0.5 C
Warszawa
czwartek, 26 grudnia 2024

Co dalej z sankcjami przeciw Rosji?

Z gospodarczego punktu widzenia Warszawa może zająć bardzo zdecydowane i negatywne stanowisko wobec osłabienia lub anulowania antyrosyjskich sankcji. Jednak z punktu widzenia politycznego, taka pozycja mija się z celem.

Czerwcowy szczyt Unii Europejskiej odpowie na pytanie: co dalej z sankcjami ekonomicznymi wobec Rosji? Jakkolwiek ich przedłużenie do końca 2016 r. wydaje się pewne, to już dalsza prolongata stoi pod dużym znakiem zapytania. Normalizacją stosunków gospodarczych z Rosją jest zainteresowanych coraz więcej unijnych państw, które naciskając na Brukselę, tworzą niestety jeszcze jedną oś wewnętrznych podziałów wspólnoty. Kreml formalnie dystansuje się od problemu, twierdząc, że odpowiedzialność leży po stronie inicjatora sankcji, czyli UE. Naprawdę bardzo liczy na korzystny dla siebie obrót wydarzeń, bo zakończenie lub złagodzenie embarga to pierwszoplanowa kwestia dla rosyjskiej gospodarki. Jak wobec tego powinna się zachować Polska, mając na uwadze swoje interesy ekonomiczne i polityczne?

Wzajemne sankcje

W marcu 2014 r. zaraz po aneksji ukraińskiego Krymu, USA, UE oraz Kanada, Australia i Nowa Zelandia wprowadziły pierwszy pakiet antyrosyjskich sankcji. Polegał na zamrożeniu aktywów oraz ograniczeniach wizowych dla urzędników kremlowskich, polityków i przedsiębiorców, którzy byli zaangażowani w agresję wobec Ukrainy. Pierwsze decyzje ograniczały również współpracę z Rosją w wybranych sferach. W kwietniu i maju 2014 r. wspólnota demokratyczna rozszerzyła sankcje w związku z rosyjskim wsparciem dla separatystów donbaskich. Wreszcie trzeci i najostrzejszy pakiet zakazów został wprowadzony w lipcu tego roku po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu boeinga przez prorosyjskich bojówkarzy. W efekcie Zachód stworzył rozbudowany instrument ekonomicznego i politycznego nacisku na Rosję. Nas oczywiście najbardziej interesują restrykcje wprowadzone przez Unię Europejską, której jesteśmy członkiem. I tak początkowo Bruksela uzupełniała pierwszy pakiet sankcji o kolejne osoby, przechodząc wkrótce do zakazu współpracy z wybranymi rosyjskimi firmami. Kolejnym etapem były tzw. sankcje sektorowe odnoszące się do całych gałęzi rosyjskiej gospodarki. Objęły segment zbrojeniowy i podwójnego zastosowania, kompleks energetyczno-paliwowy oraz finansowo-bankowy. W efekcie embargo objęło całą gospodarkę, uderzając dotkliwie we wpływy budżetowe Kremla. Najbardziej dolegliwa okazała się blokada kapitałowo-kredytowa i inwestycyjna, a w nieco dłuższej perspektywie – technologiczna. Jak można było przewidywać, Moskwa odpowiedziała własnymi sankcjami, które ze względu na słaby potencjał ekonomiczny Rosji, a zatem realne możliwości retorsji, noszą charakter asymetryczny. I tak podstawą rosyjskiego kontr-embarga został sektor rolno-spożywczy. Na kremlowskiej liście zakazów znalazł się zachodni, a szczególnie unijny eksport żywności, głównie mięsa, mleka i jego przetworów oraz owoców i warzyw. Kalkulacja była prosta, lobby rolnicze UE znane jest z głośnych protestów, na co i tym razem liczył Kreml, sądząc, że europejscy rolnicy okażą się siłą dostateczną dla wywarcia presji tak na Brukselę, jak i władze narodowe poszczególnych państw. Jak wobec tego wygląda bilans wzajemnego embarga po dwóch latach obowiązywania?

