Program 500 plus przez jakiś czas przestał być traktowany jako odpowiedź na demograficzną katastrofę, lecz nieoczekiwanie, w ramach postpandemicznego Nowego Ładu, ponownie powierzono mu do odegrania rolę, której niestety nie jest w stanie odegrać.
Zjawisko określane mianem pandemii koronawirusa całkowicie zmieniło szereg obszarów naszego życia w sposób, który trudno nam dziś nawet ocenić. Jednym z nich jest oczywiście demografia, która od wielu lat znajdowała się w tragicznym stanie, lecz za sprawą nałożonych na społeczeństwo drakońskich ograniczeń weszła w zupełnie nową fazę. Publikowane przez Główny Urząd Statystyczny dane pokazują, że tak źle nie było od czasów wojny. Fatalne w skutkach wyłączenie całych segmentów służby zdrowia spowodowało, że jesienią zmarła rekordowa liczba Polaków. W całym ubiegłym roku zgonów było aż 486 tys., czyli najwięcej od 1945 r., a jednocześnie liczba urodzeń osiągnęła poziom zaledwie 360 tys., co, jak łatwo policzyć, przyczyniło się do spadku liczby ludności Polski aż o 120 tys. osób (saldo migracji było w ubiegłym roku śladowe).
Zaogniony kryzys
Pandemia koronawirusa okazała się czynnikiem, który jeszcze bardziej zaognił kryzys demograficzny, gdyż nie tylko znacząco ograniczyła możliwość integracji społecznej, ale także zwiększyła ekonomiczną niepewność. Przerażone medialnymi doniesieniami społeczeństwo wstrzymało wiosną ubiegłego roku wiele ważnych decyzji, w tym właśnie te dotyczące posiadania dziecka. Koronawirus dokonał ogromnej wyrwy w życiu społecznym i niestety w przeciwieństwie do lat powojennych, w których bilans demograficzny znacznie się poprawiał, w obecnej sytuacji trudno doszukiwać się symptomów tego, aby wystraszone medialną wrzawą społeczeństwo chciało po zakończeniu pandemii odwrócić swoje demograficzne fatum.
Teoretycznie mogłoby się wydawać, że fatalne od lat wskaźniki powinny już dawno przyczynić się do tego, że odpowiednia polityka prorodzinna stanie się jednym z kilku najważniejszych priorytetów polskiego państwa. Ułudną nadzieję, że tak się właśnie stało, dawał przez jakiś czas program 500 plus, który – co powinno być już dziś absolutnie jasne – nie przełożył się w żaden zauważalny sposób na wzrost dzietności. Z prób przedstawiania go jako lekarstwa na demograficzną zapaść zrezygnował nawet sam obóz władzy, który od ok. dwóch lat skupiał się przede wszystkim na zaletach programu w kontekście walki z ubóstwem, a od czasów pojawienia się pandemii – w kontekście podtrzymania popytu. W ramach nowego rozdania polityczno-gospodarczego programowi 500 plus przyprawiono jednak ponownie etykietę zbawcy polskiej demografii. Wiąże się to z tzw. Nowym Ładem, czyli krajowym planem odbudowy, rozpisanym zgodnie z wytycznymi unijnego budżetu Next Generation UE na lata 2021-2027. Zasiłek przyznawany na każde dziecko ma być indeksowany wraz z inflacją, a wedle niektórych doniesień po raz pierwszy miałoby się to dokonać tuż przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi w 2023 r. Jak więc wyraźnie widać, ze strony rządzących realna chęć poprawy sytuacji demograficznej ustępuje wciąż dążności do zaspokojenia bieżących potrzeb walki o władzę.
