e-wydanie

5.5 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia 2024

Ile stracimy na przystąpieniu do strefy euro?

Odnowienie projektu „Europy dwóch prędkości” po raz kolejny skłania do zadania pytania: czy Polska powinna przystąpić do strefy euro?

Polska ma ogromne szczęście, że odpowiedzi na to pytanie nie musi udzielić w żadnym z góry wyznaczonym terminie. Co prawda przystąpienie do Unii Europejskiej w 2004 roku sugerowałoby, iż naturalnym wyborem powinna być dalsza integracja, lecz pod względem formalnym na Polsce nie ciąży żaden obowiązek przyjęcia wspólnej waluty. Wolność podjęcia decyzji w tym zakresie stanowi istotny atut dla Polski, którego nie wolno lekceważyć.

Od lat głównym politycznym hamulcem w kwestii przystąpienia do unii walutowej jest postawa polskiego społeczeństwa, które od dłuższego czasu jest zdecydowanie przeciwne wejściu do strefy euro. Sondaże wskazują niezmiennie, że opinię tę podziela zazwyczaj 60–80 proc. wszystkich Polaków, co skutecznie blokuje polityczne plany unioentuzjastów ostrzegających, iż Polska nie może sobie pozwolić na to, żeby nie integrować się z Europą.

Sprzeciw Polaków wobec przystąpienia do strefy euro wynika z kilku czynników. Po pierwsze, złotówka to waluta o względnie dobrej pozycji i jej likwidacja wydaje się wielu osobom czymś zbędnym; tym bardziej że Polska doczekała się przyzwoitego pieniądza po bardzo długim czasie. Po drugie, rodacy wiedzą dobrze, co stało się w innych krajach regionu, które przyjęły euro (np. Słowacja, Litwa) i nie czują się przekonani co do tego, czy faktycznie osiągnęły z tego powodu korzyści. I rzecz nie mniej ważna, wiele osób wciąż pamięta o tym, że to właśnie złotówka była jednym z czynników, które pozwoliły Polsce uniknąć kryzysu, który od 2010 roku ogarnął wszystkie kraje, które posługują się wspólną walutą. Głoszona przez Donalda Tuska propaganda „zielonej wyspy” przyczyniła się jednocześnie, wbrew intencjom ówczesnego premiera, do wzmocnienia przekonania, iż zachowanie własnej waluty okazało się kluczowe dla polskiej gospodarki.

Agitacja trwa

Choć Grecja i inne kraje południa Europy wciąż borykają się z trudnościami, które spowodowała ich akcesja do Unii oraz związane z tym faktem zwiększenie zadłużenia, agitacja na rzecz przystąpienia do unii walutowej nie milknie. Zwolennicy takiego rozwiązania najczęściej wskazują na to, że przyjęcie euro pozwoliłoby skutecznie zlikwidować ryzyko kursowe, które generuje spore koszty w zakresie handlu z krajami Unii. W dłuższej perspektywie jednak należy brać pod uwagę to, że potencjał Unii Europejskiej nieustannie spada. Jeszcze w 1980 roku kraje UE odpowiadały za blisko 25 proc. światowego PKB, a obecnie ich udział wynosi zaledwie 17 proc. (po Brexicie będzie jeszcze mniejszy). Likwidując ryzyko kursowe w zakresie wymian z sąsiadami z kontynentu, nie jesteśmy w stanie zapobiec temu, że polski handel będzie coraz dynamiczniej zmieniał swoją strukturę na rzecz krajów rozwijających się.

Ponadto, od czasu referendum w sprawie Brexitu Unia Europejska stała się bardzo niepewnym politycznie projektem. Co prawda szef Komisji Europejskiej, Jean-Claude Juncker, stwierdził niedawno, że Unia będzie trwała jeszcze co najmniej 60 lat, lecz rosnąca popularność ruchów antyunijnych każe sądzić, że jest to nad wyraz optymistyczny wariant. Na dodatek w samej Unii brakuje jednolitego pomysłu na to, jak Wspólnota Europejska powinna wyglądać w przyszłości, o czym świadczy chociażby ponowiony niedawno pomysł „Europy dwóch prędkości” oraz wyraźny brak politycznej jedności.

Przedstawianie przyjęcia euro przez Polskę przez pryzmat ułatwień w handlu z Unią oraz likwidacji ryzyka kursowego całkowicie pomija jednocześnie wiele różnych kosztów, które Polska musiałaby ponieść. Przede wszystkim warto pamiętać o tym, że na wypadek kolejnego kryzysu polscy podatnicy zostaliby zmuszeni do poniesienia kosztów gigantycznego bailoutu dla wielkich banków. Jedną z przyczyn, dla których Brytyjczycy opuścili Unię, było właśnie to, że ich państwo zostało zmuszone do zapłacenia ogromnych sum na rzecz ratowania Grecji i całego systemu bankowego kontynentalnej Europy. Od czasu wybuchu kryzysu państwa Unii przeznaczyły na ten cel ponad 80 mld euro, dlatego, gdyby Polska przystąpiła do unii walutowej, to z pewnością oczekiwanoby od niej, aby dołożyła co najmniej kilka miliardów na ratowanie wspólnej waluty. Biorąc zaś pod uwagę to, że od początku 2015 roku Europejski Bank Centralny uruchomił nowy program „luzowania ilościowego”, kolejne załamanie lub kryzys jest tylko kwestią czasu. Gdyby Polska przyjęła teraz euro, musiałaby więc solidarnie zapłacić za program zakupu aktywów obcych banków i instytucji. Wydatek rzędu kilku miliardów euro byłby dla Polski takim samym ciężarem, co uruchomienie drugiego programu 500 plus.

