Nie widzę możliwości, by obecne rygory utrzymać w mocy dłużej niż do świąt wielkanocnych i to niezależnie od tego, czy wirus będzie wciąż szalał, czy nie.
A więc zawisło nad nami gospodarcze pandemonium, które niedawno pozwoliłem sobie nazwać „najgłupszym kryzysem w historii”. „Najgłupszym” dlatego, że patrząc od strony statystycznej – odsetka zachorowań i zgonów w odniesieniu do populacji – trudno uzasadnić tak drastyczne obostrzenia, prowadzące często w praktyce do „wyłączania” całych państw. Aż nie chce się przytaczać, że w bieżącym sezonie grypowym odnotowano w samej Polsce już 3,5 mln zachorowań i 50 zgonów. Zamiast odseparować i otoczyć opieką osoby starsze, pozwalając reszcie w miarę normalnie funkcjonować (no, może ograniczając jeszcze imprezy masowe), zdecydowano się w szeregu krajów na totalny lockdown, bez żadnej gwarancji powodzenia takiej strategii. Swoje zrobiło tutaj zapewne egzotyczne pochodzenie koronawirusa, przywołujące w wyobraźni wizje rodem z filmów katastroficznych oraz systematycznie nakręcana medialna panika, skutecznie przyczyniająca się do zagnieżdżenia się pandemii w ludzkich głowach. Niemniej, gdybyśmy np. mieli do czynienia z wyjątkowo zjadliwą mutacją wirusa grypy sezonowej (a grypa wszak mutuje z roku na rok), idę o zakład, że aż tak ekstraordynaryjnych kroków by nie podejmowano. No dobrze, jednak mamy narastający kryzys spowodowany przerwanymi łańcuchami dostaw i przymusowym wygaszaniem całych sektorów gospodarki. Warto więc wyciągnąć wnioski – tak na dziś, jak i na przyszłość. Na początek przyjrzyjmy się „koronawirusowej” rzeczywistości w Polsce.
Wniosek numer jeden: już teraz widać, że obecne restrykcje trzeba będzie wkrótce złagodzić. Po pierwsze ze względu na ograniczoną cierpliwość i wytrzymałość materiału ludzkiego. Na dłuższą metę po prostu niemożliwością jest utrzymanie ludzi w domach. Po drugie dlatego, że za chwilę zacznie się fala bankructw, szczególnie wśród drobnych przedsiębiorców, której nie zapobiegną rządowe ulgi, zwolnienia podatkowe czy dofinansowania. Po trzecie wreszcie: również za chwilę pojawi się rzesza ludzi pozbawionych środków do życia. Nie wszyscy mogą pracować zdalnie, a w szczególnie dramatycznej sytuacji jest słabo opłacany prekariat na różnych „elastycznych formach zatrudnienia” (w Polsce – przypomnę – to 2,6 mln pracowników, z czego pracujący na umowach o dzieło nie mają nawet ubezpieczenia zdrowotnego). Do tego należy doliczyć „kredytową klasę średnią”, która – nawet jeśli banki pójdą jej na rękę i prolongują 2–3 raty – również będzie musiała spłacać swoje zobowiązania. W Polsce większość drobnych biznesów nawet w normalnych warunkach działa „na styk”, na granicy płynności finansowej. To samo dotyczy „zwykłych” Polaków – blisko 40 proc. albo nie ma w ogóle oszczędności, albo ma je na minimalnym poziomie, który nie pozwala utrzymać się przez dłuższy czas. Wyjątkowo nieodpowiedzialnie w tym kontekście brzmią apele o zaprzestanie „rozdawnictwa” w rodzaju 500+, czyli często jedynej poduszki bezpieczeństwa dla wielu rodzin. Krótko mówiąc, nie widzę możliwości, by obecne rygory utrzymać w mocy dłużej niż do świąt wielkanocnych i to niezależnie od tego, czy wirus będzie wciąż szalał, czy nie.
A skoro wspomnieliśmy o rozdawnictwie: z apeli rozmaitych środowisk i organizacji biznesowych wynika, że – cóż za zaskoczenie – owo „rozdawnictwo”, rozumiane jako rozmaite formy pomocy publicznej, jest dobre. Oczywiście pod warunkiem, że trafia do nich, a nie do jakichś „nierobów”. I jakoś nikt nie powie, że te wszystkie związki pracodawców domagające się różnych ulg i zwolnień, dopłat do pensji i „elastyczności” w zwalnianiu pracowników oraz cacka z dziurką na dokładkę to „roszczeniowa hołota”. A mówimy tu nie o panu Józku ze sklepiku, tylko często o wielkich korporacjach, mających rezerwy poukrywane w różnych rajach podatkowych. Czyli klasyczne prywatyzowanie zysków i uspołecznianie strat – a warto przypomnieć, że ze względu na regresywny system podatkowy gros ciężarów utrzymania państwa ponoszą już teraz szarzy wyrobnicy, którzy i tak dostaną kryzysem najbardziej po plecach i portfelach. Dlatego – i to wniosek numer dwa – pomoc publiczną należy skoncentrować na drobnych przedsiębiorcach i pracownikach, bo jak oni padną, to za chwilę cały rynek przejmą bez reszty wielkie koncerny. Nie mówiąc już o tym, jak zubożenie Polaków wpłynie na koniunkturę, a co za tym idzie – możliwości wyjścia z kryzysu.
I ostatnia rzecz – najprawdopodobniej wzrośnie bezrobocie, czyli skończy się osławiony „rynek pracownika”, który i tak był w znacznej mierze publicystyczną wydmuszką. Oznacza to bezwzględną konieczność pożegnania się z „siłą roboczą” z Ukrainy i krajów azjatyckich. Nie wyobrażam sobie, by w najlepsze funkcjonowało u nas 1,5 mln zagranicznych pracowników w warunkach dwucyfrowego bezrobocia, jakim jesteśmy obecnie straszeni. Poza wszystkim jest to gotowy przepis na społeczne napięcia o potencjalnie tragicznych konsekwencjach. Praca w Polsce ma być przede wszystkim dla Polaków. Na teraz to tyle, w kolejnym felietonie temat będzie kontynuowany – bo też jest o czym pisać.