Nie będę ukrywał – jak dla mnie, przedstawiony niemal w rocznicę prezydentury Andrzeja Dudy projekt tzw. ustawy frankowej wygląda, jakby został napisany pod dyktando bankowego lobby, lub zgoła przez samych bankierów. To zresztą nawet nie dziwi, zważywszy na skład „zespołu eksperckiego” Kancelarii Prezydenta pracującego nad ustawą, w którym przytłaczającą większość stanowią osoby powiązane w ten czy inny sposób ze środowiskiem finansowym (pisałem zresztą o tym w felietonie „Eksperci, czy sabotażyści” – „GF” nr 20/2016). Czy tacy ludzie paliliby za sobą mosty i możliwość powrotu do branży pisząc ustawę, która bankom zrobiłaby „krzywdę”? Naturalnie, że nie, toteż finalna propozycja wygląda na owoc zgniłego kompromisu, na zasadzie: wiecie, muszę coś pokazać, bo obiecałem i frankowicze naciskają, a wy piszcie tak, żeby było dobrze. Charakterystyczne, że na konferencji prasowej nie pojawił się sam prezydent, dla którego wszak kwestia uregulowania problemu niby-kredytów frankowych była jednym ze sztandarowych postulatów wyborczych, tylko wydelegował sekretarza stanu Kancelarii, Macieja Łopińskiego i prezesa NBP Adama Glapińskiego, który, jak się okazało, miał istotny wpływ na końcowy kształt projektu, rekomendując rezygnację z odwalutowania produktów frankowych. Najwyraźniej Andrzej Duda czuł, że nie ma się czym pochwalić i że nie będzie to, mówiąc delikatnie, jego sukces – postanowił więc schować się za „zderzakami”.
Frankowicze otrzymali zatem niewiele znaczący ogryzek w postaci cząstkowego zwrotu niesłusznie naliczonych spreadów – ale tylko tych pobranych do 2011 roku, czyli do wejścia w życie „ustawy antyspreadowej” i to jedynie do wysokości kredytu 350 tys. zł. Słowem, granda. I jeszcze to tłumaczenie o niepewnej sytuacji sektora bankowego w Europie… Mam rozumieć, że kłopoty polskich spółek córek pociągną na dno niemieckie i włoskie banki? Czyżbyśmy byli aż tak wydajną „dojną krową”, zasilającą transferami gotówki europejski system bankowy? Dużo wiarygodniej brzmi groźba pociągnięcia Polski przed trybunały arbitrażowe w ramach mechanizmu ISDS. I tu się zapytam: co z „rewizją” umów BIT zapowiadaną kilka miesięcy temu przez Ministerstwo Skarbu Państwa? Wygląda na to, że państwo polskie skapitulowało pod groźbą szantażu.
Groteskowo w tym kontekście brzmią zapewnienia, że to tylko tak na początek, bo po roku zaczną się poprzez KNF naciski na banki (chodzi o wzrost obowiązkowych zabezpieczeń kapitałowych dla czynnych kredytów w CHF), by te przewalutowywały klientom łże-kredyty. Przecież nadzór finansowy jest po uszy umoczony (co najmniej przez zaniechania) we frankowy skandal, niedawno zaś udzielił bankom wręcz czynnej pomocy swoją „opinią” na temat rzekomych „kosztów” przewalutowania. I co, teraz banki miałyby się wystraszyć i dobrowolnie położyć głowy pod topór? Dotychczasowe doświadczenie uczy, że bankierzy nie są ludźmi myślącymi perspektywicznie. Wiem, jak to brzmi, bo w końcu od kogóż oczekiwać perspektywicznego myślenia i odpowiedzialności, jeśli nie od bankiera? A jednak. Gdyby myśleli długofalowo, nie mielibyśmy obecnego finansowego bagna w globalnej skali. Tymczasem, pod pozłotką powagi i branżowego wolapiku, którym uwielbiają epatować tzw. proty lud, są to przeważnie typy drobnych kombinatorów i krętaczy myślących w kategoriach krótkoterminowych – od premii kwartalnej do premii, od bilansu do bilansu, od dywidendy do dywidendy… Niestety, praktyka pokazuje, że dopóki bankiera nie weźmie się za łeb i twardymi przepisami nie zmusi do pewnych zachowań, to sam z siebie nic nie zrobi. Tak było ze spreadami, klauzulami abuzywnymi, uwzględnianiem ujemnego LIBOR w kredytach frankowych itd. itp…Jest jeszcze jeden aspekt: jeśli projekt wejdzie w życie w proponowanym kształcie, da sądom znakomity pretekst do oddalania roszczeń o zwrot spreadów – bo wszak jest ustawa „rozwiązująca” problem. A że ustawa jest niekorzystna dla kredytobiorców? A kogo to… Tak, nie wątpię, że w prezesowskich gabinetach strzelają korki od szampanów, a bankowi prawnicy już zacierają ręce.
Inną słabością ustawy jest brak „hamulca bezpieczeństwa”, który chroniłby kredytobiorców przed dalszym wzrostem kursu franka – jakiejś formy podzielenia się ryzykiem walutowym, np. uznanie, że od poziomu 4,50 zł za 1 CHF ryzyko kursowe bierze na siebie bank. A skok franka jest jak najbardziej możliwy – i wtedy cały „zwrócony” spread momentalnie diabli wezmą.
Prof. Witold Modzelewski już uznał prezydencki projekt za „sukces oligarchów bankowych” i trudno się nie zgodzić. Na szczęście, frankowicze z ruchu „Stop bankowemu bezprawiu” nie poddają się i zapowiadają akcję „Zero haraczu” polegającą na buncie przeciw bankowej opresji i zaprzestaniu płacenia rat kredytów. No, jeśli uda się im solidarnie wcielić ten pomysł w życie, to banki będą miały nielichy problem, momentalnie bowiem wzrośnie w ich portfelach odsetek „złych kredytów”. Krótko mówiąc – chcesz sprawiedliwości, musisz sobie ją sam wyszarpać. Będzie się działo!