13.4 C
Warszawa
środa, 9 października 2024

„Robaczywa” Białoruś

Powiedzieć, że rosyjski kryzys gospodarczy z 2014 r. silnie uderzył w białoruską gospodarkę, to nie powiedzieć nic.

Dekret o społecznym pasożytnictwie tak bardzo dotknął Białorusinów, że przez cały kraj przetoczyła się fala obywatelskich demonstracji. Ich kulminację zapowiedziano na 25 marca, w związku z tym istnieje ewentualność, że dalsza sytuacja rozwinie się według scenariusza ukraińskiego. Nie ulega bowiem wątpliwości, że dekret Aleksandra Łukaszenki zdetonował jedynie wybuch społecznego niezadowolenia. Kluczowe jest zatem pytanie, co tak naprawdę wyprowadziło Białorusinów z równowagi? Drugą ważną kwestią jest rola, jaką odegrała i może odegrać Rosja. Nie bez znaczenia są konsekwencje dla przyszłych relacji Białorusi z Unią Europejską, a tym samym z Polską.

Obserwując białoruskie wydarzenia przez pryzmat polskiej historii, porównanie do wydarzeń radomskich z 1976 r. wydaje się uprawnione. Tak wówczas, jak i obecnie impulsem społecznego niezadowolenia stały się decyzje fiskalne władz. W komunistycznej Polsce detonatorem protestów było ogłoszenie podwyżki cen, i tak deficytowej, żywności. Na Białorusi identyczną rolę odgrywa prezydencki ukaz o tzw. tuniejadcach, czyli pasożytach społecznych, których obłożono restrykcyjnym opodatkowaniem. W obydwu rzeczywistościach, a więc w antydemokratycznych realiach ustrojowych, jedynym miejscem wyrażenia niezgody stały się ulice. Co prawda, na Białorusi nie doszło do siłowej rozprawy z demonstrantami, ale taki scenariusz jest aktualny i prawdopodobny. Aby wyjaśnić dolegliwość dekretu dla białoruskich rodzin, a zarazem ujawnić rzeczywiste podłoże aktywności obywatelskiej, trzeba cofnąć się do 2015 r., a najlepiej o całe 20 lat.

„Sanitarny” dekret nr 3

Przez dwadzieścia lat Białoruś wydawała się oazą społecznej stabilizacji i fenomenem wzajemnego porozumienia rządzących i rządzonych. Taka osobliwość była szczególnie widoczna na tle innych państw poradzieckich, trapionych przez skutki kryzysów gospodarczych przechodzących w otwarte konflikty wewnętrzne. Oryginalność białoruskiego paktu stabilizacyjnego wynikała także z faktu autorytarnych rządów rodzących zawsze sprzeciw obywatelskiej części społeczeństwa. Mimo aktywności opozycji, wyciągnięcie Białorusinów na ulice dla okazania protestu było i pozostaje karkołomnym zadaniem. Władza niezmiennego prezydenta Aleksandra Łukaszenki wydawała się wieczna i bezalternatywna, tym bardziej że siły demokratyczne zdziesiątkowane prawnymi i fizycznymi represjami zostały wypchnięte ze sceny politycznej. Tym większym zaskoczeniem stały się obecne wydarzenia.

