Rządząca przez osiem lat Polską Platforma Obywatelska pogrążona wewnętrznymi walkami i niemająca pomysłu na przyszłość weszła na drogę prowadzącą do jej ostatecznego upadku.
8 lipca br. w chwili, gdy oczy wszystkich zwrócone były na rozpoczynający się w Warszawie szczyt NATO odbyło się posiedzenie zarządu Platformy Obywatelskiej. Już sam termin zwołania tego spotkania mógł wskazywać, że w PO nie dzieje się dobrze. Jednak im dłużej trwało to zebranie, tym więcej było aktów wrogości pomiędzy dwoma mocno już zwaśnionymi partyjnymi obozami: ludźmi Grzegorza Schetyny – obecnego przewodniczącego a obozem Ewy Kopacz – byłej premier. Od samego początku spotkanie było przesycone duchem bratobójczej walki: złośliwe miny, wrogie spojrzenia i wzajemne pomrukiwania. Jednak im dłużej to trwało, tym było gorzej. Wzajemne pretensje polityków PO dotyczyły sposobu prowadzenia polityki, tak wewnętrznej, jak i zewnętrznej, a potem dosłownie już wszystkiego. Stronnicy byłej premier zarzucili Grzegorzowi Schetynie spiskowanie z politykami PiS na Dolnym Śląsku i próbę zmontowania koalicji PO-PiS w tamtejszym sejmiku wojewódzkim. Z kolei zwolennicy Grzegorza Schetyny zarzucali stronnikom Ewy Kopacz podkopywanie autorytetu szefa partii. Pretensje, konflikty i kłótnie trwały przez całe spotkanie. Jednak w pewnym momencie, jak zawsze impulsywna Ewa Kopacz, która chyba nie wytrzymała napiętej atmosfery, rzuciła pod adresem stronników Schetyny bardzo emocjonalne słowa: „Jeśli chcecie, to złóżcie wniosek o wykluczenie mnie z Platformy. Ułatwię wam to, zostawiając was teraz samych”. Po czym Kopacz opuściła salę, gdzie odbywało się posiedzenie. Wychodząc, niejako na odchodne skierowała prowokującą zachętę w stronę posła Andrzeja Halickiego: „Śmiało!”. To były jej ostatnie słowa powiedziane na tym spotkaniu. Tymczasem zwolennicy Schetyny jeszcze raz demonstracyjnie pokazali, kto teraz rządzi w Platformie. Mając zdecydowaną przewagę głosów, przegłosowali unieważnienie uchwały poprzedniego zarządu partii, o wyrzuceniu Jerzego Pokoja z partyjnych szeregów. Pokój, który przed zeszłorocznymi wyborami nie dostał miejsca na liście PO, postanowił wystartować do Senatu z własnego komitetu. Rywalizował wówczas z Hubertem Papajem, byłym szefem PO w Jeleniej Górze. Grzegorz Schetyna popierał w tej walce Pokoja, który był jego stronnikiem. W efekcie tej bratobójczej walki mandat senatora wywalczył kandydat Prawa i Sprawiedliwości. To rozwścieczyło zarząd partii, którym kierowała wówczas Kopacz. Uznano, że działanie Pokoja mocno zaszkodziło PO i przyjęto uchwałę o wydaleniu go z partyjnych szeregów. Unieważnienie tej uchwały przez nowy zarząd partii jest czytelnym sygnałem dla oponentów, kto teraz rządzi w Platformie. To znak, który z perspektywy dalszych losów partii jest mocno niepokojący. Dowodzi bowiem tego, że partia jest już mocno przepołowiona i czeka ją niebawem bratobójcza wojna, która może pociągnąć wszystkich na samo dno.