Wzajemny bilans

Jeśli chodzi o bilans rosyjskiego embarga wobec UE, to śmiało można powiedzieć, że góra urodziła mysz. Po pierwszych, bardzo pesymistycznych ocenach dowodzących strat europejskiej gospodarki w przedziale od 40 do nawet 100 mld euro rocznie, równie szybko okazało się, że Rosja została elastycznie zamieniona na inne rynki zbytu. Taki precedens dotyczył przede wszystkim rolnictwa. Jak poinformowała Rosyjska Akademia Gospodarki Narodowej, początkowo unijny eksport rolny obniżył się o 7 proc., ale w okresie dwóch lat, jakie upłynęły od wprowadzenia rosyjskiego embarga, eksport unijnej żywności na rynki zagraniczne znacząco wzrósł. Dla przypomnienia w 2013 r. udział unijnego handlu żywnościowego z Rosją stanowił 4,3 proc. całego eksportu UE, a pierwsze rachunki strat mówiły o 10 – 11 mld euro. Tymczasem w 2015 r. europejscy farmerzy zwiększyli swoje zyski o 16 proc., co było związane ze zwiększeniem handlu z takimi krajami jak Turcja, Chiny, Egipt, Arabia Saudyjska oraz z regionem Azji Południowo-Wschodniej. Na korzyść rolnictwa UE zagrały również takie czynniki, jak obniżenie cen surowców energetycznych, co przełożyło się na zmniejszenie kosztów produkcji, transportu oraz przechowania. Swoje zrobiła polityka finansowa UE, która przyczyniła się do obniżenia stawek procentowych kredytów. Z tego punktu widzenia można więc powiedzieć, że rosyjskie embargo nie odniosło zamierzonego skutku, podczas gdy unijne sankcje są dla Rosji coraz bardziej dolegliwe.

