-1.7 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Amerykańskie wybory. Jaki finał?

Sieciowa cenzura, medialna dyktatura i informacyjne manipulacje. To instrumenty kandydata demokratów zaserwowane w miejsce programowej dziury. Z pewnością kampania urzędującego prezydenta jest mniej skandalizująca, co powoduje niedoszacowanie wyborczych szans Donalda Trumpa. Czy powtórzy się 2016 r., gdy sondaże dawały miażdżącą przewagę Hillary Clinton?

„Joe Biden wypadł lepiej od Donalda Trumpa w finałowej debacie telewizyjnej konkurentów do Białego Domu. Do takiego wniosku prowadzi badanie, w którym 54 proc. widzów oceniło korzystniej kandydata partii demokratycznej”. Paskiem o takiej treści CNN wydało werdykt w sprawie kluczowej dyskusji wyborczej.

Debaty czy programy?

Od drugiej połowy XX w. telewizyjne debaty mają kapitalne znaczenie dla określenia preferencji wyborczych Amerykanów, a więc ostatecznego zwycięstwa tego lub innego kandydata. Wszystko zaczęło się w 1960 r. od telewizyjnego pojedynku ówczesnych reprezentantów partii demokratycznej i republikańskiej. Młody, przystojny, dobrze ubrany, a w końcu błyskotliwy John Fitzgerald Kennedy pokonał spoconego, nerwowego i występującego w zbyt dużym garniturze Richarda Nixona. Kennedy zawojował serca Amerykanów tyleż chwytliwym hasłem, ileż przekazem pozawerbalnym. Energia, uśmiech, pewność siebie, wygląd zewnętrzny to cechy, dzięki którym, jak się później okazało, zyskał sympatię wyborców. Cóż z tego, że Nixon miał nie mniej atrakcyjny program i był nie mniej inteligentny, gdy nie umiał przekonać do siebie widzów? Od tego momentu w telewizyjnym show Amerykanie zatwierdzają wizerunek kandydata wykreowany wcześniej przez inne media. Przez pryzmat skuteczności w debacie oceniają także przyszłą skuteczność danego polityka w Białym Domu.

Także w przypadku tegorocznych wyborów prezydenckich debata Trump–Biden stała się ważnym przyczynkiem w podjęciu ostatecznych decyzji. Czy iść na wybory, a jeśli tak, na kogo oddać głos?

Biden miał zatem lepiej argumentować swoje racje, był logiczny, a jego przekaz pozawerbalny okazał się przekonujący. Czyżby? Demokrata popełnił ten sam błąd, który kosztował drugą kadencję republikańskiego prezydenta George H.W. Busha. Tak twierdzą media oceniające wynik starcia merytorycznie, a nie jak CNN według z góry przyjętego założenia. Donald Trump zarzucił konkurentowi, że w czasie jego wiceprezydentury w administracji Baracka Obamy USA nie zrobiły nic, żeby zapobiec rosyjskiej aneksji ukraińskiego Krymu. Była to cięta riposta na uwagę Bidena, że obecna administracja jest ustępliwa w stosunku do Putina.

Kolejny stereotyp na temat Trumpa, który liberalne media wkładają Amerykanom do głów. Na nic wypowiedzenie układu o rakietach średniego i krótkiego zasięgu. Dzięki jego wcześniejszemu złamaniu Kreml szachuje Europę. Na nic sankcje wobec gazociągu Nord Stream 2 i za tuzin innych przestępstw na czele ze sponsorowaniem przez Moskwę terroryzmu. Obecny prezydent jest rosyjskim agentem wpływu i basta. Taki jest przekaz demokratów. A to, że za aferą Russiagate stoi najprawdopodobniej prowokacja, a raczej zemsta Hillary Clinton, która przegrała z Trumpem wybory 2016 r., to już skandal, o którym główne tytuły USA milczą. Wracając do oceny Bidena. Zaskoczony ripostą urzędującego prezydenta kandydat demokratów z braku argumentów podwinął mankiet koszuli i spojrzał na zegarek, szukając jakby ratunku w czasie pozostałym do zakończenia debaty. Fatalny błąd. Na respondentach ankiety Biden wywarł wrażenie niepewnego, jeśli nie zagubionego, zdenerwowanego i zainteresowanego zakończeniem spotkania. Mówiąc oględnie, demokratyczny polityk ma sporo za uszami, o czym za chwilę i stąd irracjonalny lęk przed Trumpem.