Sam dekret o przeciwdziałaniu społecznemu pasożytnictwu, nazywany popularnie ukazem nr 3, jak widmo krążył nad Białorusią od 2015 r. Wtedy to prezydent zainicjował kampanię walki z ludzkimi szkodnikami, a jej celem była drobna przedsiębiorczość. Miejscowe prawo restrykcyjnie podchodzi do kwestii formalnego samozatrudnienia, stawiając liczne bariery przed chętnymi do rozpoczęcia działalności gospodarczej. Nie bez przyczyny tamtejsze instytucje fiskalne słyną z drobiazgowej kontroli dochodów obywateli. Dlatego formalnie kilkaset tysięcy Białorusinów nigdzie nie pracuje, ale naprawdę żyje z handlu. Jego przedmiotem są najczęściej chińskie towary w szerokim asortymencie oraz pokątne operacje importowo-eksportowe z Rosją. Białorusini wywożą rodzimą żywność, sprowadzając w zamian sprzęt AGD i odzież. Jest to możliwe dzięki prawnej formule Państwa Związkowego Białorusi i Rosji, a więc rodzajowi luźnej konfederacji, owocującej zniesieniem barier granicznych. Takie ułatwienia zostały wzmocnione powołaniem Związku Celnego Rosji, Białorusi i Kazachstanu, przekształconego obecnie w Euroazjatycki Związek Ekonomiczny. EZE stawia przed sobą ambitny cel budowy wspólnego rynku, a więc strefy wolnego handlu. Podobnie zresztą działo się na granicy polsko-białoruskiej oraz ukraińsko-białoruskiej, dzięki ułatwieniom w ruchu osobowym na szczeblu lokalnym. Tak było do niedawna, ale od 2014 r. Łukaszenko wprowadzał coraz to nowe bariery protekcjonistyczne, ograniczając stopniowo drobny handel. Już wówczas wywołał sprzeciw przedsiębiorców. W latach 2015–2016 protesty przetoczyły się przez Mińsk, Mohylew i Brześć. Jak informowały opozycyjne media, dochody umożliwiające utrzymanie rodzin straciło przynajmniej 60 tys. osób żyjących z tego rodzaju działalności gospodarczej.

Prawo o pasożytach weszło formalnie w życie dwa lata temu, implementacja nastąpiła w 2016 r., ale według szacunków organów podatkowych objęła już 460 tys. osób w wieku produkcyjnym. To bardzo dużo jak na 9,5 mln mieszkańców Białorusi. Zgodnie z informacjami organizacji obywatelskich dekret nr 3 uderzył w co piąte gospodarstwo domowe. A uderzył kwotą 250 dolarów obowiązkowego podatku rocznie. W realiach białoruskich to dotkliwa kara zważywszy, że średnia emerytura nie przekracza 100 dolarów, a przeciętne uposażenie miesięczne 250–300 dolarów. Prawo objęło wszystkie dorosłe osoby, które nie mogą się wykazać legalnym zatrudnieniem. Nic dziwnego, że Białorusini poczuli się nie tylko poszkodowani finansowo, czyli oszukani, ale i po ludzku obrażeni przez władzę. Na przykład definicję pasożytnictwa rozciągnięto na matki w okresie urlopu macierzyńskiego lub na młodych mężczyzn, którzy dopiero co zakończyli obowiązkową służbę w armii. Można więc śmiało powiedzieć, że Łukaszenko zafundował sobie społeczne niepokoje na własną prośbę. Od lutego 2017 r. przez kraj przetaczają się fale ulicznych demonstracji, podczas których obywatele żądają anulowania dekretu oraz naliczeń dokonanych przez służby fiskalne. Demonstrują oczywiście pod hasłami: nie jesteśmy szkodnikami. Okazują swoje niezadowolenie ze sposobu, w jaki zostali potraktowani. Tym bardziej że prezydent do niedawna nie przebierał w słowach, nazywając ich lumpenproletariackim marginesem, pluskwami i ludzkimi odpadkami. Białorusinów można po ludzku zrozumieć, nikt nie lubi, gdy się nim pomiata. Jednak wnikliwa analiza ukazuje także nowe okoliczności.