Przyczyna jest także nieskomplikowana. Rosja była zależna od europejskiego eksportu średnio w 44 proc., podczas gdy wzajemne embargo ograniczyło unijne dostawy o 66 proc. Dla przykładu wzajemne obroty handlowe głównego partnera gospodarczego Rosji, a więc Niemiec zostały zredukowane o 31 proc. Przy tym szereg zjawisk, do których należą światowy kryzys cen surowców energetycznych, dewaluacja rubla, wysoki poziom inflacji i deficyt towarowy, wywołały w Rosji ogromny wzrost cen w warunkach jednoczesnego spadku siły nabywczej konsumentów o 10 proc. To tyle jeśli chodzi o proste przełożenie poziomu unijnego eksportu na sytuację bytową Rosjan. A przecież daleko większe skutki niesie zachodnia blokada finansowa, która pozbawiła rosyjskie banki płynności i zdolności operacyjnej. Na skutek posuchy finansowej i jednoczesnej dewaluacji rubla Bank Centralny Rosji musiał podnieść stawkę procentową o 17 punktów, co podniosło koszty obsługi kredytów konsumenckich i komercyjnych do 20-25 proc. w skali rocznej. Kredytowa drożyzna uniemożliwia wręcz realizację strategii antyimportowej, czyli rozwój produkcji własnej w kluczowych sektorach gospodarki. Dziś Rosja dusi się z braku pieniądza, który można byłoby przeznaczyć już nie tylko na inwestycje, ale nawet opłacenie bieżącej działalności. To dlatego państwowi monopoliści, tacy jak Gazprom, Rosnieft czy holdingi zbrojeniowe wyciągają do Kremla rękę, prosząc o państwowe dotacje z tzw. Funduszu Rezerwowego, w którym zgromadzono pewne oszczędności z czasów surowcowej prosperity. Tylko że suma rezerw wynosi ok. 75 mld dolarów, podczas gdy tylko potrzeby Rosniefti sięgają 50 mld dolarów. A przecież na lata 2016 – 2017 przypada okres uregulowania komercyjnych długów zaciągniętych przez rosyjskie korporacje w zachodnich bankach. Suma zadłużenia wynosi nie mniej niż 72 mld dolarów. Co równie ważne, w krytycznej sytuacji znajdują się tzw. systemowe banki Rosji, które dotąd finansowały państwowe inwestycje w poszczególnych sektorach gospodarki, przepuszczając przez siebie budżetowe środki. Należą do nich WEB, WTB i Gazprombank, kredytujące kompleks surowcowo-energetyczny oraz zbrojeniowy, a także Rossielchozbank dla sektora agrarnego. Wszystkie znalazły się na międzynarodowej liście sankcyjnej, obniżając i tak niewysoki poziom zaufania inwestycyjnego do Rosji. Nic dziwnego, że poziom bezpośrednich inwestycji obniżył się o 24 proc., co skazuje rosyjską gospodarkę na wegetację, czyli faktyczny regres. Nie dziwi także ucieczka kapitałów, którą w 2015 r. oszacowano na rekordowe 150 mld dolarów. Najważniejsze są jednak straty technologiczne. Kluczowe sektory rosyjskiej produkcji są uzależnione od zachodnich know-how i technicznych komponentów w przedziale od 65 do 90 proc., co ilustruje skalę problemu i obecnej degradacji przemysłu. Niedobory technologiczne są szczególnie dotkliwe w wydobyciu surowców i produkcji zbrojeniowej, co stawia pod znakiem zapytania wielki program modernizacji armii, a wraz z nim niszczy ideę przemysłu obronnego, jako koła zamachowego całej gospodarki, wraz z procesem jej modernizacji. W drugim przypadku brak zachodnich technologii może wg prognoz doprowadzić wkrótce do obniżenia wydobycia ropy naftowej i gazu o 10 proc., a to z kolei przełoży się na ogromne niedobory finansowe i wzrastający deficyt budżetowy. W sumie, jak podliczyli rosyjscy eksperci, splot dwóch gospodarczych czynników szokowych, czyli krachu światowych cen surowców energetycznych i sankcji ekonomiczno-finansowych Zachodu, pozbawił Rosję ok. 600 mld dolarów. Nie jest zatem najważniejszą kwestią, który z czynników okazuje się dla gospodarki bardziej zgubny, ponieważ oddziaływanie sankcji trzeba rozpatrywać w systemie konkretnych uwarunkowań i kumulacji negatywnych czynników. Nie można także zapominać o szerokim tle ekonomicznym, czyli o gospodarczych „osiągnięciach” ekipy Władimira Putina w poprzednich latach. Kreml zmarnował bowiem kompletnie 12 lat surowcowej prosperity. Zamiast koniecznych reform strukturalnych i modernizacyjnych, Putin „przejadł” petrodochody, doprowadzając przemysł do faktycznej ruiny, aparat państwowy zaś do korupcyjnej demoralizacji. Wzrosły za to populistyczne oczekiwania społeczne, wywołane stałą indeksacją świadczeń i płac, która wyprzedzała czterokrotnie wzrost wydajności pracy. Dlatego prawdziwa kumulacja skutków sankcji nastąpi w latach 2016 – 2017, gdy wyczerpaniu ulegną rezerwy finansowe, a gospodarka nadal nie będzie reagowała na bodźce ekonomiczne z prostej przyczyny braku perspektyw wzrostowych. O takich „drobiazgach”, jak brak politycznej woli reform, strategii modernizacyjnej czy o złym klimacie inwestycyjnym nie warto już nawet wspominać. Zdaniem rosyjskich ekonomistów winna to być rosyjska mantra gospodarcza, a jest łabędzi śpiew Władimira Putina. Dokładnie tak, jak w rosyjskim porzekadle – chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zwykle. Z drugiej strony, Rosja robi, co tylko można, aby realizować zastępczą strategię minimalizacji ryzyka gospodarczego i politycznego. Kreml jest wręcz zdeterminowany, aby osiągnąć zniesienie lub złagodzenie zachodnich restrykcji. I taka metoda odnosi skutek, bo jest nim coraz większy podział wewnętrzny Unii w tej kluczowej kwestii. Wraz z wątkiem ubocznym, czyli dywersyfikacją poglądów Europy i USA w postępowaniu z Rosją.

