Jeszcze do niedawna Kreml udawał, że zachodnie sankcje nie czynią Rosji żadnej szkody. Co więcej, wskazywał, że odwetowe embargo na europejską produkcję rolną stanowi ożywczy impuls dla krajowej branży agrarnej, a więc całej gospodarki. Usłużni biurokraci epatowali odpowiednimi deklaracjami propagandowymi na oba tematy. Jesienią 2016 r. kremlowskie nastroje zaczęły się wyraźnie zmieniać, bo Władimir Putin napomknął, że sytuacja wcale nie wygląda różowo. A wraz z nim, nawet w ocenzurowanych mediach ukazały się analizy wskazujące na kompletnie inny rezultat wojny sankcji. Mówiąc wprost, Moskwa nieoficjalnie przyznała własną porażkę. Czy jest to zapowiedź złagodzenia rosyjskiego embarga wobec UE? A jeśli tak, to kiedy i na jakich zasadach?
Jeśli chodzi o skutki wzajemnych sankcji ekonomicznych, to w Rosji jeszcze do niedawna obowiązywał urzędowy optymizm. Na przykład 1 kanał państwowej telewizji federalnej informował, że rosyjskie straty wywołane zachodnim embargiem wyniosły jedynie 25 mld dolarów, natomiast ubytki UE oraz USA sięgnęły aż 100 mld dolarów. Kreml kładł również szczególny nacisk na pozytywne następstwa ekonomicznej konfrontacji dla sektora rolno-spożywczego. Za przykładem Władimira Putina ton zadawali dyżurni eksperci, którzy twierdzili, że ograniczenie importu z UE to niezwykła szansa rozwojowa dla tej branży i całej gospodarki. Co do teoretycznych podstaw ekonomii wypada się zgodzić, bo każdy rodzaj protekcjonizmu promuje krajowych producentów. Jednak do Rosji, która rządzi się specyficznymi zasadami, aby nie powiedzieć, że jest nieprzewidywalna, uniwersalne prawidłowości odnoszą się w niewielkim stopniu. Kraj wszedł w kryzys strukturalny na dwa lata przed rozpoczęciem konfrontacji z Zachodem. Jedną z bolesnych przyczyn upadku gospodarczego oprócz krachu światowych cen surowców energetycznych była choroba holenderska. A dokładniej holenderska epidemia, bo w czasach surowcowej prosperity, czyli petrodolarowej manny, krajowa produkcja we wszystkich sektorach stała się zbyt droga, a przez to niekonkurencyjna, o marnej jakości nie wspominając. W takich okolicznościach po prostu nie opłacało się nic produkować, taniej było importować coraz szerszą gamę produktów zagranicznych. W 2012 r. importowe uzależnienie, bez względu na segment towarów bądź usług, wynosiło od 70 do 90 proc. Dlatego w ocenie Kremla, wzajemne embargo miało nie tylko pobudzić krajową produkcję, ale i stać się trampoliną rozwojową Rosji w XXI w.
Media rozpoczęły nader głośną kampanię promocji kremlowskiej strategii antyimportowej, wskazując na szereg zmian prawnych i praktycznych kroków dokonanych na tej drodze. I faktycznie, początkowo wydawało się, że cud nastąpił, bo w 2015 r. branża rolno-spożywcza odnotowała dostrzegalny wzrost o 2,4 proc. Na fali propagandy sukcesu rosyjskie media epatowały także informacjami o niszczeniu kolejnych partii żywnościowej kontrabandy. Nikt jakoś nie zadawał prostego pytania, że jeśli jest tak dobrze, to po co rosyjscy pośrednicy wchodzący w ostry konflikt z prawem, starają się unijną żywność przemycać? Tymczasem wg danych Gaziety.ru, przez półtora roku zniszczono 9 tys. ton produktów. Jak szczegółowo poinformował Rossielchozanadzor (urząd kontroli obrotu rolno-spożywczego), pod gąsienicami spychaczy znalazło swój koniec 8,8 tys. ton produktów pochodzenia roślinnego i 387 ton pochodzenia zwierzęcego. Z drugiej strony, jak szybko się okazało, wzrost rosyjskiego sektora rolnego był wynikiem uruchomienia ostatnich rezerw ekstensywnych, a nie skutkiem przemyślanego wsparcia rządowego. Prawdę o strategii antyimportowej zawarł w jednym z wywiadów były minister finansów Aleksiej Kudrin. Obecny doradca ekonomiczny Putina potwierdził, że sukcesy są wątpliwe i punktowe, dotyczą bowiem pojedynczych towarów lub nawet podzespołów, i to w tak specyficznej sferze gospodarki, jaką jest przemysł zbrojeniowy. W grę wchodzą także równie wyrywkowe sukcesy rolnicze, ale nic ponadto się nie wydarzyło. I wydarzyć się nie mogło, ponieważ wbrew oficjalnej propagandzie, wpływ sankcji na gospodarkę zmagającą się z kryzysem, a obecnie – recesją, okazał się bardzo dotkliwy.