Od przegranej do klęski
PO od początku tworzona była jako partia władzy. Gdy w czasach rządów SLD (2001–2005) wybuchały kolejne afery z udziałem polityków tej partii, PO była już niemal pewna, że kolejne wybory parlamentarne w Polsce (2005 r.) sprawią, że władza ta stanie się jej udziałem. Jednak PO musiała się jednak wówczas jeszcze liczyć z tym, że władzą będzie musiała podzielić się z PiS. Sytuacja uległa zmianie, gdy przewodniczący PO Donald Tusk, ubiegający się o urząd prezydenta RP i pewny swojego zwycięstwa, przegrał z kandydatem PiS Lechem Kaczyńskim. Potem przyszła przegrana partii w wyborach parlamentarnych, w których zwycięstwo odniosło PiS. Te dwie przegrane były ciosem nie tylko dla samego Donalda Tuska, ale i dla całej partii. PO nie mogła się wówczas pogodzić z tym, że może zostać tylko doproszona do udziału w rządach na warunkach, jakie zaproponuje jej PiS. Wprawdzie jesienią 2005 r. rozpoczęła rozmowy z PiS na temat wejścia do tworzonego właśnie rządu, ale były one jedynie przysłowiową zasłoną dymną. PO chciała rządzić realnie, a nie być statystą PiS. I dlatego właśnie postawiono warunki zaporowe, domagając się od partii Kaczyńskiego większości tek ministerialnych. To w żaden sposób nie mogło zostać zaakceptowane przez Jarosława Kaczyńskiego.
Lata 2006–2007, to okres pozostawania Platformy w opozycji do rządów PiS, który stworzyło koalicyjny rząd z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin (LPR). Jednak PO coraz brutalniej atakowała nie tylko rząd, ale i samego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W ten sposób chciała stać się bardziej wyrazistą alternatywą dla partii Kaczyńskiego. Perspektywa przejęcia władzy przez PO przyszła trochę nieoczekiwanie. Prezes PiS Jarosław Kaczyński mający od dawna kłopoty z koalicjantami, a zwłaszcza z Samoobroną, postanowił zaryzykować i w sierpniu 2007 r., doprowadził do skrócenia kadencji Sejmu, rozpisując nowe wybory. Kaczyński liczył na to, że w ich wyniku wzmocni wpływy, a być może nawet zyska samodzielny mandat do rządzenia. Tak jednak się nie stało. Zmęczeni sytuacją polityczną Polacy jesienią 2007 r. zagłosowali na PO, która utrzymywała, że zmodernizuje Polskę i otworzy przed nią lepsze perspektywy. Polacy kupili wtedy narrację Platformy. Pierwsze miesiące rządów PO wyglądały obiecująco, albowiem ze strony Donalda Tuska i jego ludzi ciągle padały zapowiedzi przeprowadzenia kolejnych ważnych reform. Jednak Tusk już na początku 2008 r. zorientował się, że w żaden sposób nie będzie ich w stanie przeprowadzić i porzucił swoje wielkie plany zmodernizowania Polski. Skupił się wówczas na precyzyjnie budowanym PR swojego rządu, będąc przekonanym, że znacznie ważniejsze od tego, co się robi jest to, co się mówi. Była to słynna taktyka złośliwie porównywana do zapewnienia ludziom „ciepłej wody w kranach”.
Sytuacja była o tyle korzystna, że w latach 2007–2010 PO zdana była na kohabitację z prezydentem Lechem Kaczyńskim, mogąc zawsze wmawiać, że to on jest prawdziwym hamulcowym jej planu zmodernizowania Polski. Wszystko zmieniło się wraz z katastrofą smoleńską. Po niej PO umocniła swoją pozycję, mogąc liczyć na wsparcie nowego prezydenta – Bronisława Komorowskiego. Jednak nie mogła już zasłaniać swojej bezczynności tym, że ktokolwiek blokuje jej plan modernizacji kraju. A ten, jak już wspomnieliśmy, już dawno był porzucony. Tak naprawdę wymiernym efektem rządów PO w latach 2007–2011 mogło być uruchomienie środków z unijnych funduszy, które jednak i tak zostałyby uruchomione. To właśnie sprawiło, że PO wraz ze swoim koalicjantem PSL powtórzyła zwycięstwo w wyborach parlamentarnych w roku 2011.