Polityka przed gospodarką

W świetle powyższych ocen mamy do czynienia z kolejnym unijnym paradoksem. Bo mówiąc słowami byłego polskiego ministra spraw zagranicznych, tak niewiele trzeba, aby „dorżnąć watahę”, czyli rosyjską gospodarkę. W tym samym czasie jego niemiecki, urzędujący dla odmiany kolega, stwierdza fakt „wzrastającego oporu w Unii przeciwko kontynuacji antyrosyjskich sankcji”. Frank-Walter Steinmeier zaznaczył, że trudniej będzie znaleźć w tej sprawie jednomyślność – i miał na uwadze zbliżający się szczyt przywódców UE. Przy tym zgodnie z analizą światowej gospodarki naszego Ministerstwa Rozwoju, Unia pokonała trudności wynikające z globalnego kryzysu ekonomicznego oraz rosyjskiego embarga, o czym świadczy powolny, ale wyraźny i stabilny trend wzrostowy 2015 r. Można więc postawić hipotezę, że jeśli przyczyna decyzyjnego rozłamu UE nie leży w zjawiskach natury gospodarczej, to winne muszą być czynniki polityczne. A dokładniej wewnętrzny kryzys Unii, ze sporami wokół niemieckiego przywództwa na czele. Na drugim miejscu plasuje się umiejętna gra Rosji na europejskim kryzysie woli politycznej i solidarności, a dopiero potem można mówić o gospodarczych partykularyzmach. Jednak po kolei. Od dłuższego czasu Unia Europejska boryka się z problemem tożsamościowym i nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie o swoją ideową i instytucjonalną przyszłość. Wyrazem takiego stanu jest fala mniej lub bardziej prawdopodobnych – exitów. Międzynarodowym odzwierciedleniem fatalnej kondycji jest nieumiejętność uporania się z zagrożeniami zewnętrznymi, takimi jak kryzys migracyjny i niestabilność południowej oraz wschodniej granicy UE. W miejsce stref wzorowego sąsiedztwa dla dobrobytu, oba pogranicza Europy stoją w ogniu. Coraz ostrzejsze spory wywołuje także wizja niemieckiej dominacji w UE, czemu trudno się dziwić. Ogromny potencjał gospodarczy, a zatem polityczny Berlina czyni z pozostałych państw UE dodatki do niemieckiego eksportu. Gospodarka naszych zachodnich sąsiadów ma bowiem taki profil. Następstwem jest szereg kolizji pomiędzy Berlinem a innymi stolicami unijnymi, przede wszystkim na tle ekonomicznym, ale nie tylko. Bo jeśli południe Europy wrogo patrzy na bezwzględne recepty fiskalnego uzdrowienia Grecji, Włoch czy Hiszpanii zaordynowane przez niemieckie banki, to wraz z Europą Środkową nie podziela także humanitaryzmu kanclerz Merkel wobec uchodźców. Prawda zaś jest gospodarką podszyta. To głównie Niemcy potrzebują nie tylko siły roboczej imigrantów, ale ze względu na przewagę swojego systemu socjalnego, przyciągają „najeźdźców” z uniwersyteckimi i politechnicznymi dyplomami. W tym celu Berlin korzysta z unijnych przepisów obowiązkowego przyjęcia imigrantów przez kraje, do których dostali się nielegalnie. W ten sposób niemiecka gospodarka dokonuje odsiania ziarna od plew, bo niezaradni i niewykształceni zadowolą się statusem socjalnym Macedonii lub Polski, a najbardziej inicjatywni poszukają naturalizacji i perspektyw życiowych w bogatych Niemczech. Taka polityka europejska Berlina oraz ekonomiczne uzależnienie od Niemiec budzą zrozumiałe emocje mniejszych państw, w rodzaju Grecji, Węgier, Czech i Słowacji, i to one usiłują rozgrywać kartę rosyjskich sankcji, postrzeganą jako instrument „porachunków” z Berlinem. Tym bardziej że nasi zachodni sąsiedzi zadają przecież ton w relacjach z Rosją. Z jednej strony, to dzięki kanclerz Angeli Merkel Unia wprowadziła sankcje wobec Moskwy i trwa przy nich do tej pory. Z drugiej, eksportowy profil niemieckiej gospodarki wymusza na Berlinie nieprzekraczanie cienkiej linii własnych interesów wobec Moskwy, a tę wyznacza na przykład 6 tysięcy firm niemieckich lub z niemieckim kapitałem działających w Rosji. Poza tym, wbrew utartym poglądom, to nie unijne rolnictwo jest sektorem najbardziej poszkodowanym wzajemnymi embargami. Największe straty ponoszą segmenty bankowy i wysokich technologii, dla których Rosja była głównym kontrahentem. Ubytki odnotowuje więc głównie niemiecki przemysł samochodowy i maszynowy oraz tamtejsze instytucje finansowe, choć w identycznej sytuacji są koncerny