RosBizniesKonsalting (RBK) to jeden z wiarygodnych portali gospodarczych Rosji. Z tego powodu nie cieszy się sympatią Kremla. Nie ma się co dziwić, skoro w połowie obecnego roku RBK opublikował raport z szacunkami faktycznych strat Rosji poniesionych w wyniku zachodnich sankcji. Autorami są niezależni ekonomiści, a dokładnie rosyjscy naukowcy pracujący dla niemieckich ośrodków analitycznych. I tak tylko w latach 2014-2015 rosyjski PKB zmniejszył się o 11 proc. Wyliczenie nie jest skomplikowane, wynika z podsumowania ujemnego wzrostu (o 4,1 proc.) w trzecim kwartale 2015 r. oraz strat wynikających z sankcji, oszacowanych na 6,9 proc. Razem daje to 11 proc. o które mógłby wzrosnąć PKB, gdyby w Rosji nie panował kryzys gospodarczy, a stosunki handlowe z Zachodem byłyby znormalizowane. Dla wyjaśnienia metodę strukturalnej autoregresji wektorowej wykorzystanej w badaniu, opracował w 1980 r. jeden z noblistów w dziedzinie makroekonomii. Jeśli ktoś nie ufa, bądź co bądź zachodnim ocenom oddziaływania sankcji, warto się odwołać do źródeł rosyjskich. A zatem ekonomista Siergiej Aleksaszenko (również b. minister finansów) oszacował straty Rosji w analogicznym przedziale czasowym na 5 proc. PKB. W wymiarze finansowym taki procent strat jest równy 60-70 mld dolarów rocznie. Jeśli taka ocena również budzi wątpliwości, zacytujmy opinię drugiego co do ważności po Kudrinie doradcy ekonomicznego Kremla, Siergieja Głazjewa. Mało tego, że się zgodził z Aleksaszenko, to już w marcu 2016 r. oświadczył, że finansowe ubytki z tytułu sankcji wyniosły bagatela – 250 mld dolarów. Dokładnie dziesięć razy więcej niż w propagandowych bredniach kremlowskiej telewizji kierowanych do Rosjan. Jak podkreślił Głazjew, Rosja dusi się z powodu zachodniej blokady finansowej, nie mogąc pozyskać środków na rozwój. Z tego samego powodu ogromne problemy mają rosyjskie korporacje, które niezależnie od statusu właścicielskiego, żyły po prostu z zachodnich kredytów. Obecnie nie tylko nie mają za co finansować inwestycji, szczególnie długoterminowych, lecz także popadają w pętlę zadłużenia. Na lata 2016-2017 przypada szczytowy okres spłaty zobowiązań zaciągniętych na europejskim rynku kapitałowym. Jeśli ogólna suma długów korporacyjnych wynosi 760 mld dolarów, to szybkiego spłacenia wymaga 200 mld dolarów. Tymczasem rosyjskie rezerwy państwowe są bliskie wyczerpania i w odróżnieniu od kryzysu lat 2009-2010 na pomoc Kremla nie ma co liczyć. Zresztą sam Kreml ma poważne kłopoty z zagranicznym rozmieszczeniem własnych papierów dłużnych. Po wielu staraniach w Europie udało się sprzedać rządowe obligacje warte 1,5 mld dolarów, z planowanych 3 mld. Ponadto władze federalne, co bardzo niepokoi na przykład Kudrina, zadłużają się w szybkim tempie na rynku wewnętrznym. Suma zobowiązań zbliża się do poziomu 2 bln rubli. A jak na tym tle wyglądają realne sukcesy potencjalnego motoru napędowego gospodarki, czyli sektora rolno-spożywczego?
