To było do przewidzenia. W okres świąt wielkanocnych wkraczamy razem z kolejnym lockdownem i obostrzeniami – przy czym, gdy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, czy ostatecznie tuż przed świątecznym weekendem rząd nie zafunduje nam powtórki z „narodowej kwarantanny” sprzed roku. Na to ostatnie wskazują sugestie przedstawicieli „rady lobbystycznej” przy premierze (będę tak nazywał to gremium, dopóki nie zobaczę złożonych przez jego członków oświadczeń o braku konfliktu interesów).
W przypadku relacji na linii rząd – „rada lobbystyczna” – społeczeństwo mamy do czynienia z ciekawą, choć w gruncie rzeczy prymitywną, socjotechniką. Najpierw wypuszczane są „balony próbne” w postaci wypowiedzi członków „rady” (często bardzo skrajne), po czym przed kamery wychodzi „syntezator mowy” Niedzielski i oznajmia, jak będzie (przy czym z reguły finalne obostrzenia są łagodniejsze od radykalnych postulatów „ekspertów”), a naród oddycha z ulgą, że zamknięte będą „tylko” galerie handlowe i fryzjerzy, a rząd nie każe nam wszystkim chować się po piwnicach w celu „ograniczenia transmisji” wirusa.
W normalnie działającym państwie gremia eksperckie funkcjonują poza zasięgiem kamer i są od doradzania, a ostateczną decyzję podejmuje władza polityczna i to ona bierze na siebie odpowiedzialność. U nas odwrotnie – strach otworzyć lodówkę, by nie wyskoczył z niej jakiś Horban, Simon czy inny „szalony naukowiec”, strasząc nas nowym stanem wojennym. Swoją drogą, wprowadzenie np. stanu klęski żywiołowej nie byłoby jeszcze nawet najgorsze, bo wtedy przedsiębiorcy przynajmniej wiedzieliby, na czym stoją i otworzyłaby się przed nimi ścieżka prawna do roszczeń odszkodowawczych. Jednak rządowi chodzi właśnie o to, by tego za wszelką cenę uniknąć i przedłużać bezprawny w gruncie rzeczy stan zawieszenia i permanentnej niepewności, połączony z nękaniem „buntowników”, którzy otworzyli swe biznesy. Mamy więc do czynienia z osobliwą formą dzielenia się polityczną odpowiedzialnością między rządem a ciałem doradczym – mówiąc wprost, rząd chowa się za plecami swoich ekspertów i z absolutną premedytacją wypuszcza ich do mediów w charakterze „pandemicznych posłańców”. Nie da się ukryć, iż ten status „covidowych celebrytów” bardzo niektórym ekspertom się spodobał, toteż brylują w najlepsze, roztaczając przed społeczeństwem wizje kolejnych, drakońskich rygorów – im bardziej dolegliwych, tym lepiej, bo wówczas rząd (takie jest przynajmniej założenie) wprowadzając relatywnie łagodniejsze obostrzenia, wychodzi na „dobrego policjanta”.
Efektem zarysowanej powyżej gry w „dobrego i złego glinę” jest chaos informacyjny i ciągła nerwówka przyprawiająca społeczeństwo i przedsiębiorców o palpitację serca (przy okazji, ciekawe, czy ktoś pokusi się o przeprowadzenie badań skutków zdrowotnych nieustannego stresu i emocjonalnej huśtawki, jakim jesteśmy od roku poddawani). Co gorsza, zjawisko „covidowego celebryctwa” dawno już rozszerzyło się poza samą „radę lobbystyczną”, a swoje medialne pięć minut starają się wykorzystać również medycy bez żadnych okołorządowych umocowań, potęgując zamieszanie, ich wypowiedzi są przedstawiane bowiem często jako mające potencjał sprawczy w kontekście przyszłych rządowych decyzji. Skutkuje to powszechnym wrażeniem, iż realną władzę w państwie przejęli nieformalnie wspomniani „covidowi celebryci”, dążący do zaprowadzenia w Polsce czegoś na kształt „medycznego stanu wojennego”. Jeżeli przeciętny obywatel, nieorientujący się w składzie personalnym rządowych doradców, czyta wypowiedzi dr. Pawła Grzesiowskiego o konieczności zamknięcia kościołów czy dr. Michała Sutkowskiego, który wręcz „widziałby wojsko i policję na ulicach”, to może dojść do przeświadczenia, że rządy w Polsce sprawuje jakaś „medyczna junta” dyktująca nominalnej władzy kolejne posunięcia.
O stanie wojennym wspomniałem nie bez przyczyny. Każda wpływowa grupa ma bowiem tendencję do urządzania rzeczywistości po swojemu. I tak, kiedy do władzy dorwą się wojskowi, to dążą do przekształcenia kraju w wielkie koszary, gdzie wszystko jest poddane bezwzględnej kontroli, a wszelkie działania podejmowane są na rozkaz i warunkach ścisłej hierarchii wynikającej ze służbowych podległości – i tyczy się to również gospodarki. Taką drogą poszedł Wojciech Jaruzelski, który nawet wysyłał do zakładów pracy wojskowych komisarzy mających wprowadzić żelazną dyscyplinę, by produkcja szła jak w zegarku. Dziwnym trafem jednak gospodarka jakoś temu koszarowemu drylowi poddać się nie chciała. Podobnie jest teraz z lekarzami, którzy najchętniej zrobiliby z całej Polski gigantyczny szpital zakaźny z kompletem obowiązujących w takich placówkach rygorów – równie jak wojskowi nie licząc się z rzeczywistością, tak społeczną, jak i (może nawet przede wszystkim) gospodarczą. Innymi słowy – kraj może splajtować, byle tylko „wypłaszczyć krzywą” zachorowań i „ograniczyć transmisję” modnego wirusa. Aż nasuwa się stare hasło pisane na murach w czasach stanu wojennego: junta juje!