Po pierwsze, zaskakuje skala protestów. Liczba demonstrujących idzie w tysiące, a uliczne kryterium objęło stolicę i większość miast obwodowych (wojewódzkich). Na Białorusi to prawdziwy ewenement. Po drugie, sytuacja zaskoczyła władzę na tyle, że nie zdecydowała się użyć siły, a ta należy przecież tu do głównych instytucji społecznego dialogu. Co więcej, Łukaszenko nie tylko przyznał prawo obywateli do takiej formy niezadowolenia, lecz także wycofał się z dekretu. Po swojemu, czyli chyłkiem i pokrętnie. Wstrzymał jego implementację, godząc się na zwrot uiszczonych podatków. Równocześnie nakazał, aby dyspozycyjny wymiar sprawiedliwości orzekł o zgodności dekretu z konstytucją, uchylając furtkę podobnego manewru prawnego w przyszłości. I po trzecie, żądania ekonomiczne przechodzą obecnie w politycznie. Jak wskazują ostatnie sondaże, ponad 60 proc. Białorusinów obarcza prezydenta osobistą odpowiedzialnością za wydarzenia, a co gorsza za złą sytuację gospodarki. I po czwarte, wymiar protestów zaskoczył także opozycję, bo tysiące demonstrantów trudno posądzić o wyłącznie ideowy sprzeciw wobec reżimu. Największy ból głowy dla władzy to społeczny przekrój uczestników niepokojów, wśród których przeważają zwykli, a więc dalecy od polityki Białorusini. Wręcz przeciwnie, są to obywatele, którzy dotychczas byli uważani za tzw. żelazny elektorat Łukaszenki, głosujący lojalnie według oczekiwań władzy. Co się zatem stało lub jaki jest prawdziwy powód tak spontanicznie wyrażonego niezadowolenia?

Rosyjskie źródło białoruskiej stabilizacji

Fundamentem paktu stabilizacyjnego była prezydencka oferta złożona Białorusinom. Łukaszenko obiecał, że będą żyli według standardów materialnych obowiązujących w krajach ościennych, czyli nie gorzej lub nawet lepiej niż w Rosji i na Ukrainie. A wszystko bez jakichkolwiek bolesnych zmian i trudnych reform, które zaburzyłyby styl funkcjonowania, do jakiego przywykli jeszcze w czasach radzieckich. W zamian mieli pozostawać ulegli politycznie. Czy Białorusini podpisali cyrograf? Z zadowoleniem tym większym, że widzieli sąsiedzkie katastrofy. W Rosji i na Ukrainie społeczeństwa uległy pauperyzacji, a cały układ życia został zburzony. Sam Łukaszenko nazwał dzieło modelem gospodarki zrównoważonej socjalnie. Miał ku temu powody, bo po ZSRR odziedziczył nowoczesną bazę ekonomiczną i ludzką. Imperialna Moskwa inwestowała ogromne środki w budowę lokalnego przemysłu elektromaszynowego, precyzyjnego, transportowego, infrastrukturę oraz odpowiedni poziom kadr technicznych. Czyniła tak, kierując się względami militarnymi. Białoruski okręg wojskowy był miejscem mobilizacyjnego formowania armii drugiego rzutu przed uderzeniem na Europę. Na Białorusi planowano organizację, uzbrojenie i transport oddziałów liczących milion żołnierzy. Po to potrzebny był przemysł, baza kołchozowa oraz rafinerie. Z czasem wzrosło w pełni pokojowe znaczenie tranzytowe Białorusi, podkreślone w ZSRR przebiegiem ropociągu Drużba, a współcześnie gazociągiem jamalskim transportującym surowiec do Europy.