Rolnictwo czasu konfrontacji
Czy to z powodu „różowych okularów” antyimportowych rosyjskich władz, czy to w wyniku autentycznego zainteresowania społecznego, rolnictwo i w ogóle jedzenie należą do gorących tematów medialnych. Z przeglądów czołowych tytułów ekonomicznych, m.in. RBK, tygodników „Dieńgi” i „Włast” czy portali branżowych, wyłania się obraz tyleż zaskakujący, co odwrotny od propagowanego wizerunku. Zacznijmy więc od końca, czyli generalnego wniosku, że pomimo ogromnych, jak na obecne możliwości Rosji wkładów kapitałowych, zmian prawnych i kroków protekcjonistycznych wspierających sektor, antyimportowa polityka rolna zakończyła się fiaskiem. Informuje o tym prognoza, która mówi, że dopiero około 2020 r. sektor doszlusuje do poziomu produkcji lat 1986-1990! Inaczej mówiąc, niepodległej Rosji nie udało się tak zrestrukturyzować rolnictwa i branży spożywczej, aby produkowały więcej, lepiej i oszczędniej, niż miało to miejsce w czasie, gdy była jedną z republik Związku Radzieckiego. A jak mają się do tego wzajemne sankcje?
Kompleks agrarno-przemysłowy (APK), bo tak jest nazywana w Rosji branża rolno-spożywcza, ucierpiał szczególnie dotkliwie na skutek sektorowego charakteru zachodniego embarga. To niedostatek pieniędzy zablokował poważnie możliwości inwestycyjne APK, a więc realizację strategii antyimportowej. O skali problemu świadczy fakt, że zamrożenie 271 mln dolarów kredytu wydzielonego przez Europejski Bank Rekonstrukcji i Rozwoju dokonane w 2014 r. było równoznaczne z utratą 50 proc. bezpośrednich inwestycji zagranicznych w całym sektorze. 2015 r. charakteryzował się spadkiem takich inwestycji o kolejne 12 proc. Jednak zabójczy cios zadały rolnictwu sankcje wobec rosyjskiego sektora finansowego, które były równoznaczne z odcięciem kredytów udzielanych przez banki krajowe. Cykl produkcyjny zatrzymał się po prostu, gdy w wykazie sankcyjnym znalazły się Rossielchosbank, czyli instytucja utworzona specjalnie dla potrzeb APK oraz Sbierbank – największy detalista. Pierwszy bank finansował 65 proc. wartości wszystkich prac polowych, od zakupu materiału siewnego, przez paliwo, po serwis maszyn i przechowanie urodzaju. Sbierbank miał natomiast 35-procentowy udział w tzw. kredytach farmerskich, czyli dla indywidualnych gospodarstw rolnych.
Wszystko razem doprowadziło do poważnego ograniczenia środków finansowych APK, a przede wszystkim do znacznego wzrostu cen usług finansowych – w pierwszym rzędzie kredytów, na których opierała się produkcja. Stopa oprocentowania wzrosła początkowo do 29 punktów, aby obecnie znaleźć się na poziomie 18-19 proc. Tak wysokie koszty przyczyniły się do ograniczenia bieżących kredytów o 10 proc. Jeśli chodzi o kredyty inwestycyjne, kluczowe z punktu widzenia zastępowania importu rodzimą produkcją, banki udzieliły ich o 30 proc. mniej niż w latach ubiegłych. Co więcej, wysokie oprocentowanie wykluczyło z programu antyimportowego większość gospodarstw farmerskich. Nie zmieniły tego nagłośnione medialnie subsydia rządowe dla indywidualnych producentów. Jak podliczyła rosyjska Izba Obrachunkowa, ze 100 mld rubli dotacji do farmerów nie dotarło więcej niż 10 proc. sumy. Resztę zagarnęli pośrednicy i skorumpowana biurokracja lokalna.