A propos, mamy XXI w. i zachowanie Bidena wywołało największą dyskusję w sieci. Zatem telewizyjny przekaz ustępuje miejsca dyskusji w formie postów i opinii, które naprawdę kreują postawy milionów głosujących. Wydaje się więc, że rola debaty na małym ekranie wyblakła. Jej decydujące znaczenie starają się podtrzymać same telewizje. Jeśli chodzi bowiem o konkurencję programową, to wielu ankietowanych oceniających kandydatów merytorycznie, a nie na podstawie kształtu spinek i gestów, wskazało zwycięstwo Trumpa. Jeszcze 9 proc. uznało wynik za nierozstrzygnięty. I gdzie tu miażdżące zwycięstwo Bidena?

Przez cztery lata w Białym Domu obecnemu prezydentowi udało się wiele, na czele z sanacją gospodarki. Bezrobocie spadło do 3,9 proc., bijąc rekord od czasów Ronalda Reagana. Nie udało się utworzyć 10 mln nowych miejsc pracy, ale 5 mln to też dobrze. Wzrost gospodarczy wsparty polityką celną i podatkową wyniósł średnio 2,9 proc. rocznie. Unia Europejska na czele z Niemcami, oscylująca w granicach 0 proc., może sobie tylko pomarzyć. Dlatego roczny PKB USA osiągnął wartość 20 bln dolarów, zapewniając Stanom wytwarzanie jednej czwartej globalnego dochodu planety.

Wreszcie Trump okazał się pierwszym prezydentem od 20 lat, który nie rozpoczął żadnej wojny, a to obywatele ceniący życie „amerykańskich chłopców” cenią sobie bardzo. Podobnie jak amerykańscy robotnicy i farmerzy wojnę handlową z Chinami, dzięki której mają wreszcie zbyt na produkcję. W kolejce poparcia stoją także inżynierowie i naukowcy, a to dzięki ograniczaniu napływu zagranicznych specjalistów. Natomiast mieszkańcy południowych stanów cieszą się z większego bezpieczeństwa nie dzięki murowi z Meksykiem, tylko energicznemu powstrzymaniu nielegalnej imigracji, bo wraz z nią przez dziurową granicę trafiały do USA tony kokainy. Ratowanie życia Amerykanów jest jednym z fundamentalnych celów polityki imigracyjnej obecnej administracji, skrzętnie pomijanym przez liberalny przekaz medialny.

Tylko konserwatywna telewizja Fox News gdyba: – Może waszyngtoński establishment traktuje Amerykanów jak prostaków lub wręcz głupków, ale społeczeństwo wie i pamięta swoje. Tymczasem demokraci poruszają się w mętnych wodach ideologii. Równość rasowa, seksualna, prawa LGBT+. To oczywiście ważne, tylko jakie ma znaczenie w czasach trudnych gospodarczo z powodu kryzysu wywołanego chińską epidemią? Socjalistyczny program rozdawnictwa dóbr zrujnuje do końca cud gospodarczy Trumpa. Oczywiście program powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych jest w tych warunkach potrzebny, tyle że widzi to także obecny prezydent. Donald Trump zmienił hasło kampanii z „Przywróćmy Ameryce wielkość” na „Utrzymajmy wielkość Ameryki”.

Przy tym celnie wskazuje na zagrożenia wynikające z prób odgórnej zmiany amerykańskiej tożsamości. W tym kontekście ostrzega przed ideologiczną dyktaturą lewicy, a szczególnie poprawnością polityczną narzucaną przez liberalne elity i media. Trump po prostu pyta, co dalej z demokracją, wolnością słowa i prawami obywatelskimi?

Niedoszacowanie

Mainstreamowe media Ameryki z premedytacją kierują uwagę wyborców na drugorzędne przewagi kandydatów, poświęcając niewiele uwagi konkurencji programowej. Co więcej, „badania opinii publicznej ukrywają faktyczne sondaże poparcia Donalda Trumpa”. Tak przynajmniej twierdzi magazyn „The American Conservative”. Wpływowy tytuł dla elit określa się jako siła ponadpartyjna i apolityczna, która ceni sobie i stara się chronić wartości, na których jest oparta amerykańska demokracja.

To prawda, bo w 2006 r. periodyk wezwał do głosowania na kandydata demokratów. Był to protest przeciwko irackiej inwazji prezydenta Busha. Obecnie redakcję niepokoi diametralnie odwrotna sytuacja. Cenzura i wściekłe napaści liberalnej opozycji na Donalda Trumpa. Łamanie reguł politycznej gry przez demokratów to takie samo zagrożenie dla USA, jak militarne ciągoty republikanów 14 lat wcześniej. „The American Conservative” wskazuje ten sam zabieg propagandowy, który fatalnie odbił się na Hillary cztery lata temu.
„W 2016 r. na trzy tygodnie przed wyborami prezydenckimi ABC News obwieściła, że sondażowa przewaga Clinton nad Trumpem wynosi 10 proc.” – czytamy. Upubliczniony wynik miał przekonać niezdecydowanych wyborców do głosowania na wskazanego pretendenta.

