Od początku istnienia III RP mamy systemowy problem z wynagradzaniem polityków i finansowaniem działalności politycznej. Wszystkie dotychczasowe próby uregulowania tej sfery funkcjonowania polskiego państwa były jedynie fragmentaryczne – choć na ogół rozsądne.
Wystarczy sobie przypomnieć kwestię prezydenckich emerytur – po zakończeniu swej kadencji Lech Wałęsa musiał demonstracyjnie oznajmić, że powróci do pracy w Stoczni Gdańskiej, żeby uznano za stosowne załatwić ten problem. Najistotniejszy do tej pory przełom, to ustawa o finansowaniu partii politycznych przyznająca im budżetowe dotacje, co wbrew głosom krytyków przyczyniło się do ucywilizowania życia publicznego. Wystarczy spojrzeć na realia ukraińskie, gdzie ugrupowania siedzą w kieszeniach poszczególnych oligarchów, by dostrzec różnicę. Jednak wciąż mamy ziejącą lukę w postaci braku kompleksowej regulacji wynagrodzeń parlamentarzystów i najwyższych urzędników państwowych oraz samorządowych. Każda inicjatywa mająca na celu uporządkowanie tych spraw nieuchronnie tonie w morzu populistycznego jazgotu piętnującego rzekomy „bizantynizm” klasy politycznej. Przypomina to niegdysiejsze awantury o zakup nowych rządowych samolotów – trzeba było dopiero smoleńskiej tragedii, by ruszyć sprawy z miejsca. O pajacowaniu Donalda Tuska, który jako premier usiłował pod publiczkę latać samolotami rejsowymi (dezorganizując pracę linii lotniczych procedurami bezpieczeństwa) aż żal wspominać.
Dlatego nie cieszę się z utrącenia projektu ustawy o wynagrodzeniach parlamentarzystów i czołowych osób w państwie, bo właśnie takiej ustawy bardzo brakuje. Do tej pory regulacje w tej materii były wprowadzane ad hoc, czego najlepszym przykładem jest obniżenie o 20 proc. pensji parlamentarzystów z 2018 r. Przypomnijmy, iż było to pokłosie politycznej awantury wokół premii dla członków rządu Beaty Szydło (słynne „te pieniądze im się po prostu należały”). Aby zapobiec stratom wizerunkowym i jednocześnie dać po nosie opozycji, Jarosław Kaczyński zarządził wówczas wspomniane obniżki, i cięcia te obowiązują do tej pory. Wysadzony w powietrze projekt ustawy był rozsądną próbą załatwienia na lata niezdrowej sytuacji – co istotne, jak ujawnił w wywiadzie dla portalu Gazeta.pl senator Jan Filip Libicki, inicjatywa ta była owocem szerszego politycznego porozumienia pomiędzy PiS, PSL i Koalicją Obywatelską. Niestety, jak zwykle rozległ się wrzask (głównie ze strony opozycyjnych mediów i tabloidów), że politycy chcą sobie zrobić dobrze kosztem obywateli i to na dodatek wspólnie ze znienawidzonym PiS. W efekcie, wystraszona Platforma wycofała się rakiem, kładąc cały projekt. Jak widać, formuła opozycji totalnej (© Grzegorz Schetyna) zakładająca brak współpracy z władzą na jakimkolwiek polu, może być również obciążeniem.
Tymczasem, ustawa opierająca się na trwałym powiązaniu wynagrodzeń z pensjami sędziów Sądu Najwyższego (które są z kolei powiązane ze średnią krajową na podstawie danych GUS) była po prostu racjonalna. Można się spierać o szczegóły – dlaczego taki przelicznik a nie inny, dlaczego powiązanie z pensjami sędziów SN zamiast bezpośrednio ze średnią krajową, czy zasadne było aż tak wysokie podniesienie partyjnych subwencji (największe ugrupowania zyskałyby tu ok. 10 mln. zł.) – niemniej, to wszystko było do potencjalnej korekty w toku prac legislacyjnych. Można było nawet ustalić, że nowe zasady obwiązują dopiero od kolejnej kadencji odpowiednio parlamentu i samorządów. Można było skorelować je z redukcją rządowych stanowisk, bo obecny rząd, liczący sobie ok. 100 członków to patologia sama w sobie. Samo jądro proponowanych zmian było jednak, powtarzam, jak najbardziej racjonalne – również w odniesieniu do zarobków Pierwszej Damy. Na prezydenckiej małżonce ciążą liczne reprezentacyjne obowiązki, nie ma możliwości prowadzenia działalności zarobkowej (wyobraźmy sobie Agatę Kornhauser-Dudę usiłującą uczyć w szkole z zachowaniem wymogów bezpieczeństwa), nie ma nawet odprowadzanych składek ZUS (Agata Duda ubezpieczona jest obecnie „przy mężu”). Słowem, wszystko do zmiany.
Polscy politycy, wbrew pozorom, nie zarabiają wiele – nawet na tle innych krajów naszego regionu. Skutkuje to m.in. selekcją negatywną (pamiętne słowa Elżbiety Bieńkowskiej, że za 6 tys. zł. pracuje tylko „złodziej albo idiota”) oraz „syndromem drzwi obrotowych” – polityk często traktuje rządowe stanowisko jako trampolinę do stanowisk w prywatnym biznesie lub Spółkach Skarbu Państwa, gdzie dopiero zaczyna zarabiać prawdziwe pieniądze (ostatni przykład – przejście wiceminister cyfryzacji Wandy Buk do zarządu PGE). Wskutek powyższego polityka nader często staje się przytuliskiem dla nieudaczników, co rodzi błędne koło – w powszechnym odbiorze politycy mają kiepską opinię, więc wyższe wynagrodzenia im się nie należą, to zaś z kolei pogłębia selekcję negatywną i tak bez końca. A potem narzekamy na „państwo z kartonu”, nie zauważając, że mamy je w znacznej mierze na własne życzenie.