Druga kadencja rządów PO nie wprowadziła istotnych zmian zarówno w stylu rządzenia, jak i jego zasadniczych celów. Tym coraz bardziej okazywało się zwykłe trwanie przy władzy, które w wymiarze propagandowym sprzedawane było Polakom jako brak politycznej alternatywy dla rządów PO. Jednak druga kadencja rządów PO od początku zaczęła przynosić coraz więcej politycznych problemów. Zaczęło się od załamania polityki polsko-rosyjskiego pojednania, która zainicjowana została w chwili katastrofy w Smoleńsku. Pierwszym tego sygnałem był raport rosyjskiego MAK-u na temat katastrofy, zaprezentowany w styczniu 2011 r. przez gen. Tatianę Anodinę w chwili, gdy szef partii i urzędujący premier był na nartach we włoskich Dolomitach, a partia nie była kompletnie przygotowana do reakcji na zawarte w nim tezy przypisujące winę wyłącznie stronie polskiej. Potem były kolejne rosyjskie ciosy jak np. odmowa przekazania wraku polskiego Tu-154M, obraźliwe dla strony polskiej pisma rosyjskiego rządu w sprawie zbrodni w Katyniu, kierowane do Międzynarodowego Trybunału w Strasburgu, czy coraz częstsze problemy z eksportem produktów rolnych do Rosji. W efekcie okazało się, że cała polityka pojednania z Rosją, której tak mocno hołdowała PO, spełzła na niczym i powróciliśmy do relacji, jakie były w czasach rządów PiS. Tyle że PO za taką politykę wobec Rosji zapłaciła dużą cenę. Wielu Polaków nie mogło jej przede wszystkim wybaczyć tego, że na jej ołtarzu złożono śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Ten temat zresztą niczym bumerang zaczął wracać, psując wizerunkowy obraz PO. Potem doszły nowe problemy, jeszcze trudniejsze dla PO niż skutki polityki nieudanego polsko-rosyjskiego pojednania. Były nimi przede wszystkim polityczne afery coraz mocniej wstrząsające partią. Pierwsza z nich – hazardowa – wybuchła we wrześniu 2009 r., pokazując ciemne powiązania wielu polityków PO ze światem hazardu. Afera hazardowa na trwałe stworzyła w Platformie partyjną opozycję, na której czele stanął Grzegorz Schetyna, który w jej wyniku utracił stanowisko wicepremiera. Schetynowska opozycja na razie jeszcze słaba, czekała na potknięcia szefa partii – Donalda Tuska, wierząc, że pojawi się szansa na zdobycie władzy. Ten z kolei nie neutralizując jej, tak naprawdę zamrażał jedynie zagrożenie z jej strony. Jednak w 2009 r. PO była na tyle silna, że dość dobrze zdołała zamortyzować skutki afery hazardowej. Prawdziwym ciosem okazała się dopiero afera dotycząca gdańskiej firmy Amber Gold, która wybuchła latem 2012 r. Okazało się, że z Amber Gold powiązania miało gdańskie środowisko PO, a w należących do niej liniach lotniczych pracował syn szefa partii, Michał Tusk. Dla Polaków było jasne, że za Amber Gold i jej oszustwami stali ludzie z Platformy. To na pewno było potężnym ciosem dla wizerunku partii i jej szefa Donalda Tuska. Również coraz więcej problemów Platformie sprawiał jej koalicjant – PSL, od początku szachujący ją groźbą opuszczenia koalicji. Widać to było w szczególności wówczas, gdy w grę wchodziła odpowiedzialność polityków tej partii za patologiczne zjawiska, jakie ujawniały polskie media. Tak było m.in. w wypadku Jana Burego – szefa klubu parlamentarnego w PSL i głównego bohatera afery korupcyjnej na Podkarpaciu, której początkiem stało się zatrzymanie w kwietniu 2013 r. protegowanego Burego, marszałka województwa podkarpackiego Mirosława Karapyty. Jednak prawdziwym gwoździem do trumny dla PO stała się afera podsłuchowa, którą zapoczątkowała opublikowana w czerwcu 2014 r. rozmowa pomiędzy szefem MSW Bartłomiejem