Nowa władza jest uzależniona od życia na kredyt. Od listopada zeszłego roku zadłuża Polskę w zatrważającym tempie.
Wicepremier Mateusz Morawiecki przyznał niedawno w czasie spotkania z sympatykami partii w Bydgoszczy, że program 500 plus jest finansowany z kredytu. Gdy wokół jego słów wyrosła medialna wrzawa, odżegnał się od swojego wcześniejszego stwierdzenia, lecz dla wszystkich jest dość oczywiste, że obecny rząd większość swoich projektów realizuje z pożyczonych pieniędzy. Co więcej, jego polityka finansowa wydaje się nawet wyjątkowo beztroska. W czasie kampanii wyborczych poprzedzających wybory prezydenckie i parlamentarne w 2015 roku, politycy Prawa i Sprawiedliwości bardzo chętnie oskarżali Platformę Obywatelską o nadmierne zadłużanie państwa. W pierwszym półroczu 2015 roku rząd Ewy Kopacz zwiększył zadłużenie o 37 mld zł, co wywołało falę krytyki w mediach związanych z PiS, które biły na alarm, że finanse państwa są w stanie ruiny. Gdy jednak w czasie pierwszego półrocza rządów Beaty Szydło zadłużenie wzrosło o 54 mld zł, te same media nabrały wody w usta. Nagle to, co jeszcze do niedawna było patologią, stało się czymś zwyczajnym i akceptowalnym.
Nowa władza próbuje stworzyć dla swojego zadłużania odpowiednią medialną otoczkę, argumentując, że pieniądze są wreszcie wydawane na najbardziej potrzebne rzeczy, jak choćby poprawę dzietności czy też zaradzenie problemom mieszkaniowym. W odróżnieniu od programów socjalnych PiS-u, Platforma Obywatelska miała – wedle przekazu partii Kaczyńskiego – wydawać pieniądze przede wszystkim na pensje dla prezesów, złote zegarki i limuzyny ministrów oraz ośmiorniczki w restauracjach. Fakty są jednak takie, że polityka zadłużania, bez względu na co wydawane są pieniądze, wcześniej czy później musi się skończyć.
Według oficjalnych danych dług publiczny Polski wynosił w maju ponad 890 mld zł. Jest to oczywiście liczba, która odnosi się do zadłużenia oficjalnego i nie obejmuje całkowitego zadłużenia, wynoszącego nawet 4 biliony zł. Faktycznie bowiem w skład oficjalnego zadłużenia powinno się wliczać zobowiązania z tytułu ubezpieczeń społecznych. Najlepszym dowodem, że oficjalna wysokość długu publicznego jest nierealistyczna, jest to, że gdy na początku 2014 roku premier Donald Tusk przejął 150 mld zł z Otwartych Funduszy Emerytalnych i dzięki temu – niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – dług jawny stał się długiem ukrytym, niewchodzącym w skład oficjalnych zestawień.
Szybsza niż Gierek
Rząd Beaty Szydło nie dokonał do tej pory równie bezceremonialnej konfiskaty prywatnego mienia, lecz ucieka się do stosowania środków, które w praktyce nakładają na Polaków wielomiliardowy podatek rozłożony na wiele pokoleń. Najnowsze dane dotyczące skali zadłużenia nie zostały jeszcze przez Ministerstwo Finansów opublikowane, lecz od czasu, gdy ogłoszono, że w okresie od listopada do maja dług wzrósł o 57 mld złotych, miało miejsce kilka akcji polskiego długu. Na ostatniej z nich, która odbyła się pod koniec lipca, udało się sprzedać papiery warte 8 mld zł. Część z uzyskanych w ten sposób środków posłużyło do obsługi istniejącego już zadłużenia, lecz niewątpliwie najnowsze dane potwierdzają, że gabinet Szydło obrał dość zabójcze tempo.