Trzeba także pamiętać, że choć unijne i amerykańskie sankcje nie objęły materiału siewnego ani genetycznego dla hodowli zwierzęcej oraz maszyn rolniczych, to ich import znacznie zdrożał. Winna jest ogromna dewaluacja rubla, która czyni zakupy zagraniczne wręcz nieopłacalnymi. A udział importu w wymienionych dziedzinach waha się od 46 proc. jeśli chodzi o nasiona i zwierzęta do 55 proc. w przypadku specjalistycznego sprzętu. Dlatego przyjęta na Kremlu doktryna bezpieczeństwa żywnościowego, która nakazała rolnictwu zapewnienie praktycznej samowystarczalności, pozostaje tylko świstkiem papieru. Produkcja każdego kilograma ziemniaków, mięsa czy litra mleka zawiera ogromny komponent zagraniczny, którego rosyjski APK nie jest w stanie zastąpić. W jeszcze gorszej sytuacji znajduje się przemysł nawozów sztucznych, bo zależność od importu zachodnich komponentów dla wytwarzania pestycydów sięga 90 proc. To tyle w największym skrócie o skutkach zachodniego embarga, bo czas przyjrzeć się następstwom rosyjskich kontrsankcji.
W ich przypadku ocena jest bardziej skomplikowana. W latach 2014-2016 Rosja zwiększyła o 46 proc. eksport produkcji zbożowej i olejów roślinnych. To eksporterzy, czyli industrialne agroholdingi okazały się największymi wygranymi wojny sankcji, korzystając także na dewaluacji rubla. Równie wielkimi przegranymi stali się importerzy żywności, bo dostawy z zagranicy zmniejszyły się o 38 proc. I tak do czasu wprowadzenia embarga, na państwa objęte jego działaniem przypadał import 47 proc. mięsa, 39 proc. produktów mlecznych (60 proc. serów), 30 proc. warzyw oraz owoców. Okazuje się jednak, że pomimo tak znacznego ograniczenia importu, produkty obce są nadal bardzo widoczne w rosyjskim handlu. Jak wyjaśnić fenomen, że Rosja nadal sprowadza 27 proc. mięsa i jego wyrobów, 50 proc. drobiu, 47 proc. masła, 14 proc. kukurydzy i 97 proc. owoców cytrusowych? Zmienili się wyłącznie dostawcy, czyli kierunki geograficzne importu. Dodać należy, iż taka korekta jest znacznie droższa, a przede wszystkim gorsza jakościowo od europejskiej. Z kolei, jeśli udział importu jest nadal bardzo znaczący, to skąd biorą się triumfalne raporty o zwiększeniu oferty krajowej?
Tak naprawdę Rosja zwiększyła jedynie produkcję zbóż, ziemniaków, buraków i roślin przemysłowych (oleje), zapewniając sobie w tych dziedzinach niemal pełną samowystarczalność. Podniosła się także produkcja mięsa wieprzowego i drobiowego, ale jest to skutek wcześniejszych działań na rzecz zwiększenia pogłowia zwierząt hodowlanych. Identyczne, punktowe rezultaty odnotowało w wymienionych dziedzinach przetwórstwo spożywcze. Jednak głównymi pozycjami rzekomego sukcesu antyimportowego stały się przecież wskaźniki produkcji wyrobów mlecznych, w tym masła (wzrost o 6,2 proc.) i serów (o 41,5 proc.), z tym, że jest to przede wszystkim zasługa masowego fałszerstwa. Produkcja mleka nie wzrosła, a jego niedobory sięgają 12 mln ton rocznie. Brakujący surowiec został zastąpiony surogatami, głównie wodą i mocno rakotwórczym olejem palmowym. Jaki jest zatem rezultat doktryny bezpieczeństwa żywnościowego, odczuwalny na co dzień przez kubki smakowe każdego Rosjanina? Wg Rosstandartu, urzędu jakościowego, 20 proc. całej produkcji spożywczej to podróbki. W podziale na segmenty odpowiada to 20 proc. wyrobów mlecznych; 38 proc. masła i 12 proc. wyrobów mięsnych. Natomiast zgodnie z informacją Rossielchosnadzoru, aż 50-80 proc. serów to niebezpieczne dla zdrowia surogaty.