Sienkiewiczem a prezesem NBP Markiem Belką i jego szefem gabinetu Sławomirem Cytryckim, jaka miała miejsce w warszawskiej restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Potem ujawnione zostały kolejne rozmowy prominentnych polityków PO w warszawskich restauracjach („Sowa i Przyjaciele”, „Amber Room”). Byli wśród nich m.in. szef MSZ Radosław Sikorski, minister finansów Jan Vincent-Rostowski, minister transportu Sławomir Nowak, minister infrastruktury Elżbieta Bieńkowska i minister Skarbu Państwa Włodzimierz Karpiński. Z publikacji tych rozmów Polacy mogli dowiedzieć się, jak faktycznie wygląda sytuacja w kraju i co faktycznie myślą politycy rządzącej partii. Dowiedzieli się m.in., że Polska „istnieje tylko teoretycznie”, a ci, którzy pracują za 6 tysięcy złotych miesięcznie to „złodzieje lub idioci”. Takich mądrości wypowiadanych przez polityków PO na kolacjach w ekskluzywnych warszawskich restauracjach było znacznie więcej, ale tylko ta wypowiedziana przez ministra Sienkiewicza o Polsce istniejącej tylko teoretycznie, przeszła do kanonu obowiązujących w polskiej polityce bon motów. Po wybuchu afery podsłuchowej było jasne, że zbliża się koniec rządów PO. Z powagi zaistniałej sytuacji zdał sobie sprawę sam Tusk, który zaczął czynić gorączkowe zabiegi na arenie międzynarodowej, aby ewakuować się do Brukseli. Ówczesny premier mocno zabiegał wówczas o akceptację dla swojej kandydatury na fotel przewodniczącego Rady Europejskiej, którą to funkcję zamierzał objąć po upływie kadencji jej dotychczasowego szefa Hermana van Rompuya. 30 sierpnia 2014 r. podczas spotkania Rady Europejskiej Tusk został ostatecznie zatwierdzony na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej, które formalnie objął 1 grudnia 2014 r. Skutkiem tego było złożenie przez niego dymisji ze stanowiska premiera, którym została jego dotychczasowa „zauszniczka”, minister zdrowia Ewa Kopacz. Jej desygnowanie na fotel premiera od początku nie dawało żadnej szansy na odbudowę wizerunku partii, tak mocno zniszczonego aferą podsłuchową. Chaotyczna i niezorganizowana Kopacz mogła już tylko urzędować i administrować, ale nie realnie rządzić. Za późno było też na uruchomienie reform, które mogłyby symbolizować porzucony na początku 2008 r. plan modernizacji Polski. Kopacz miała też przeciwko sobie coraz silniejszą wewnątrzpartyjną opozycję skupioną wokół Grzegorza Schetyny i jego stronników. Sama zaś partia zaczęła tracić społeczne poparcie. Beneficjentem takiej sytuacji był PiS systematycznie poprawiający notowania. Było już jasne, że partia Jarosława Kaczyńskiego idzie po władzę. PO liczyła się z tym, że będzie musiała przegrać, ale po pierwsze uważano, iż porażka w wyborach nie musi oznaczać oddania władzy. Mówiono o większej koalicji np. z SLD albo jeszcze prościej: wszyscy przeciw PiS. Jednak zanim doszło do głównego starcia wyborczego obu partii, nadzieje na jakikolwiek sukces mocno „podkopała” klęska Bronisława Komorowskiego, ubiegającego się o reelekcję w wyborach prezydenckich, jakie miały miejsce w maju 2015 r. Dysponujący na starcie prawie 70 proc. poparciem, Komorowski przegrał z kandydatem PiS Andrzejem Dudą, który w hierarchii partyjnej PiS zaliczał się do przysłowiowej trzeciej ligi. Nikt w Platformie nie brał pod uwagę przegranej Komorowskiego, tym bardziej podziałała ona deprymująco na sytuację wewnątrz partii. Jednak w wyborach parlamentarnych, jakie miały miejsce w październiku 2015 r. PO tak jak wcześniej zakładano, przegrała, ale uzyskała całkiem przyzwoity wynik. Ponad 24 proc. przy prawie 38 