z produkcją baterii litowo-jonowych. Wg raportu Szwedzkiego Instytutu Środowiska każda kilowatogodzina pojemności takiego akumulatora „kosztuje” w procesie produkcyjnym od 150 do 200 kg wyemitowanego CO2 – do czego należy doliczyć jak najbardziej „kopalniane” pozyskiwanie litu z solnisk (plus wydobycie kobaltu i niklu) i całą resztę cyklu produkcyjnego. Przypomina to jako żywo słynną sprawę wymiany żarówek tradycyjnych na „energooszczędne” (za to wielokrotnie droższe) pod wpływem lobbingu producentów. Pytanie za milion – ile energii dzięki temu „zaoszczędzono”?
Inny przykład to biopaliwa, które również są jednym z powodów francuskich protestów. W teorii biokomponenty miały ograniczyć wydobycie paliw kopalnych, przyczyniając się do ochrony środowiska. W praktyce natomiast pod uprawy roślin oleistych, głównie palm olejowych, likwiduje się całe połacie lasów tropikalnych, nieodwracalnie dewastując naturalne środowisko. Taki los spotyka w tej chwili ogromne obszary Indonezji i Malezji, gdzie grunty pod nowe plantacje pozyskuje się metodą masowego wypalania lasów – i w przeciwieństwie do teorii antropogenicznych przyczyn globalnego ocieplenia, jest to widoczne gołym okiem. Plantacje palm olejowych to 27 mln ha, a ich areał wciąż jest powiększany, rabunkowa gospodarka skutkuje zaś m.in. zaburzeniem gospodarki wodnej oraz zatruciem wód i gleb (niekontrolowane używanie środków chemicznych, w tym pestycydów) o wymieraniu zagrożonych gatunków nie wspominając.
Jednak francuski parlament, m.in. pod naciskiem koncernu Total, przygotowuje ustawę zezwalającą na import tego świństwa. Czyli z jednej strony „walczymy z ociepleniem” i uderzamy podwyżkami akcyzy w najmniej zamożnych, by nie smrodzili dieslami, z drugiej zaś – „sponsorujemy” import surowca przyczyniającego się do zniszczeń i emisji CO2 w innej części świata. Dodać należy, że bezpośrednio godzi to we francuskich farmerów uprawiających rzepak – inny biokomponent paliw – którego Francja jest obecnie największym producentem w Europie, dlatego w protestach „żółtych kamizelek” masowo biorą udział również rolnicy. Jak rozumiem, dla Totala francuski olej rzepakowy był zbyt drogi, więc użył swoich wpływów, by rządzący poszli mu na rękę. I teraz kolejna zagadka – czy paliwo z olejem rzepakowym byłoby droższe, czy niekoniecznie, gdyby nie podwyższać „ekologicznej” akcyzy?
I tak jest niemal ze wszystkim, jeśli tylko nieco się poskrobie – „walka z emisją CO2” (abstrahując już od jej generalnej sensowności) sprowadza się do robienia świętoszkowatych min i eksportu najbrudniejszych etapów produkcji na drugi koniec świata, by potem chwalić się „czystą” i „niskoemisyjną” gospodarką. Kosztów tej ekologicznej ciuciubabki nie ponoszą jednak najwięksi truciciele, czyli globalne koncerny – one mają swoich polityków i swoje raje podatkowe. Ponoszą je zwykli ludzie – zarówno ci w Indonezji, jak i w Europie. Z nagonką na polski węgiel jest podobnie – ale o tym już za tydzień.
CDN.