W tym samym czasie znacząco wzrosły dochody agroholdingów. Zgodnie z oceną rezultatów finansowych 2015 r. 13 największych producentów rolnych zarobiło o 31 proc. więcej niż rok wcześniej. Z kolei zysk 21 największych firm przetwórstwa spożywczego wzrósł o 13,8 proc. Takie efekty są rezultatem poważnego ograniczenia konkurencji na rosyjskim rynku, a z drugiej strony wskazują na opłacalność eksportu przy znaczącym udziale łańcucha ponadnarodowych korporacji. Natomiast spoglądając na program antyimportowy z punktu widzenia konsumenta, embargo wpłynęło bardzo negatywnie na jakość, cenę i dostępność wyrobów spożywczych. Jeśli w 2013 r. udział koszyka żywnościowego w strukturze wydatków statystycznego gospodarstwa domowego wynosił 27,7 proc., to w 2015 r. wzrósł do 43,1 proc.! Federalna średnia wzrostu cen w latach 2014-2015 wyniosła odpowiednio: dla produktów zbożowych, ziemniaków oraz warzyw i owoców – 31,6 proc, dla mięsa i jego wyrobów – 17,7 proc, dla mleka i jego produktów 14,4 proc., z tym że cukier oraz kasze i fasole podrożały odpowiednio o 46 proc. i 44 proc. Co ciekawe, są to grupy towarów najmniej uzależnionych od importu. Zasadniczo wzrosła liczba tzw. biedniaków żywnościowych, jak potocznie nazywa się osoby żyjące poniżej minimum socjalnego, zapewniającego dostęp do podstawowego koszyka w tym zakresie. Takich Rosjan jest już ponad 20 mln, czyli 14 proc. populacji. Natomiast zgodnie z badaniami ośrodka socjologicznego ROMIR, 84 proc. Rosjan przyznało się do oszczędzania na jedzeniu. Ponadto 43 proc. badanych odczuło ograniczenie asortymentu na sklepowych półkach, a 39 proc. – znaczące pogorszenie jakości zjadanych produktów. Wg ROMIR, ponad 50 proc. badanych przyznało się do samodzielnego wytwarzania żywności domowymi sposobami (uprawa i hodowla na działkach), przy tym 39 proc. Rosjan produkuje w ten sposób 33 proc. podstawowego koszyka żywieniowego. Inaczej mówiąc, Rosja cofa się od industrialnego procesu wytwarzania żywności, do jego naturalizacji. Ostatnie dane nie zostały przytoczone przypadkowo, najlepiej bowiem tłumaczą, dlaczego Kreml będzie zmuszony do korekty, czyli złagodzenia swojego embarga na zachodnią żywność.