Nowy urząd, stara pasywność
W ramach wspomnianego już Nowego Ładu rząd Mateusza Morawieckiego zamierza też powołać do życia nowy Instytut na rzecz Rodziny i Demografii, który będzie miał za zadanie czuwać nad stworzeniem odpowiedniego programu zachęcającego Polki do rodzenia dzieci. Warto w tym miejscu przypomnieć, że teoretycznie taki urząd już istnieje, gdyż tuż po zwycięskich wyborach w 2019 r. PiS stworzył w ramach Ministerstwa Rodziny i Polityki Socjalnej urząd pełnomocnika ds. polityki demograficznej. Funkcję tą pełni Barbara Socha, której działania, delikatnie mówiąc, nie należą do zakrojonych na szeroką skalę. Trudno się zresztą dziwić, skoro urząd pełnomocnika zaplanowano jako niewielką komórkę działającą pod auspicjami ministerstwa, pozbawioną jakichkolwiek większych kompetencji. Choć szczegółów funkcjonowania nowego Instytutu na rzecz Rodziny i Demografii jeszcze nie poznaliśmy, już sama nazwa zdradza, że będzie to co najwyżej ciało doradcze i badawcze, a nie organ posiadający jakiekolwiek większe uprawnienia.
To, jak niepoważnie kwestie demograficzne traktuje obecna władza, pokazuje choćby fakt, że po ostatnich wyborach i zmianach w rządzie powołano do życia osobne Ministerstwo Klimatu, a kwestią wymierania zajęło się biuro pełnomocnika. Takie postawienie sprawy zdradza, że obecna władza kompletnie nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Zachowując szacunek dla kwestii środowiskowych, to nie one przecież stanowią w tej chwili największe wyzwanie, przed którym stoi Polska.
Uwagę przykuwa już sam fakt, że obecna władza o poprawę sytuacji demograficznej chce walczyć przy pomocy tworzenia kolejnych urzędów. Rzecz jasna cała sprawa wymaga bardzo mocnego namysłu i przygotowania odpowiedniej strategii i konkretnych ustaw. Dotychczasowa nieporadność w tym zakresie sprawia jednak, że wątpliwości co do tego, czy nowy instytut faktycznie będzie w stanie cokolwiek zmienić, są jak najbardziej uzasadnione.
Walka o uratowanie polskiej demografii wymagałaby tak naprawdę zmian idących znacznie dalej niż tylko dokonywanie korekt w istniejących programach. Tysiące młodych osób nie zakłada dzisiaj rodzin nie tylko z powodów kulturowych, lecz także z prozaicznych przyczyn wynikających z ich upośledzenia na rynku pracy. Opodatkowanie pracy pozostaje wciąż na skandalicznie wysokim poziomie, co znacząco wpływa na możliwość podniesienia pensji do poziomu umożliwiającego utrzymanie rodziny przez wiele młodych osób.
Uspołecznione dzieci
Obecna władza skupia się tradycyjnie na rozdawaniu środków obywatelom, lecz w obecnej sytuacji wszelkie wysiłki powinny być skoncentrowane na tym, by jak najbardziej wzmocnić zachęty do tego, aby redystrybucja środków była jak najbardziej ograniczona. Jedną z największych bolączek współczesnego systemu gospodarczo-społecznego jest to, że doprowadził do nasilenia się zjawiska tzw. uspołecznienia dzieci. Wiąże się ono z tym, że w warunkach utrzymywania systemu publicznych ubezpieczeń społecznych korzyści z posiadania dzieci czerpią wszyscy obywatele, a koszty ponoszą jedynie konkretni rodzice. W ramach modelu tzw. solidarności międzypokoleniowej emerytury, renty i inne świadczenia socjalne są wypłacane bez względu na to, czy ktoś wniósł do wspólnej „puli demograficznej” dziesięcioro, dwójkę czy zero dzieci. Funkcjonowanie tego rodzaju schematu zachęca wprost do tego, aby rezygnować z trudu opiekuńczego.
Wymienienie wszystkich czynników wpływających na pogłębiającą się demograficzną katastrofę zajęłoby sporo miejsca i czasu. Najbardziej zatrważające jest jednak to, że dotychczasowe zapowiedzi rządu i przedstawiane przezeń pomysły na próbę wyjścia z obecnej sytuacji nie sięgają w żaden sposób sedna problemu. Czeka nas zatem wielki powrót do fałszywej propagandy na temat programu 500 plus i próba stworzenia mylnego wrażenia, że rząd autentycznie przejął się katastrofą demograficzną.