Ostatnie dane o wzroście wynagrodzeń i o sprzedaży detalicznej w Polsce wskazują na to, że prawdopodobieństwo rozkręcenia się spirali inflacyjnej spada. To dobra informacja z punktu widzenia walki z inflacją.
Przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło w czerwcu nieco ponad 6 554 zł, co oznacza wzrost o 13 proc. w stosunku do czerwca 2021 roku. Inflacja, jak wiemy, wyniosła w ubiegłym miesiącu 15,5 proc. rok do roku, co oznacza, że realnie polscy pracownicy tracą. Wzrost wynagrodzeń nie nadąża za wzrostem cen. Przeciętną rodzinę jest stać na mniej niż rok temu. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia już w maju i nie licząc krótkiego okresu na początku pandemii, jest to zjawisko niewidziane od lat. Okres koniunktury, który zapoczątkowany został w roku 2014, oznaczał praktycznie nieprzerwaną poprawę, jeśli chodzi o możliwości zakupowe. Oczywiście przeciętne wynagrodzenie dotyczy przedsiębiorstw zatrudniających powyżej dziewięciu pracowników, ale stanowi ono jednak ważną przesłankę w kwestii oceny sytuacji gospodarstw domowych. Jeśli dysponują one mniejszą realną siłą nabywczą, to mogą ograniczać zakupy. Tym bardziej że przecież mocno podrożały także kredyty.
I faktycznie ograniczenie kupowania także staje się faktem. W czerwcu 2022 roku sprzedaż detaliczna wzrosła bowiem zaledwie o 3,2 proc. w stosunku do czerwca zeszłego roku. W maju mieliśmy wzrost o 8,6 proc. Trzeba pamiętać o tym, że w zeszłym roku nie było uchodźców z Ukrainy, którzy też przecież kupują, albo kupuje się dla nich. Uwzględniając ten drugi efekt, można szacować, że w rzeczywistości sprzedaż detaliczna w czerwcu 2022 roku była mniej więcej w okolicach czerwca zeszłego roku. Zatem, podsumowując, dynamika konsumpcji w ostatnich dwóch miesiącach wyraźnie się pogorszyła. Widzimy więc ograniczenia w zakupach. Częściowo wynikające z czynników, o których wspomniałem przed chwilą, czyli mniejszego potencjału do dokonywania zakupów, a częściowo może to też już być efekt strachu przed hamowaniem gospodarki. Słowo „kryzys” jest coraz powszechniejsze w przestrzeni medialnej i może ono już wpływać na decyzje konsumentów.
Mamy zatem dwa miesiące, które pokazują, że Polaków na mniej stać i że rzeczywiście hamują oni z decyzjami o zakupach. Teoretycznie to złe informacje. Jednak z punktu widzenia walki z inflacją jest dokładnie odwrotnie. Mniej „kupowania”, czyli mniejszy popyt stanowi czynnik ograniczający wzrost cen. Niestety skuteczna walka z inflacją oznacza, że sytuacja sporej części społeczeństwa musi się pogorszyć. Na początku roku pojawiły się przesłanki rozkręcania się spiralni inflacyjnej. Bardzo mocny wzrost wynagrodzeń, wyraźnie powyżej wskaźnika inflacji i mocny wzrost konsumpcji sugerowały, że część Polaków rzuciła się do sklepów, bo „będzie drożej” i jednocześnie zaczęła mocniej naciskać na pracodawców, aby ze względu na drożyznę podnosili wynagrodzenia. Dodatkowe środki szły w znacznej mierze znowu na zakupy. Rozkręcenie się spirali inflacyjnej na dobre oznaczałoby konieczność kontynuacji gwałtownego podnoszenia stóp procentowych. I w połączeniu z zewnętrznymi czynnikami, które już hamują polską gospodarkę i będą ją hamować jeszcze bardziej, mogłoby doprowadzić do głębokiej recesji. Dlatego tak ważne było to, aby spirala się nie rozkręcała. I dlatego dane o wynagrodzeniach i sprzedaży detalicznej za maj i za czerwiec trzeba interpretować jednak jako dobre. Wygląda bowiem na to, że szanse na rozkręcenie się spirali inflacyjnej wyraźnie zmalały. Jeśli informacje za lipiec potwierdzą trend, prawdopodobieństwo kolejnych znaczących podwyżek stóp procentowych wyraźnie spadnie. Szczerze mówiąc, osobiście w takiej sytuacji w ogóle nie zaostrzałbym już polityki monetarnej.
Przy okazji warto wspomnieć o jednej kwestii. Hamowanie gospodarki światowej oraz dokonane już podwyżki stóp procentowych będą oddziaływać na aktywność gospodarczą w Polsce. Zakładam, że możemy w naszym kraju zobaczyć recesję przynajmniej w ujęciu kwartał do kwartału, czyli co najmniej dwa kwartały z rzędu spadku PKB w stosunku do poprzedniego kwartału. Nie grozi nam jednak raczej jakiś mocny wzrost bezrobocia porównywalny choćby z tym, co stało się między 2008 a 2013 rokiem. Wtedy jego poziom zwiększył się z 8,8 proc. do 14,4 proc. Obecnie rynek pracy wciąż jest mocno rozgrzany, braki pracowników są nagminne. Jednak z drugiej strony spodziewam się wielu miesięcy, w których wzrost wynagrodzeń nie będzie nadążał za inflacją. Za pół roku Polacy prawdopodobnie dalej nie będą się jakoś mocno obawiać utraty pracy albo tego, że jej nie znajdą. Jednak odczują, że stać ich jest na wyraźnie mniej. I to będzie wymiar polskiego kryzysu.
Marek Zuber
Akademia WSB