“Czysty” rejs
Cała logistyka wokół „czystego” rejsu będzie skutkowała kilkukrotnie większą emisją CO2, niż gdyby Greta wraz z towarzyszącym jej ojcem zwyczajnie poleciała do Ameryki samolotem.
“Internety” miały ostatnio kilka chwil szczerej „beki” z ekoabsurdów, a to za sprawą transatlantyckiej rejzy 16-letniej Grety Thunberg, szwedzkiej „celebrytki klimatycznej”, która, by nie pozostawiać za sobą „śladu węglowego”, postanowiła udać się na wrześniowy szczyt klimatyczny ONZ w Nowym Jorku „zeroemisyjnym” jachtem, użyczonym jej na tę okoliczność przez księstwo Monako. Na pozór wszystko wydawało się super „eko”: jacht wyposażono w panele słoneczne i jest „oszczędny” do tego stopnia, że nie ma na nim nawet prysznica i toalety. Hmm, z opowieści żeglarskich z dawnych czasów wiadomo, że niegdyś „te rzeczy” załatwiało się na rufie, a myto się w morskiej wodzie wciąganej kubłem przez burtę. Czyżby czekał nas powrót do tej tradycji? A co z zanieczyszczaniem oceanu produktami przemiany materii? Jednak mniejsza z tym, bo wkraczamy w krępujące tematy. W każdym razie, niemieckie media doniosły, że cała logistyka wokół „czystego” rejsu będzie skutkowała kilkukrotnie większą emisją CO2, niż gdyby Greta wraz z towarzyszącym jej ojcem zwyczajnie poleciała do Ameryki samolotem. Raz, że do Nowego Jorku musi polecieć 5-osobowa załoga, która sprowadzi jacht z powrotem; dwa, że obecna załoga też będzie musiała powrócić drogą lotniczą, bo tych morskich atrakcji w spartańskich warunkach będą mieli dość po wycieczce w jedną stronę.
Nie bez znaczenia jest też sponsor, księstwo Monako słynie bowiem nie tylko z jak najbardziej „emisyjnych” wyścigów Formuły 1, lecz także z tego, że stanowi przystań dla wyklinanych przez aktywistów klimatycznych największych i najbardziej paliwożernych jachtów świata. Domyślam się, że panienka Thunberg przed swoim wystąpieniem na forum ONZ jednak umyje się jak normalny człowiek w hotelu, a potem gładko wyleci samolotem do Chile, gdzie ma zamiar wziąć udział w kolejnym szczycie COP25. Ot, pusta „pokazucha”, typowa dla „ekologistów” (nieustająco w takich sytuacjach przypominam: ekologia to nauka, natomiast „ekologizm” to ideologia). Bo niby co taki rejs ma nam uświadomić? Że powinniśmy przestawić się na żaglowce, które dziś stanowią ekskluzywną rozrywkę dla najbogatszych? Joseph Conrad, który pomstował na bezduszne parostatki zabijające romantyzm morskich podróży, byłby wniebowzięty.
W zasadzie dlaczego dzielna potomkini Wikingów postanowiła, śladem swych przodków, wyprawić się za ocean? I tu już robi się mniej wesoło, bowiem na nowojorskim szczycie ONZ ma zostać przyjęty niedawny, alarmistyczny raport IPCC (Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu) – oenzetowskiej agendy, która w ramach „walki z klimatem” postanowiła ostatnio wskazać karcącym palcem rolnictwo, a konkretnie hodowlę bydła. Otóż rolnictwo ma odpowiadać za 1/4 emisji gazów cieplarnianych produkowanych przez człowieka, w której to wartości zawiera się 14,5 proc. gazów (głównie metanu) wydalanych przez bydło. Krowy mają ponoć emitować tyle samo gazów, co cała branża transportowa (samochody, statki, samoloty) razem wzięta! Wskutek powyższego, w ramach powstrzymywania „zmian klimatycznych” ludzie powinni ograniczyć spożycie mięsa. Jest to zresztą postulat propagowany od lat przez różne organizacje zawodowych „ekologistów”, np. Greenpeace.
Nawet nie próbuję dociekać, w jaki sposób uczeni oszacowali tę „krowią” emisję. Zauważę tylko, że pokarm roślinny jest mniej kaloryczny od zwierzęcego, więc człowiek, żeby się najeść, musiałby wtrząchnąć wielokrotnie więcej „zielonki”, co jako żywo przypomina stary dowcip o rozmowie sowieckiego i amerykańskiego żołnierza. Gdy Amerykanin pochwalił się wartością kaloryczną racji żywnościowych w US Army, radziecki sołdat zaprotestował: „Kłamiesz! Nikt nie zje dziennie 30 kilo ziemniaków!”. W raporcie IPCC są również przytomne uwagi, choćby taka, że w krajach zamożnych ludzie masowo cierpią na otyłość, a w biednych wciąż chodzą niedożywieni, ale to jest kwestia globalnej redystrybucji dóbr, a nie wina hodowli zwierząt per se. Szkopuł w tym, że jeśli raport IPCC zostanie przyjęty (a pewnie zostanie), stanowić on będzie „podkładkę” do wywierania międzynarodowego nacisku na opodatkowanie mięsa na takiej samej zasadzie, jak opodatkowano energetykę „kwotami” CO2. Już teraz w Niemczech SPD i Zieloni zgłosili projekt podniesienia VAT na mięso z 7 do 19 proc. W zamian rolnicy mieliby otrzymać rekompensaty na „restrukturyzację” produkcji w kierunku bardziej „zrównoważonej”. Rolnicy rolnikami, ale drakońska podwyżka uderzy głównie w konsumentów. Nie muszę chyba dodawać, że odbije się to na najuboższych warstwach społeczeństwa, dla których mięso stanie się niczym przed wiekami rarytasem jedzonym kilka razy do roku, zaś dla zamożniejszych – wyznacznikiem statusu, podobnie jak dziś droga ekożywność. Co gorsza, pojawiają się głosy, że aby rozwiązanie było kompleksowe, należałoby je wprowadzić na poziomie Unii Europejskiej i tu robi się już naprawdę groźnie. Nie prościej powrócić do tradycji przestrzegania dni postnych? Byłoby „eko”, „fit” i „vege”…