Wyliczenie, który rząd po 1989 roku zadłużył Polskę w największym stopniu, jest trudne, gdyż kredyty były najczęściej zaciągane w dolarach, których wartość zmieniała się na przestrzeni lat (podobnie jak samej złotówki). Gdyby opierać się na oficjalnych zestawieniach nieuwzględniających zmiany siły nabywczej pieniądza, liderem była bez wątpienia Platforma Obywatelska pod rządami Donalda Tuska i Ewy Kopacz, którzy w czasie 8-letnich rządów zadłużyli Polskę na ponad 459 mld zł. Gdy partia ta obejmowała rządy w 2007 roku, zadłużenie wynosiło ok. 527 mld zł i wzrosło do 834 mld zł do listopada 2015 roku, kiedy władzę przejmował PiS. Gdyby jednak nie skok na pieniądze z OFE, zadłużenie wynosiłoby ok. 152 mld zł więcej. Rządy PO oznaczały więc dla Polski zadłużanie państwa w tempie ok. 57 mld zł rocznie. Jak się jednak okazuje, gabinet Beaty Szydło obrał tempo dwukrotnie szybsze od Donalda Tuska i zadłuża się w tempie 54 mld zł na pół roku. Na swoją obronę obecny rząd może wskazać jedynie to, że niechlubny rekord w zadłużaniu należy do Jacka Rostowskiego, który na przełomie 2008 i 2009 roku zwiększył w ciągu sześciu miesięcy zadłużenie aż o 87 mld zł, a następnie mocno zwolnił tempo. Beata Szydło i jej ministrowie najprawdopodobniej więc potraktowali miniony okres jako wymagający „mocnego startu” i nie wahali się, aby pozyskać środki na sfinansowanie swoich sztandarowych projektów w większym, niż do tej pory, zakresie. To, co w tej chwili wydaje się środkiem doraźnym, może się jednak wkrótce przeobrazić w stan permanentny. Prawo i Sprawiedliwość liczy bowiem ogromnie na zwiększone przychody budżetowe, które mają wynikać z uszczelniania systemu podatkowego. Te zaś, choć faktycznie wyższe (o 10,6 proc. niż w 2015 roku), nie będą w stanie zrównoważyć coraz wyższych wydatków, czyli ulubionej pozycji budżetowej partii Kaczyńskiego. Oprócz kosztującego rocznie ponad ok. 23 mld zł programu 500 plus, PiS będzie musiał wkrótce udźwignąć kolejne kosztowne obietnice wyborcze, jak choćby obniżenie wieku emerytalnego, program Mieszkanie plus, czy też ustawę o pomocy frankowiczom. Minister finansów Paweł Szałamacha może więc dwoić się i troić, wysyłając kolejne armie kontrolerów skarbowych, lecz z sektora prywatnego nie uda mu się nigdy wyciągnąć sum potrzebnych do tego, aby sprostać rosnącemu zadłużeniu. A jeśli uda mu się „wycisnąć” z sektora prywatnego dodatkowe miliardy przy braku jakichkolwiek istotnych reform ułatwiających prowadzenie działalności gospodarczej, to odbędzie się to kosztem wzrostu gospodarczego. Na dodatek trzeba pamiętać, że kontynuowanie polityki zwiększania zadłużenia przekłada się także na zwiększenie kosztów obsługi zadłużenia Skarbu Państwa. W tej chwili wynoszą one rocznie ponad 35 mld zł, czyli niemal 2 proc. całego PKB. Tę ogromną pozycję po stronie wydatków można by znacząco ograniczyć poprzez powstrzymanie beztroskiego zadłużania, lecz w obecnej ekipie najwyraźniej nikt się do tego nie kwapi.
Prawo i Sprawiedliwość to partia zdecydowanie socjalna, nawiązująca w swoich hasłach do typowej dla dekady Gierka polityki opartej na wielkich schematach redystrybucyjnych oraz centralnie zarządzanych projektach infrastrukturalnych. Finał polityki Gierka był wyjątkowo tragiczny, choć trzeba pamiętać, że w Polsce panował system komunistyczny, uniemożliwiający zaistnienie gospodarki wolnorynkowej. W epoce Jarosława Kaczyńskiego gospodarka rynkowa ma już o wiele trwalsze podstawy, lecz rządząca ekipa nie ma do niej żadnego zaufania, o czym świadczy brak jakiejkolwiek obniżki podatków oraz reform sprzyjających wolności gospodarczej. Beata Szydło jest na dobrej drodze do tego, aby zostać zapamiętana jako premier, która zadłużała Polaków w najszybszym tempie w historii. Jeżeli w ciągu najbliższych tygodni nie dokona żadnej istotnej korekty, grozi jej nie tylko pobicie rekordów Donalda Tuska, Ewy Kopacz, czy też Edwarda Gierka, lecz także skupienie się na niej ogromnej złości milionów Polaków w momencie, gdy finanse publiczne ulegną załamaniu.
Partia Kaczyńskiego od samego początku swoich rządów stara się pokazać Polakom jako ekipa, która zerwała z większością patologii dotychczasowych rządów III RP. Wydaje się jednak, że jak do tej pory PiS ma największy problem z zerwaniem z patologicznym zadłużaniem Polski. Co więcej, partia ta staje się powoli jednym z najbardziej negatywnych bohaterów tej patologii. Swoją pierwszą cegiełkę dołożyła w latach 2005–2007 zwiększając zadłużenie o ponad 50 mld zł. Po 9 miesiącach rządu dołożyła co najmniej 54 mld zł, co stawia ją w tym samym szeregu, co wszystkich polityków III RP, która według PiS miała być do tej pory jednym, wielkim pasmem nieszczęść.