proc. poparcia, jakie uzyskało PiS nie było wcale tragicznym rezultatem, po ośmiu latach sprawowania władzy. Dużo gorsze było to, że do parlamentu weszła .Nowoczesna z prawie 8 proc. poparciem, która swoją ofertę polityczną kierowała do tego samego elektoratu. W przyszłości .Nowoczesna będzie konsumować głosy dotychczasowych wyborców PO. Partia ta uchodzi bowiem za „świeżą”, nieskompromitowaną nieudolnymi rządami. Taki proces zaczął się już po wyborach, czego przykładem była sytuacja w dolnośląskiej PO. Tam pod koniec marca rozwiązane zostały struktury partyjne i decyzją Zarządu PO wprowadzono zarząd komisaryczny. Do podobnych sytuacji doszło także w wielu innych regionalnych strukturach. Siłą rzeczy po przegranych wyborach prezydenckich i parlamentarnych, w PO musiała nastąpić zmiana na stanowisku przewodniczącego partii, którym zgodnie z przewidywaniami został Grzegorz Schetyna. Jednak w wyborze nowego przewodniczącego PO wzięło udział jedynie około 52 proc. uprawnionych działaczy partii, spośród których aż 91 proc. zagłosowało na Schetynę. To oznaczało, że partia została mocno przepołowiona wewnętrznym podziałem. W kolejnych miesiącach podział ten pogłębiał się jeszcze bardziej. W dużej mierze była to wina samego Grzegorza Schetyny, który będąc przez lata na partyjnym marginesie, postanowił teraz wziąć rewanż na ludziach Tuska, brutalnie wycinając ich ze wszystkich partyjnych funkcji. Ostatnie posiedzenie zarządu PO było tego kolejnym dowodem.
Partia bez przyszłości
Dzisiaj wydaje się, że PO jest już na drodze prowadzącej wprost do rozpadu. Oprócz potężnego wewnętrznego konfliktu, który ogniskuje osoba jej przewodniczącego, Platforma nie ma żadnego konstruktywnego pomysłu, jaki mogłaby realizować będąc w opozycji do rządów PiS. Nie ma też żadnej nowej oferty, którą mogłaby skierować do swoich potencjalnych wyborców. Ma za to w bagażu swoich doświadczeń osiem lat rządów, które zakończyły się dla niej polityczną klęską. PO nie zmodernizowała bowiem Polski, tak jak to zapowiadała i nie przeprowadziła żadnych reform. Ba, nawet nie próbowała ich podjąć. Jej strategia PR-owych rządów uległa całkowitemu wyczerpaniu i nie jest już możliwy powrót do takiego stylu rządzenia. Po prostu Polacy tego już nie „kupią”. PO nie ma też lidera na trudne dla niej czasy. Mało tego, ma niezwykle groźnego konkurenta w postaci Nowoczesnej, która systematycznie podbiera elektorat Platformie, umacniając coraz bardziej swoje wpływy, czego dowodzą kolejne sondaże. Panaceum na sytuację, w jakiej znalazła się PO, miałby być powrót Donalda Tuska z Brukseli, jak usiłują coraz bardziej przekonywać jego partyjni stronnicy. Takie myślenie grzeszy jednak naiwnością. PO pod Tuskiem nie będzie w stanie podnieść się, podobnie jak to było w wypadku wybrania w 2011 r. Leszka Millera na szefa SLD, który miał poprowadzić partię do odnowy, aby był tym, który wyprowadził postkomunistów z Sejmu.
Los PO wydaje się dzisiaj podobny do wielu innych polskich partii, które w przeszłości były u władzy, a następnie stoczyły się w polityczną nicość. Być może w wypadku PO nie nastąpi to od razu, ale jest już jasne, że Platforma jest właśnie na tej samej drodze. Partię czeka powolny i systematyczny spadek poparcia do poziomu kilku procent, po czym wejdzie ona w stan politycznej hibernacji. Być może w następnych wyborach wejdzie jeszcze do Sejmu, ale trendu to nie zmieni. Aby PO przetrwała, po władzę w niej musiałby sięgnąć charyzmatyczny lider o jasnej wizji Polski, nieskompromitowany dotychczasowymi rządami tej partii. Tylko czego on miałby szukać w PO?