Korekta, czyli złagodzenie
Prawdą jest, że w Rosji istnieje silne lobby, które sprzeciwia się normalizacji stosunków gospodarczych z UE. Należą do niego z pewnością właściciele eksportowych agroholdingów oraz ta część biurokracji, a szczególnie struktur siłowych, która zarabia na spożywczej kontrabandzie. Jej dokładne rozmiary nie są znane, ale szacunki mówią o ogromnym przemycie. Dowodem jego istnienia są regularne afery z udziałem podstawionych firm, które pod fałszywymi listami przewozowymi sprowadzają tysiące, jeśli nie setki tysięcy ton towarów z obszaru unijnego objętego embargiem. Skandale wychodzą na jaw, jako konsekwencja wojen FSB i MSW o kontrolę szlaków, schematów i kolosalnych zysków z kontrabandy. Trzeba także przyznać, że embargo spotkało się początkowo z bardzo przychylnym stosunkiem rosyjskich farmerów. Indywidualni wytwórcy z powodów technologicznych, a więc jakościowych i cenowych nie mogli konkurować z europejskim rolnictwem. Niestety czekało ich spore rozczarowanie związane z iluzorycznymi preferencjami i papierowym wsparciem finansowym władz. Niemniej jednak w Rosji cały czas obowiązuje przekonanie, że złagodzenie embarga natychmiast zniweczy nawet te niewielkie postępy krajowego rolnictwa, które są owocem lat 2014-2016. Nic dziwnego, że oficjalne deklaracje Władimira Putina mówią, cytując dosłownie: o przeciągnięciu antyzachodniej blokady żywnościowej, jak długo się da. Jednak dla uważnego obserwatora polityki Kremla, to w tych słowach kryje się zapowiedź poważnej korekty polityki antyimportowej.
Otóż najnowsze badania kilku ośrodków socjologicznych wskazują, że Rosjanie coraz mocniej odczuwają wojnę sankcji. Do pogorszenia warunków życia, a zatem złej sytuacji socjalnej przyznaje się już ponad 80 proc. badanych. W związku z tym, 74 proc. Rosjan opowiada się za normalizacją relacji z UE oraz USA. Takich nastrojów społecznych Kreml nie może lekceważyć z powodu potencjalnie negatywnych skutków politycznych. Nie można zapominać o rosnącej fali protestów obywatelskich, właśnie na tle kryzysu ekonomicznego. Przede wszystkim jednak tak pesymistyczne nastroje Rosjan mogą się uzewnętrznić w spadku osobistego poparcia dla Putina, a to na nim opierają swój byt rosyjskie elity władzy i biznesu. W okresie szesnastu lat władzy Putina nie było ani jednego przypadku, gdy Kreml postąpił wbrew nastrojom społecznym, ujawnionym w badaniach socjologicznych. Prezydent zawsze wycofywał się z podjętych lub zamierzonych decyzji, a o zgodność działań Putina z nastrojami obywateli dbają służby specjalne, diagnozujące obraz społeczeństwa podczas niejawnych sondaży. Tuż za progiem stoją przecież wybory prezydenckie 2018 r. z nieomal pewną reelekcją Putina na kolejną kadencję. Tymczasem sytuacja materialna Rosjan stale się pogarsza. Z powodu wyczerpania rezerw prognozowanego na 2017 r. budżet nie ma środków na zalanie pieniędzmi społecznego niezadowolenia. I to drugi powód, dla którego prezydent będzie zmuszony podjąć szybkie kroki łagodzące niedobór towarowy oraz skokowy wzrost cen żywności. Dlatego od października 2016 r. słabiej słychać sztywne formułki propagandowe: nie my (czyli Rosja) zaczynaliśmy wojnę sankcji, w związku z tym, to nie my powinniśmy wykonać pierwszy krok ku normalizacji, tylko UE oraz USA. Za to w kolejnych publicznych wystąpieniach Putina coraz wyraźniej słychać zachętę i deklaracje przyjaźni wobec europejskich i amerykańskiego partnerów Rosji. Tym bardziej że już w październiku Kreml przyznał dolegliwość sektorowych retorsji w transferze technologii.
Ośmielony wystąpieniami pryncypała, głos zabrał także premier Dmitrij Miedwiediew, który wezwał Brukselę i Waszyngton, aby przestały zajmować się głupstwami, czyli antyrosyjskimi sankcjami. Zaproponował, aby UE i USA zapomniały o faktach błahych (np. aneksja Krymu) i poświęciły się wspólnie z Moskwą prawdziwym wyzwaniom globalnym, takim jak terroryzm oraz ekstremizm. Zdaniem rosyjskiego premiera, zwiastunem zgody winno stać się zniesienie embarga wobec Rosji. Cechą charakterystyczną publicznych wystąpień rosyjskich polityków jest ścisły podział audytorium na wewnętrzne i zewnętrzne, wraz z kierowaniem pod ich adresem zupełnie odmiennych komunikatów. Rosjanie są po prostu nadal utrzymywani w niewiedzy, co do nadchodzącej zmiany oficjalnego stanowiska Kremla. Jest to zarazem najbardziej jaskrawy przejaw niezwykle skomplikowanej sytuacji gospodarczej Rosji oraz coraz bardziej ograniczonego pola manewru Kremla w tej sferze.