Wskazywanie na likwidację ryzyka kursowego jako podstawową korzyść przyjęcia euro pokazuje także, że krok ten byłby szczególnie korzystny dla Niemiec jako naszego głównego partnera handlowego. Polska od lat służy swojemu zachodniemu sąsiadowi jako dostarczyciel taniej siły roboczej oraz wygodny w obsłudze rynek zbytu. Polakom zapewne łatwiej byłoby eksportować swoje towary za Odrę, lecz większe korzyści i tak odniosłyby Niemcy jako polityczny lider wspólnoty oraz kraj, na którego terenie mieści się siedziba Europejskiego Banku Centralnego. W ostateczności unijne instytucje bronią zawsze przede wszystkim interesów Niemiec oraz innych najbardziej zamożnych państw, które bogacą się kosztem Europy Środkowo-Wschodniej. Dowodem na to jest m.in. plan Junckera, w ramach którego większość z 315 mld euro przeznaczonych na inwestycje i rozwój płynie przede wszystkim do niemieckich firm. Ciężko oczekiwać, aby po przyjęciu euro przez Polskę miało być inaczej.

Zwolennicy przystąpienia Polski do strefy euro w ostatnim czasie najczęściej nie kryją się już z tym, iż krok ten miałby stanowić akt politycznej pomocy wobec zagrożonego projektu integracji europejskiej. W ich argumentacji rzekome korzyści dla Polski ustępują coraz bardziej miejsca potrzebie ratowania Unii w trudnym momencie oraz konieczności politycznego związania się z Europą Zachodnią na dobre i na złe.

W tej perspektywie całkowicie pomija się skutki, jakie przyjęcie wspólnej waluty przyniosło bezpośrednim sąsiadom Polski: Słowacji oraz Litwie. Od kiedy 1 stycznia 2015 roku Litwini przyjęli wspólną walutę, przygraniczne polskie miasta odnotowały wzrost zainteresowania ze strony sąsiadów, którzy przez ostatnie dwa lata odczuli wzrost cen na poziomie 3,9 proc. Szczególnie dotkliwy okazał się wzrost cen żywności – ceny niektórych artykułów wzrosły aż o 10–15 proc. W podobny sposób zareagowała gospodarka Słowacji, która po wprowadzeniu euro w 2008 roku przeżyła spore zawirowania, również ze względu na wybuch kryzysu.

Polityczny niebyt

Utrata własnej waluty oznaczałaby także polityczny i gospodarczy niebyt Polski. Strukturę władzy w Unii Europejskiej ukazał po raz kolejny szczyt, w czasie którego na żądanie Niemiec prezydentem Unii Europejskiej został ponownie wybrany Donald Tusk. Oddanie kontroli nad walutą byłoby więc oddaniem jednego z najważniejszych atrybutów niezależności. Jednocześnie przystąpienie do unii walutowej byłoby tym bardziej chybione, iż Unia Europejska stanowi zbiór państw, które od lat pozostają w gospodarczej stagnacji. Przyjmując wspólną walutę, Polska dostosowałaby się gospodarczo do europejskiego marazmu. Jako europejski średniak, Polska nie odnosiłaby korzyści z posiadania wspólnej waluty, nawet gdyby nieoczekiwanie uwolniła gospodarkę i weszła na ścieżkę szybkiego rozwoju. W dół ciągnęłyby ją bowiem zadłużone i niekonkurencyjne gospodarki pozostałych państw, w szczególności południa Europy.

W obecnych warunkach polityczno-gospodarczych należy także pamiętać, że elity zachodnioeuropejskie coraz silniej nalegają na pełną integrację krajów członkowskich i uczynienie z Unii Europejskiej jednego, wielkiego państwa poddanego ich kontroli. Dążenia te ujawniły się szczególnie w okresie kryzysu imigracyjnego w 2015 roku, kiedy to wzywano do bezprecedensowej emisji wspólnych, europejskich obligacji na rzecz sfinansowania programu pomocy imigrantom. W przypadku realizacji scenariusza „przyspieszenia integracji” Polacy straciliby więc polityczną kontrolę nad własną gospodarką na rzecz realizacji interesów istotnych z punktu widzenia silniejszych państw.

Ewentualne przystąpienie Polski do strefy euro kosztowałoby Polskę przede wszystkim utratę jednego z głównych atrybutów niepodległości. W wymiarze finansowym należałoby zaś liczyć się ze wzrostem cen na poziomie ok. 5–10 proc., kosztami ratowania zagranicznych banków na poziomie kilku miliardów euro średnio co kilka lat czy też kosztami utraty konkurencyjności na skutek dotowania niemieckich firm i banków przez unijne instytucje. Bardzo prawdopodobne jest także to, iż w razie przyjęcia harmonogramu przystąpienia do strefy euro polskie władze uzyskałyby możliwość zadłużania się analogiczną do tej, która przyczyniła się do ogromnych problemów finansowych krajów południa Europy.

Jeśli więc pada hasło „Europy dwóch prędkości”, pozwólmy, aby strefa euro odjechała we własnym kierunku, gdyż na pewno nie jest to kierunek, który przyniósłby Polsce jakiekolwiek istotne korzyści.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze