11 C
Warszawa
sobota, 5 października 2024

Nadzorcy Polski

Tak jak bywało w przeszłości, Polska jest krajem, w którym obce mocarstwa nadal mają silne wpływy.

Obchody 30. rocznicy działalności Trybunału Konstytucyjnego, które miały miejsce w Gdańsku, postawiły po raz kolejny na forum publicznym kwestię, kto tak naprawdę w Polsce rządzi i czy przypadkiem nie jest tak, że stronnictwo proniemieckie ma u nas zbyt silne wpływy. To z pozoru przejaskrawione pytanie było o tyle zasadne, że jak się okazało, gdańską imprezę współfinansowała Fundacja Adenauera, która jest w Polsce od lat, obdzielając sutymi stypendiami wielu naszych rodaków. Jak się okazało, niemiecka fundacja wyłożyła na ten cel najwięcej ze wszystkich podmiotów, które współfinansowały całe przedsięwzięcie. Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, który wyszedł z inicjatywą zorganizowania rocznicowej imprezy Trybunału w Gdańsku, przeznaczył na nią skromne 10 tys. złotych, natomiast Fundacja Adenauera wyasygnowała na ten cel ponad 22 tysiące zł. Pieniądze te, jak wykazano w zbiorczym wykazie wydatków na całą imprezę, miały zostać przeznaczone na obiad dla 250 gości oraz wydatki związane z tłumaczeniami wystąpień przybyłych z zagranicy gości. Jednak niemiecka fundacja nie została wymieniona przez gospodarza całej imprezy wśród sponsorów uroczystości. Być może jednak niemiecka fundacja sama zażyczyła sobie, aby nie być wymienioną wśród fundatorów jubileuszu Trybunału. W ten sposób doszło do dość dziwnej sytuacji, że rocznicową imprezę państwowej instytucji opłacała fundacja ościennego państwa. Złośliwi internauci spekulowali nawet, że TK to może być dzisiaj część proniemieckiego obozu w naszym kraju, którego na pozór nie widać, ale ma swoje silne wpływy. Tak czy inaczej, wielu dziennikarzy, polityków, ludzi naszego życia publicznego zaczęło dyskutować o tym, kto dzisiaj ma najsilniejszy wpływ na sytuację w Polsce i bieg naszych spraw.

Niemcy w gospodarce i nadbudowie

Niemcy to kraj, który ma w Polsce szczególnie silne wpływy. Dzieje się tak dlatego, że nasze relacje nie mogą być relacjami dwóch w miarę równych partnerów. Republika Federalna to kraj, który jest potęgą gospodarczą, i tak naprawdę to ona rządzi dzisiaj całą Unią Europejską. Ma też coraz większe aspiracje do tego, aby stać się kiedyś światowym mocarstwem. Właśnie to sprawia, że wobec takich krajów jak Polska występują z pozycji wyższości, nie licząc się zupełnie z naszymi interesami. Projekt Nord Stream 2 – kolejnego gazociąg na dnie Bałtyku, mającego tłoczyć gaz z Rosji do Niemiec czy sprawa dyslokacji uchodźców z Bliskiego Wschodu, są tego najlepszym tego przykładem. Jednak oprócz przedmiotowego traktowania żywotnych interesów swojego polskiego sąsiada, Niemcy starają się utrzymać jak najsilniejsze wpływy w naszym kraju. Dotyczy to przede wszystkim dwóch zasadniczych obszarów: gospodarki i polityki. W wymiarze gospodarczym Niemcy są dla nas największym partnerem. Nasz eksport do Niemiec w 2015 r. stanowił 28,8 proc. całego polskiego eksportu, import z Niemiec zaś odpowiednio 22,4 proc. Równie pokaźne były w 2015 r. niemieckie inwestycje w Polsce, które stanowiły ponad 17 proc. wszystkich inwestycji zagranicznych w naszym kraju. Mijający rok na pewno przyniesie dalszy wzrost niemieckich inwestycji. Wystarczy wspomnieć o tym, że przed kilkoma tygodniami niemiecki koncern samochodowy Mercedes-Benz zapowiedział zbudowanie fabryki silników w Jaworze koło Wrocławia, w której rozpoczęcie produkcji ma zacząć się już w 2019 r. Wartość tej inwestycji w pierwszym jej etapie ma wynieść ok. 500 mln euro. Niebawem mają pojawić się kolejne inwestycje niemieckich firm. Aż 95 proc. z nich deklaruje dzisiaj, że chciałoby zainwestować w Polsce. Jednak nie jest wcale tak, że za takim trendem przemawiają jedynie warunki ekonomiczne (bliskość, tania siła robocza). Niemcy dobrze wiedzą, że niemieckie inwestycje w Polsce to nie tylko gospodarcze, ale przede wszystkim polityczne wpływy w naszym kraju. Krótko mówiąc, od Niemców zależy dzisiaj i jeszcze bardziej będzie zależeć w przyszłości polska gospodarka. Jednak nie tylko na polu gospodarczym Niemcy budują dzisiaj swoje wpływy. Robią to, oddziałując na poglądy i przekonania polityczne samych Polaków. Proces ten jest prowadzony za pośrednictwem należących do niemieckich koncernów prasowych mediów i licznych niemieckich fundacji, jakie działają dzisiaj w Polsce. Jeśli idzie o rynek mediów, to Niemcy po roku 1989 systematycznie, krok po kroku dokonywali kolejnych inwestycji. W rezultacie tej polityki jest on w ponad 70 proc. opanowany przez niemieckie koncerny prasowe. Ringier Axel Springer, Verlagsgruppe Passau, Bauer Media Group, Hubert Burda Media Holding to dzisiaj prawdziwi potentaci na polskim rynku medialnym. Wystarczy wspomnieć, że do Polska Presse (wchodzi w skład Verlagsgruppe Passau) należy prawie 100 proc. naszej prasy regionalnej. Dzięki temu Niemcy mogą dzisiaj dowolnie kształtować poglądy i gusty Polaków, a także ich potrzeby. Jednak Niemcy oddziałują na Polaków także za pośrednictwem swoich potężnych fundacji. Fundacja Konrada Adenauera nie jest jedyną tego rodzaju niemiecką instytucją jaka działa w Polsce. Obok niej działają w naszym kraju m.in.: Fundacja Boscha, Fundacja Volkswagena, Fundacja im. Alexandra von Humboldta, Fundacja im. Friedricha Eberta, Fundacja im. Friedricha Naumanna oraz Fundacja im. Heinricha Bölla. Oferują Polakom stypendia, granty i wspierają dziesiątki polskich stowarzyszeń i fundacji.

W ten sposób tworzą w Polsce krąg ludzi, którzy przyjmują niemiecką optykę widzenia spraw i problemów. Nie są oni już w stanie myśleć kategoriami narodowego interesu i konieczności walki o polskie sprawy na arenie międzynarodowej. Jak pisaliśmy w poprzednim numerze „GF”, w ostatnich latach pojawiły się w Polsce dwie inne niemieckie fundacje: im. Róży Luksemburg oraz Hirschfeld-Eddy, które zajmują się eksportowaniem do Polski najbardziej destrukcyjnych społecznie ideologii (w rodzaju LGBT), które mają rozmontować polskie społeczeństwo w swojej masie postrzegane przez Niemców jako konserwatywne i nieprzystające do unijnej Europy. Na pewno Niemcy mogą dzisiaj mówić, że są liderami, jeśli idzie o wpływy obcych państw w naszym kraju. Ma to swój wyraz w polskiej polityce, w której obóz proniemiecki jest naprawdę silny. Wystarczy wspomnieć, że rządząca przez osiem lat Polską Platforma Obywatelska nie tylko powstała przy wsparciu niemieckich funduszy (tak twierdzi były polityk PO Paweł Piskorski), lecz także dała wiele razy wyraz tego, że Niemcy były dla niej najważniejsze w jej polityce zagranicznej. Nie może więc dziwić to, że impreza Trybunału Konstytucyjnego była sponsorowana przez niemiecką fundację.

Rosjanie zabezpieczyli swoje wpływy

Wpływy rosyjskie w Polsce są pochodną czasów panowania komunistycznego systemu, kiedy byliśmy całkowicie zależni od Kremla. Po jego upadku w Polsce istniały dwa zasadnicze narzędzia, za pomocą których Rosja, spadkobierca komunistycznego Związku Sowieckiego, mogła myśleć o budowaniu swoich wpływów w Polsce. Pierwszy obszar to energetyka całkowicie zależna od rosyjskich dostaw. Rosjanie zadbali o to, budując rurociąg naftowy „Przyjaźń”, który zaczął dostarczać ropę z syberyjskich złóż do Europy Środkowo-Wschodniej. Jego północna nitka biegnie m.in. przez Białoruś i Polskę, zaopatrując nasz kraj w ten surowiec. Równie strategiczne dla Kremla było zbudowanie magistrali gazowej łączącej złoże gazowe w Jamburgu z Polską, która to budowa została sfinansowana całkowicie przez stronę polską. Stworzenie tych dwóch strategicznych linii całkowicie uzależniło Polskę od dostaw surowców, podstawowych dla każdej gospodarki. Dzisiaj jest tak, że ponad 70 proc. gazu i aż 93 proc. ropy naftowej, jakie zużywa Polska pochodzi z Rosji. Oczywiście w przypadku gazu ziemnego cztery piąte jego dostaw kupujemy bezpośrednio od Rosji, NATO, aż jedną piątą kupujemy w Niemczech i w Czechach, ale jest to również gaz ziemny pochodzący z Rosji. Tak silna zależność energetyczna Polski powoduje, że nasz kraj w wielu światowych rankingach gospodarczych jest na dalekich miejscach. Warto jedynie wspomnieć, że na początku br. po głośnej ocenie kredytowej Polski przez Standard & Poor’s amerykańska wywiadownia Dun & Bradstreet także obniżyła rating Polski, uzasadniając swoje działanie tym, że nadal jesteśmy w zbyt dużym stopniu powiązani energetycznie z Rosją. Drugi obszar, który stał się polem utrzymywania się rosyjskich wpływów w Polsce wiązał się z dwoma innymi czynnikami. Po pierwsze, przez blisko pół wieku przynależności do sowieckiej strefy wpływów Kreml wykształcił w Polsce elity, które nie potrafią myśleć kategoriami polskiej suwerenności, widząc zawsze konieczność zachowania nienaruszalności interesów Rosji. O tym, że tak jest, możemy się przekonać obserwując m.in. działalność polskiej dyplomacji, która nadal opiera się na absolwentach MGIMO – sowieckiej uczelni dyplomatycznej, która wykształciła dziesiątki polskich dyplomatów, kształtując sposób ich geopolitycznego myślenia. Jednak nie tylko znaczna część polskiej elity jest dzisiaj narzędziem do budowania rosyjskich wpływów. Nie inaczej było jeszcze do niedawna w wojsku i polskich służbach specjalnych (WSI), w których pełno było absolwentów po sowieckich akademiach i szkołach KGB i GRU. Chociaż w tym wypadku sytuacja w ciągu ostatnich lat uległa znaczącej poprawie. Kreml zresztą zawsze budował swoje wpływy, posługując się swoimi tajnymi służbami (SWR, GRU), które mają liczną agenturę w polskim życiu publicznym, w administracji, gospodarce i wojsku. Jej korzenie sięgają czasów Układu Warszawskiego, kiedy na terytorium Polski stacjonowały sowieckie wojska, które ostatecznie opuściły Polskę dopiero we wrześniu 1993 r. Zanim jednak to się stało, Rosjanie intensywnie lokowali swoją agenturę w wielu segmentach naszego państwa. Nie bez powodu szef rezydentury KGB w Warszawie Witalij Pawłow w swoich wspomnieniach (wydanych w Polsce w 1993 r.) napisał „mamy w Polsce wielu przyjaciół, a wśród nich ludzi zaufanych”. To właśnie dzięki temu, że Sowieci zabezpieczyli swoje wpływy w Polsce, zanim jeszcze upadł Związek Sowiecki, dzisiejsza Rosja może nadal z nich korzystać. A ma ich wiele, zarówno tych długofalowych, jak i doraźnych. Jednak warto zwrócić uwagę na jeden z nich. To sprawa gazu łupkowego w Polsce, o którego złożach zrobiło się głośno prawie dekadę temu. Zaczęto wtedy powszechnie mówić, że mamy jego olbrzymie złoża i ich uruchomienie może stać się drogą dywersyfikacji dostaw tego surowca. Jeszcze głośniej zrobiło się o całej sprawie w chwili, kiedy amerykańska Agencja ds. Energii oceniała polskie złoża gazu łupkowego na bilion metrów sześciennych, która to ilość, mogłaby uczynić Polskę niezależną od zagranicznych dostaw na 300 lat! Niemal zaraz po tym do boju o polskie łupki ruszyły dwa amerykańskie giganty paliwowe: ExxonMobil i Chevron, uzyskując koncesje poszukiwawcze i rozpoczynając próbne odwierty w naszym kraju. Niemal natychmiast do akcji wkroczyli Rosjanie, rozpoczynając kampanię, która wskazywała, że polskimi złożami nie warto się zajmować, bo prawdziwe złoża gazu łupkowego znajdują się na Syberii. Wiele również wskazuje na to, że Rosjanie inspirowali akcje ekologów protestujących przeciwko uruchomieniu wydobycia gazu z polskich łupków w miejscach, gdzie amerykańskie firmy prowadziły prace poszukiwawcze. Taką hipotezę można było postawić, obserwując protest, do jakiego doszło w Żurawlowie w powiecie zamojskim, w którym prace prowadził Chevron, gdzie nadzwyczajną aktywnością wykazywali się rosyjscy dyplomaci. Potem okazało się, że jest coraz więcej trudności organizacyjnych, bo polski rząd nie dokonywał zmian w regulacjach prawnych, które miały ułatwić uruchomienie wydobycia gazu z polskich łupków amerykańskim firmom. Było wówczas wyraźnie widać, że obiecany proces zmian legislacyjnych jest blokowany. Niezależnie od tego Rosjanie za pośrednictwem podstawionych firm, zaczęli ubiegać się o koncesje na poszukiwania polskiego gazu łupkowego, bardzo szybko gromadząc pakiet 40 proc. z nich. Jednak pozyskując te koncesje nie zamierzali wcale prowadzić prac poszukiwawczych, a jedynie chcieli blokować projekt uruchomienia wydobycia gazu z polskich łupków. W rezultacie na początku 2015 r. amerykańskie firmy zaczęły wycofywać się z Polski, co spowodowało, że cały projekt uruchomienia wydobycia gazu stał się już mało realny. Bez amerykańskiego wsparcia polskie firmy paliwowe, które także mają koncesje, nie będą w stanie udźwignąć całego projektu, zarówno ze względów technologicznych, kapitałowych, jak i wielu innych… To jedne z najbardziej wymiernych przykładów tego, jak w praktyce działają rosyjskie wpływy w naszym kraju. Jednak możemy spotkać ich znacznie więcej.