Z podobnymi wynikami nastrojów społecznych wystąpiło jeszcze kilka poczytnych tytułów zamawiających sondaże w renomowanych ośrodkach badania opinii publicznej. Wg wszystkich Clinton wygrywała stosunkiem 10–13 proc. głosów. Jedynie sonda dziennika „Los Angeles Times” i ośrodka USC przyznała zwycięstwo Trumpowi, przewagą 4 proc. głosów. Okazuje się, że nie wiadomo, na jakiej podstawie badania przyznały Clinton zwycięstwo w tzw. wahających się stanach, czyli tam, gdzie faktycznie żaden z kandydatów nie miał zdecydowanej przewagi. Tymczasem, co pokazały realne wyniki, w większości takich stanów wygrał (i to zdecydowanie) kandydat partii republikańskiej. Jak mogło dojść do pomyłki wówczas i dlaczego istnieje ryzyko wystąpienia identycznego błędu przed tegorocznymi wyborami?

Socjolog Patrick Basham z Instytutu Demokracji obliczył nie tylko procentową skalę zwycięstwa Trumpa w 2016 r., ale także przewagę eurosceptyków w plebiscycie o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE.
„W swojej najnowszej analizie Basham przewiduje zdecydowane zwycięstwo obecnego prezydenta” – informuje „The American Conservative”.

O przyczynach politycznych była już mowa. Przyczyny społeczne leżą głębiej. U ich podstaw stoi lekceważenie Amerykanów przez liberalne i lewicowe elity. Fox News miał rację. Od strony warsztatowej zjawisko nosi skomplikowaną nazwę znaczącego społecznie przemieszczenia (poglądów). Mówiąc prościej, chodzi o to, że większość Amerykanów nie ufa pracowniom badawczym. Pytani, odpowiadają zgodnie z wyraźnymi oczekiwaniami badających, zawartymi w najwyraźniej tendencyjnie sformułowanych pytaniach, po czym głosują zupełnie inaczej.

Na podstawie metod statystycznych uwzględniających zjawisko, a przede wszystkim potwierdzonych w 2016 r., Basham prognozuje ponowne zwycięstwo Trumpa w wahających się stanach, a to zniweluje sondażową przewagę Bidena do mniej niż zera, zwiastując pewną reelekcję obecnego prezydenta. Kolejny analityk Robert Cahaly z ośrodka Trafalgar Group szacuje nawet, że Donald Trump zwycięży w głosowaniu z jeszcze większą przewagą niż cztery lata temu. Opiera swoje analizy na skali polaryzacji światopoglądowej, do jakiej doszło w USA za sprawą medialnej nagonki liberałów na Biały Dom. Lewicowa propaganda przyniosła jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Zamiast narzucenia poglądów odepchnęła Amerykanów od Bidena, jednocześnie potęgując nieufność do sondaży, czyli zjawisko znaczącego społecznie przemieszczenia.

– Prognozowanie wyniku wyborów to dziś bardziej sztuka niż nauka, a aktorzy nie należą do najbardziej utalentowanych – mówi Cahaly. Ma na myśli propagandowe cele demokratycznej opozycji i dyspozycyjność ośrodków socjologicznych pracujących za pieniądze. Kolejną, możliwą pomyłkę interpretuje również naukowo.

– Mało kto z socjologów zajmujących się wyborczym ankietowaniem może wykazać się wiedzą o specyfice głosowania polskiej społeczności w Pittsburghu, Włochów z południowej Filadelfii czy protestanckich Anglosasów z Montgomery – mówi Cahaly. Czym innym są badania klasy robotniczej przemysłowych stanów, farmerów Południa, a czym innym sonda wśród Afroamerykanów z kosmopolitycznych metropolii Północy USA.
– Mimo stosowania tych samych metod i pytań badawczych, uśredniony amerykański wynik pozostaje mocno iluzoryczny – tłumaczy socjolog. Skąd więc twarde przekonanie o zwycięstwie Bidena, kolportowane przez główne media?

Cenzura

Donald Trump nie należy z pewnością do polityków, których łatwo zastraszyć. To kwestia osobowości oraz cech wynikających z długoletniej kariery w wielkim biznesie. Inaczej mówiąc, nie jest gołąbkiem pokoju i na atak odpowiada atakiem. Jak charakter prezydenta ma się do przedwyborczych sondaży? Trump jest znienawidzony na liberalnej scenie politycznej USA. Ma jednak otwarte lub ukryte poparcie społeczne, które ujawniając się przy urnach może przynieść mu drugą kadencję w Białym Domu.

