Nad polskim sektorem bankowym znów zbierają się ciemne chmury. Po ciągnącej się latami aferze z tzw. kredytami frankowymi i sądowymi unieważnieniami umów wskutek stosowania przez banki licznych klauzul abuzywnych, pod lupę zostały wzięte kredyty złotówkowe i decydujący w znacznej mierze o ich kosztach WIBOR. Detonatorem stała się inflacja – a dokładnie, próby jej okiełznania, które przybrały postać kolejnych podwyżek stóp procentowych, na co branża bankowa zareagowała, podnosząc WIBOR, co z kolei przełożyło się na rosnące raty kredytów.
Dla kredytobiorców efekt jest podobny do słynnego „czarnego czwartku” (15 stycznia 2015 roku), kiedy to szwajcarski bank centralny niespodziewanie uwolnił kurs franka. Na skutki nie trzeba było długo czekać – w połowie lutego do sądu wpłynął pierwszy pozew klienta banku PKO BP, którego centralnym punktem jest WIBOR, a konkretnie sposób jego ustalania. Klient podnosi, iż wskaźnik ten jest zawyżony i nie oddaje prawdziwego kosztu finansowania przez banki akcji kredytowej – i ma wszelkie szanse, by swe twierdzenie udowodnić, to zaś może skutkować nawet unieważnieniem umowy i falą kolejnych pozwów. Jeżeli do tego dojdzie, branżę bankową może czekać trzęsienie ziemi, przy którym zblednie nawet niedawna wojna o kredyty frankowe.
W Polsce dominują kredyty o zmiennym oprocentowaniu, na które składa się WIBOR i marża banku. Dodajmy, iż w krajach cywilizowanych panuje zasada odwrotna – klientom indywidualnym udziela się długoletnich kredytów (zwłaszcza hipotecznych), stosując oprocentowanie stałe. Wynika to z założenia, iż ciężar ryzyka powinny brać na siebie podmioty profesjonalne (czyli banki), dysponujące specjalistyczną wiedzą, której trudno wymagać od zwykłego zjadacza chleba. W ten sposób klient jest chroniony przed zawirowaniami związanymi np. ze wzrostem stóp procentowych. U nas natomiast całe ryzyko przerzucane jest na klienta (podobnie, jak było to w przypadku „kredytów frankowych”, gdzie również klient ponosił całe ryzyko związane z wahaniami kursów walut) – a kluczowym elementem owego ryzyka jest właśnie stawka WIBOR-u.
WIBOR (Warsaw Interbank Offered Rate) oznacza procent, na jaki banki pożyczają sobie nawzajem pieniądze – np. na trzy miesiące (WIBOR 3M) lub sześć miesięcy (WIBOR 6M). W teorii ma to odzwierciedlać koszt akcji kredytowej. Stawka WIBOR ustalana jest codziennie w dni robocze o godz. 11.00 (tzw. fixing). Jednak to tylko teoria. W rzeczywistości w polskich realiach banki praktycznie nie pożyczają sobie pieniędzy, a kredyty finansują z własnych depozytów. W tej sytuacji kilka największych banków codziennie deklaruje, na jaki procent ewentualnie byłyby skłonne pożyczyć pieniądze, gdyby do takiej transakcji miało dojść. Podkreślmy to: banki w Polsce nie ponoszą niemal żadnych kosztów związanych z finansowaniem własnych akcji kredytowych, bo – mówiąc kolokwialnie – „siedzą na pieniądzach”. Przykładowo, do wzajemnego pożyczania sobie pieniędzy na 3 miesiące (WIBOR 3M, popularnie stosowany w umowach kredytowych) dochodzi raptem kilka razy w miesiącu. A zatem WIBOR jest czysto hipotetycznym, „wirtualnym” przelicznikiem – tylko przelicznikiem czego, skoro tak naprawdę niczego nie odzwierciedla?
W tym momencie rodzi się brzydkie podejrzenie, iż WIBOR służy bankom po prostu do sztucznego zawyżania kosztów kredytu, by dodatkowo oskubać klienta. Nasuwa się tu analogia z niesławnymi bankowymi tabelami kursowymi, które w przypadku „frankowiczów” pełniły funkcję „zaszytego” w umowie dodatkowego oprocentowania. Dodajmy, iż obecnie banki mają obowiązek przedstawiania kredytobiorcom również wariantów umów z oprocentowaniem stałym – lecz ich warunki są tak skonstruowane, że niemal nikt z nich nie korzysta, co znów przypomina praktykę przedstawiania „frankowiczom” kredytów złotówkowych, sformułowanych tak, by klient ostatecznie decydował się na kredyt frankowy.
Niewykluczone, że sądy zaczną podzielać tego typu poglądy i dojdą do wniosku, iż opieranie kredytów o WIBOR jest praktyką działającą na szkodę klientów, wskutek której banki wzbogaciły się nieproporcjonalnie do poniesionych kosztów. Ta perspektywa już przyprawia bankierów o nerwową drżączkę, co objawia się wysypem ewidentnie sponsorowanych publikacji i wzmożoną aktywnością internetowych trolli szermujących znanym pseudoargumentem „widziały gały, co brały”. Sytuacja jest rozwojowa. Na zakończenie anegdotka. Lata temu, w apogeum wojny „frankowiczów” z bankami, dr Janusz Szewczak (wówczas główny ekonomista SKOK) podniósł publicznie, iż WIBOR może być manipulowany – tak jak było to w przypadku słynnej afery z LIBOR-em na londyńskiej giełdzie. Momentalnie zareagował na to jeden z ówczesnych prominentnych bankierów, grożąc Szewczakowi pozwem, co jako żywo przypominało znane porzekadło o stole i nożycach. Do procesu ostatecznie nie doszło, choć Janusz Szewczak nigdy ze swych słów się nie wycofał – a dziś, po latach, może się okazać, że nie został pozwany, dlatego że miał po prostu rację.