Jankesom jest najłatwiej

Amerykanie nie muszą specjalnie zabiegać o budowanie swoich wpływów w naszym kraju. Dzieje się tak z kilku zasadniczych powodów. Znaczna część polskiej elity politycznej od dawna zorientowana jest proamerykańsko, widząc współzależność interesów naszego kraju i polityki Waszyngtonu. Dotyczy to zarówno kwestii naszego bezpieczeństwa narodowego, jak i wielu istotnych interesów naszej gospodarki. A poza tym jesteśmy członkiem NATO, i to najbardziej proamerykańskim. Inną okolicznością jest to, że coraz bardziej zabiegamy, by zainstalować w Polsce część wojsk amerykańskich, które dzisiaj stacjonują w Niemczech. Lipcowy szczyt NATO w Warszawie był kolejnym etapem realizacji tego kierunku naszej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Taka sytuacja powoduje jednak, że Amerykanie nie muszą wkładać tyle wysiłku, co Niemcy i Rosjanie, aby mieć w Polsce swoje wpływy. I od dawna korzystają z tych uwarunkowań, posuwając się do nagminnego wykorzystywania polskiego partnera dla realizacji swoich interesów. Praktycznych dowodów tego było wiele w ostatnich latach, ale o dwóch z nich warto wspomnieć, bo miały one swoje konsekwencje. Jedną z sytuacji, gdy zadziałały amerykańskie wpływy polityczne, była sprawa tajnych więzień CIA w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, o których po raz pierwszy w 2005 r. napisał „Washington Post”. Dziennik sugerował, że w więzieniach tych CIA stosowała wobec osób podejrzanych o terroryzm niedozwolone metody śledcze. Bardzo szybko wyszło na jaw, że jednym z krajów, gdzie usytuowane były takie więzienia, była właśnie Polska. Wybuchła wówczas wielka afera i sprawą postanowiła zająć się specjalna komisja Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, która w swoim raporcie opublikowanym w czerwcu 2006 r. potwierdziła, że wśród 14 krajów, jakie do tego celu wykorzystała CIA, była także Polska, w której w latach 2003-2005 istniało takie więzienie w Starych Kiejkutach na Mazurach i było to za przyzwoleniem polskich władz. Tymczasem polscy politycy zaprzeczali tym faktom. Sprawa negatywnie wpłynęła na wizerunek Polski, zwłaszcza na forum UE. Byliśmy wówczas mocno krytykowani za to, że zgodziliśmy się na istnienie w naszym kraju tajnego więzienia CIA, w którym nagminnie były łamane prawa człowieka. Musiało minąć kilka lat, zanim polscy politycy, którzy podjęli tę decyzję przyznali się do tego. Zrobił to w końcu były prezydent RP Aleksander Kwaśniewski, który w 2012 r. w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” przyznał, że więzienie takie istniało w Polsce i było to za wiedzą jego i premiera Leszka Millera. W lipcu 2014 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu rozpatrując skargę Palestyńczyka Abu Zubajda i Saudyjczyka Abd al-Rahim al-Nashiri, którzy mieli być przetrzymywani i torturowani w tajnym więzieniu CIA w Starych Kiejkutach, uznał, że Polska naruszyła konwencję o ochronie praw człowieka i zasądził dla obu skarżących, odszkodowanie od polskiego rządu po 100 tysięcy euro, oraz kolejne 30 tysięcy euro z tytułu kosztów i wydatków związane ze złożeniem skargi. Tak czy inaczej, sprawa tajnego więzienia CIA w Starych Kiejkutach nie tylko nie przyniosła Polsce żadnych korzyści, ale też mocno nadszarpnęła jej międzynarodową reputację.