energetyczne, oczywiście także te z Włoch i Francji. Dlatego nie dziwi nacisk na rząd federalny władz regionalnych Saksonii, a zwłaszcza Bawarii, bo tylko w przypadku tego landu, w grę wchodzą rosyjskie inwestycje szacowane na 600 mln euro. Podobna sytuacja panuje w Rzymie i Paryżu. Lobbing gospodarczy ma w ostatecznym rachunku niepoślednie znaczenie, co wraz z pozostałymi czynnikami powoduje, że federalne władze niemieckie wyraźnie miękną, sugerując potrzebę wznowienia i normalizacji stosunków z Rosją. Oczywiście pod warunkiem realizacji tzw. porozumień mińskich a, jako że na ich implementację się nie zanosi, niemieccy politycy gorączkowo poszukują kompromisowej formuły kontaktów z Moskwą, naciskając coraz wyraźniej na Kijów. Ukraina również staje się instrumentem w rozgrywkach europejsko-rosyjskich, a także coraz częściej pełni rolę dyżurnego chłopca do bicia. Jest bowiem obwiniana o sabotowanie uregulowań pokojowych, co destabilizuje międzynarodową i wewnętrzną sytuację UE oraz przynosi wymierne straty europejskiej gospodarce. Pozornie takim tematom są dedykowane prawdziwe pielgrzymki europejskich przywódców do Moskwy, choć to chyba tylko pretekst. Bo sankcje sankcjami, a partykularne interesy gospodarcze, w dziedzinach nimi nieobjętych są także bardzo ważne. W efekcie tylko Polska, państwa bałtyckie i Wielka Brytania nie widziały ostatnio swoich wysokich reprezentantów w kremlowskich murach. To kolejny paradoks i dobitne świadectwo instytucjonalnej niemocy UE. Mimo kolosalnej dysproporcji potencjałów ekonomicznych dziś to Rosji pozostało już tylko czekać na pełny rozłam unijnej solidarności, choć naturalnie Putin nie siedzi bezczynnie. Odzwierciedleniem jego troski o wspólny dobrobyt europejski jest strategia kontaktów z UE, która została upubliczniona przez największą organizację lobbystycznej Rosji. Klub Wałdajski, bo nim mowa gromadzi byłych i czynnych polityków europejskich w celu zapoznania z rosyjskim punktem widzenia na wszelkie problemy. Strategia relacji z UE, o której mowa jest więcej niż bezczelna. Stwierdza, że Unia przestała być właściwie podmiotem międzynarodowym zdolnym do działania, dlatego Kreml występuje z właściwą ofertą partnerstwa do tych krajów członkowskich, które spełnią rosyjskie kryteria tego pojęcia, oferując w zamian uprzywilejowaną pozycję gospodarczą. Oczywiście według Rosjan, do takiego miana pasują najbardziej Niemcy, Francja i Włochy, a więc stare mocarstwa starej Europy i rdzeń UE zarazem. Chyba z tego powodu do wizyty w Rosji, jak informują miejscowe media, ma się przygotowywać szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. Będzie uczestniczył w corocznym Petersburskim Forum Ekonomicznym, rosyjskim Davos według lokalnych aspiracji. W każdym razie wzorem Steinmeiera także Juncker zaczął głosić potrzebę bardziej praktycznego dialogu z Moskwą. Jeśli wbrew życzliwym radom Wielkiej Brytanii, Polski i krajów bałtyckich do wizyty szefa komisji dojdzie, oznacza to, że albo biurokracja brukselska aprobuje normalizację relacji z Rosją, albo sama boi się utraty wpływu na ten proces, na rzecz narodowych władz. Jeśli tego będzie mało, Rosja ma w zanadrzu konkretne instrumenty ekonomicznej zachęty. Na dniach osłabiła własne embargo dla komponentów dziecięcej żywności. Jednak nikt w Rosji nie ma wątpliwości, że właśnie otworzyła się furtka dla importu wołowiny, cielęciny i mrożonych owoców oraz warzyw. Wcześniej podobne kroki zostały podjęte wobec importu serów, sproszkowanego mleka oraz ziarna dla celów siewnych. W sumie chodzi już o sześć importowanych grup towarowych, podczas gdy dwanaście nadal podlega zakazowi. Przykładem bardzo udanego lobbingu rosyjskiego opartego na tego rodzaju zachętach są Węgry, Austria i Grecja. Na przykład Rosja oceniła na dniach potencjalną liczbę swoich turystów w Atenach na milion osób. Czy można oprzeć się pokusie takiego zysku? Grecy się nie oparli, dlatego moskiewski konsulat wydający wizy został wzmocniony przez 100 dodatkowych pracowników. Jak w takiej sytuacji powinna zachować się Polska?

————————————————
Więcej w najnowszej „Gazecie Finansowej”

FMC27news