Jeśli więc nie pomaga manipulacja, taka jak przerzucenie odpowiedzialności za chińską epidemię ani nawet fala społecznych niepokojów po zabójstwie George’a Floyda, argumentem staje się cenzura. Kto kontroluje media, ten ma władzę. W walce o rząd dusz taką maksymę wymyślili bolszewicy i do pewnego momentu była skuteczna.

W USA ich rolę najwyraźniej przejęli właściciele platform społecznościowych, ograniczając swobodę wypowiedzi, a więc wolność sumienia. To przecież filary demokracji wpisane do konstytucji państw wspólnoty euroatlantyckiej i aktu założycielskiego ONZ. Tymczasem z łamów mainstreamowych mediów na Trumpa bez przerwy leją się wiadra pomyj, w miarę zbliżania się daty wyborów przechodząc w ulewę inwektyw. Ostatnio popis mowy nienawiści dał „The New York Times”. Dziennik, uważający się za moralną wyrocznię demokracji, nazwał własnego prezydenta rasistowskim demagogiem, showmanem chwalącym się cudzymi sukcesami, człowiekiem niedorastającym do pełnionego stanowiska, najgorszym prezydentem w historii USA. Jak na jeden artykuł redakcyjny naprawdę sporo. Była to reakcja na ujawnienie przez sztab wyborczy Trumpa grzeszków Hillary Clinton, Barcka Obamy, a przede wszystkim bardzo, ale to bardzo niejasnych powiązań finansowych i co gorsza lobbystycznych Joego Bidena z Chinami.

Chodzi o korzyści majątkowe w zamian za polityczne wsparcie biznesu syna demokratycznego kandydata na prezydenta, Huntera, z chińskim przedsiębiorstwem działającym w USA. Afera Joego Bidena ujawniona na kilka dni przed wyborami może mieć kapitalne znaczenie dla wyniku głosowania.

Problem w tym, że skandal, kolejny już zresztą po analogicznym, tylko z udziałem ukraińskiego oligarchy oskarżanego o korupcję, ujawnił „New York Post”. To tytuł, który nie cieszy się sympatią partii demokratycznej. Co więc zrobili stronnicy Bidena? Właściciele Facebooka, Google i Twittera zablokowali konta i linki „New York Post”, a następnie wszelkie posty i dyskusje o aferze Joego i Huntera Bidenów. Usiłowali zapobiec obiegowi informacji oraz wolnej wymianie poglądów.

Zważywszy, że tylko z Twittera korzysta 60 mln Amerykanów, odnieśli skutek odwrotny. Cenzorzy tak podgrzali zainteresowanie wyborców skandalem, że właściwie oddali kampanii wyborczej Trumpa nieocenioną usługę. Co gorsza dla siebie, wywołali społeczną debatę o granicach ingerencji mediów w politykę oraz o bezprawiu łamiącym konstytucyjne prawa obywatelskie.

Nawet zajadli przeciwnicy Trumpa z Europy złapali się za głowy po cenzorskim wyczynie platform społecznościowych. Naczelny redaktor liberalnego dziennika „Welt am Sonntag” (wydawca Axel Springer) napisał: „Facebook i Twitter stanowią zagrożenie dla wolności słowa”. Wyjaśnił, że nie chodziło przecież o kłamstwo oświęcimskie, tylko o informacje pozyskane z twardego dysku laptopa Huntera Bidena. Informacje, których wiarygodność potwierdził zaufany współpracownik Bidenów, zaniepokojony brakiem wyjaśnienia skandalu przez zainteresowanych.

Tymczasem próba cenzury przez media społecznościowe wraz z inwektywami „NYT” to nic innego jak „cios poniżej pasa w fundamenty demokracji, ponieważ wolność słowa jest największą wartością zachodniej cywilizacji”. W takim razie sytuacja przedwyborcza w USA nasuwa szereg pytań. Czy cenzura i histeryczna reakcja niedawnego monopolisty etycznego „The New York Times” wynika z wiedzy, że sondaże Bidena przekłamują skalę poparcia? Inaczej mówiąc, czy liberalne elity zadają sobie sprawę z ryzyka niedoszacowania Donalda Trumpa, a więc z możliwości jego reelekcji? Daleko ważniejszym problem jest użycie tak brudnych metod w walce politycznej. Podeptanie demokratycznych wartości i wolności słowa nie wróży nic dobrego Ameryce i światu, a więc Polsce.

Bez względu na wynik prezydenckiego głosowania i zwycięstwo Bidena lub Trumpa, czy rację ma ten ostatni, ostrzegając przed nadejściem socjalistycznej dyktatury?

FMC27news