Aby nie pozostać gołosłownym, warto podkreślić, że tamtejsze władze od dawna mają przygotowane warianty jednostronnego złagodzenia sankcji, choć w selektywnej formule. Już pod koniec ubiegłego roku, bez zbędnego rozgłosu, rosyjskie instytucje fitosanitarne wizytowały kilka krajów unijnych. W zainteresowaniu rosyjskich inspektorów znalazły się zakłady produkcji roślinnej i zwierzęcej oraz fabryki przetwórstwa spożywczego. W wyniku kontroli na biurku ministra rozwoju gospodarczego wylądował plan stopniowej rezygnacji z embarga w poszczególnych grupach towarowych. O jakie kraje chodzi? – tego już nie ujawniono, ale z całą pewnością na listę można wciągnąć Cypr, Grecję i Węgry. Ponadto w grę może wchodzić Słowacja, Włochy oraz Hiszpania. Oczywiście mógł być to polityczny bluff obliczony na podważenie antyrosyjskiej jedności UE. Z drugiej strony, inspekcje to zbyt poważna sprawa, aby potraktować ją tylko w charakterze dywersji. Nie ulega bowiem wątpliwości, że w latach 2015-2016 Rosja wycofywała się z antyzachodniego embarga, korzystając z każdego dogodnego pretekstu. Były nim na przykład dostawy mleka z Nowej Zelandii, umotywowane potrzebami rosyjskich noworodków. Jednak skala dopuszczonego obrotu znacznie przewyższyła wyłącznie humanitarne przyczyny. Łączna lista obejmuje kilkanaście podobnych precedensów.
Drugim rozpatrywanym przez Kreml wariantem korekty jest ogłoszenie swoistej aukcji. To znaczy, Moskwa przydzieli zachodnim producentom pule importowe, kierując się zasadą ograniczenia dostaw do kilkunastu procent obrotu sprzed 2014 r. Ponadto realizacja importu zostanie obłożona represyjnymi wręcz warunkami jakościowymi, fitosanitarnymi i cenowymi. Tę koncepcję można chyba porównać do polityki kwotowej UE wobec państw stowarzyszonych, z tym że bez szczególnych preferencji, np. celnych. I ostatnim wariantem jest ścisłe powiązanie przywilejów importowych zachodnich producentów z wymogiem obowiązkowej lokalizacji części ich produkcji, a więc bezpośrednimi inwestycjami na terenie Rosji. Wspólnym mianownikiem całego projektu jest wyjściowe założenie dalszej ochrony krajowych producentów na rynku, wyrażone przymusową blokadą zachodniego importu do 30 proc. wartości obrotów w poszczególnych segmentach.
Zważywszy na spore prawdopodobieństwo jednostronnej korekty rosyjskiego embarga żywnościowego, polscy producenci i eksporterzy powinni przygotować się zawczasu na nową sytuację w handlu z tym krajem. Bez względu na czas, w którym nastąpi faktyczne złagodzenie i wybór formuły. Jedno jest pewne. Rosyjski rynek nie będzie już taki sam jak przed wojną sankcji, a o swoją niszę przyjdzie ostro konkurować nie tylko z unijnymi producentami, lecz także z rosnącym, choć bardzo powoli rosyjskim APK. Nie można także zapominać o tym, że na skutek obecnej zmiany geografii importu, do konkurencyjnego starcia dołączą kraje Ameryki Południowej i Azji. W takich okolicznościach nie trzeba chyba dodawać, że fundamentem polskiej skuteczności eksportowej w branży rolno-spożywczej będzie silne wsparcie naszych władz politycznych.