Innym przejawem amerykańskich wpływów w Polsce była sprawa projektu tzw. Kanału Śląskiego, mającego połączyć dorzecza Odry i Wisły, którego realizacja miała być dla nas wielką szansą gospodarczą poprzez znaczne zwiększenie możliwości transferu towarów. Projekt ten został po raz pierwszy oficjalnie postawiony już przez władze PRL-u, które w 1979 r. zapisały go w ramach strategicznego planu rozwoju „Wisła”. Jednak pogrążona w gospodarczym kryzysie komunistyczna Polska nie była w stanie podjąć realizacji takiego przedsięwzięcia. Dopiero po politycznych zmianach w roku 1989, zaczęto do niego stopniowo wracać, coraz częściej podkreślając, że jego zrealizowanie byłoby wielką szansą rozwoju, zwłaszcza dla południowej Polski. Po jakimś czasie o konieczności realizacji projektu zaczęli mówić także nasi południowi sąsiedzi – Czesi, według których Kanał Śląski mógłby być częścią większego projektu, czyli systemu wodnego Wisły, Odry i Dunaju z centralnym portem śródlądowym na terenie Czech, co miałoby znaczenie dla całej Europy Środkowo-Wschodniej, wydatnie zwiększając jej możliwości handlowe. Gdy Komisja Europejska odrzuciła potrzebę realizacji takiego projektu (wnioskowały Czechy), na horyzoncie pojawili się Chińczycy chcący sfinansować projekt, który w ich ocenie mógłby być ważnym dopełnieniem „nowego jedwabnego szlaku”, łączącego rynki azjatyckie z Europą drogami lądowymi i wodnymi. Sprawa nabrała rumieńców, gdy chińskie firmy wystąpiły z propozycją wyłożenia 11 mld dolarów na zbudowanie terminalu logistycznego w morawskim Hodoninie, deklarując jednocześnie wolę wyłożenia podobnej sumy na budowę Kanału Śląskiego. Strona polska wyraziła zainteresowanie i w kwietniu 2016 r. podpisano nawet wstępną umowę w tej sprawie. Formalnie została ona zawarta pomiędzy wojewodą małopolskim Józefem Pilchem a China Harbour Engineering Company LTD (CHEC) spółką córką China Communications Construction Company Limited. Jednak cały projekt został zablokowany, gdy do akcji wkroczył ambasador USA w Polsce Paul J. Jones, który zaprezentował szefowi polskiego MSZ swoje stanowisko, podkreślając, że realizacja projektu razem z Chińczykami znacznie pogorszyłaby relacje amerykańsko-polskie, na których Polsce przecież tak bardzo zależy. Jako argument Jones podał fakt, że CHEC znajduje się na czarnej liście Banku Światowego, jako firma, która dopuściła się korupcji i oszustw podczas inwestycji w Bangladeszu i na Jamajce. O sprawie Kanału Śląskiego Paul J. Jones miał także rozmawiać z innymi przedstawicielami polskiego rządu. Cała akcja miała miejsce zaledwie kilka dni przed wizytą w Warszawie chińskiego prezydenta Xi Jinpinga, która miała miejsce w dniach 19-22 czerwca br. W jej trakcie miano przypieczętować finalizację polsko-chińskiej umowy w sprawie prac związanych z budową Kanału Śląskiego. Tak się jednak nie stało. W ten sposób projekt wskutek interwencji amerykańskiego ambasadora został zaniechany przed podpisaniem ostatecznej umowy. Nieoficjalnie powodem tego miało być niesprawdzenie przez małopolskiego wojewodę wiarygodności chińskiego partnera, który przypomnijmy to jeszcze raz, deklarował wyłożenie na realizację tego projektu grubych milionów, których w polskim budżecie dzisiaj po prostu nie ma.

Brytyjczycy i Francuzi z nostalgią

Brytyjczycy i Francuzi nie mają dzisiaj takich wpływów w Polsce, jakimi cieszą się Niemcy, Rosjanie i Amerykanie. Z nostalgią mogą wspominać czasy przedwojenne, kiedy mieli ogromny wpływ nie tylko na polską politykę zagraniczną, ale też sytuację wewnętrzną naszego kraju. Czasy II Rzeczypospolitej ze szczególną nostalgią mogą wspominać zwłaszcza Francuzi, którzy mogli wtedy narzucić Polsce nawet swojego kandydata na premiera. Okoliczności nominacji gen. Władysława Sikorskiego na szefa polskiego rządu we wrześniu 1939 r. były tego najlepszym przykładem. Jednak wpływy Brytyjczyków i Francuzów zakończyły się wraz z nastaniem komunistycznej Polski. Po roku 1989 Francuzi i Brytyjczycy usiłowali je odbudować, ale nigdy już nie odzyskali pozycji, jaką mieli w Polsce w okresie międzywojennym. Gdy w 2004 r. przystąpiliśmy do UE, wpływy francuskie w Polsce znacznie wzrosły, co w dużej mierze wiązało się z pozycją Francji w samej UE i jej strategicznym sojuszem z Niemcami.  I tak jednak nie osiągnęły one rozmiarów, jakie miały miejsce w przeszłości. Sprawa kontraktu na sprzedaż polskiej armii śmigłowców wielozadaniowych Caracal była kolejną próbą budowania francuskich wpływów w naszym kraju. Próbą jednak nieudaną, która mocno sfrustrowała Francuzów, ponieważ zbyt dużo pieniędzy przeznaczyli na budowanie w Polsce „przychylności” dla swojej oferty, która ostatecznie została przez stronę polską odrzucona. A do sukcesu było naprawdę bardzo blisko. Francuzi muszą zrozumieć, że Polska nie jest już taka jak przed wojną, a Polacy znacznie częściej USA, a nie Francję uznają dzisiaj za kolebkę współczesnej cywilizacji.

FMC27news