Na skutek niezmiennej władzy Łukaszenki białoruska gospodarka nie zdołała się transformować, dostosowując do kapitalistycznej rzeczywistości. Nie przeszła także niezbędnej modernizacji technicznej. Odzwierciedleniem jest struktura aktywów, bo państwo pozostaje właścicielem ok. 70 proc. gospodarki, i w podobnej proporcji jest głównym pracodawcą. Ogromne przedsiębiorstwa i kołchozy nie uległy żadnym reformom strukturalnym, które podniosłyby rentowność oraz wydajność pracy. Takie działania zostały wręcz zakazane, bo też poradziecka struktura gospodarcza służy stabilizacji społecznej, czyli sztucznej regulacji rynku pracy i płacy. Prezydent dbał jedynie, aby Białoruś utrzymała konkurencyjność zapewniającą zbyt produkcji na rynkach poradzieckich, ze szczególnym uwzględnieniem Rosji. I to się opłacało, szczególnie od czasu, gdy rosyjska gospodarka surowcowa zapadła na chorobę holenderską. Ponad dziesięcioletnia hossa cenowa na globalnym rynku gazu i ropy naftowej uczyniła z Rosji niewybrednego importera białoruskiej żywności, towarów użytkowych oraz niezbędnego kooperanta wybranych segmentów produkcji zbrojeniowej. Była to pierwsza ścieżka stabilizacji białoruskiej gospodarki.

Drugą i znacznie ważniejszą jest niezwykle korzystna współpraca surowcowa z Rosją. Otóż zgodnie z wyliczeniami kremlowskich ekonomistów, tylko od 2000 r. rosyjskie subwencje i dotacje dla Mińska zamknęły się kwotą 43 mld dolarów, a rosyjski budżet nie może doliczyć się 22 mld dolarów. Czy jest to prawdopodobne? Otóż kierując się względami geopolitycznymi i militarnymi, Kreml zgodził się na podpisanie preferencyjnych, długoterminowych kontraktów surowcowych z Mińskiem w zamian za sojuszniczą lojalność. Na ich mocy Białoruś otrzymuje gaz po śmiesznej cenie 125 dolarów za 1000 metrów sześciennych, podczas gdy płatności dla odbiorców unijnych przekraczają 300 dolarów. Mało tego, Mińsk otrzymał kwotowe prawo reeksportu rosyjskiej ropy naftowej. Podobne rozwiązanie zastosowano dla ilości surowca, jakich nie zużywa białoruska gospodarka oraz wobec rosyjskich płatności za tranzyt surowców przez terytorium białoruskie. Identyczne preferencje objęły wzajemne rozliczenia podatkowe i celne. W efekcie białoruskie rafinerie pracują pełną parą, a eksport produktów ropopochodnych, głównie benzyn sięga 40 proc. całego handlu zagranicznego, przynosząc 60 proc. dochodów budżetowych. Jak twierdzi rosyjskie wydanie „Forbesa”, jest to ewenement na skalę światową, aby państwo, które nie posiada własnych złóż ropy naftowej, eksportowało surowiec w takiej ilości. Dodatkowo Rosja wie, że jest oszukiwana, bo handel benzynami jest większy, łamiąc tym samym dwustronne porozumienia międzyrządowe. Na dowód przedstawia informację o białoruskiej sprzedaży na rynki trzecie pod szyldem rozpuszczalników i farb. I wreszcie Mińsk nie wywiązuje się z punktu umowy, który gwarantuje Rosji 1 mln ton białoruskiej benzyny rocznie, dostarczanej po równie preferencyjnych stawkach. Jednak zamiast do Rosji, Łukaszenko woli zwiększyć eksport do UE, bo stamtąd otrzymuje twardą walutę. W efekcie, aby wypełnić zapisy umowy o handlu z Białorusią, rosyjskim koncernom paliwowym przychodzi dokonywać tzw. manewrów podatkowych, które przerzucają straty finansowe na rosyjskiego podatnika. Podobnie wygląda polityka cenowa w segmencie benzyn, bo Rosja z powodu deficytu białoruskiego paliwa musi podnosić dotacje, aby utrzymać niski poziom cen dla własnych konsumentów.

Aby dopełnić białoruskiego kielicha rosyjskiej goryczy, Mińsk nieterminowo uiszcza transze płatności za sojusznicze dostawy. Moskwa prosiła i groziła, a jak pamiętamy w latach 2007 i 2009 zakręcała nawet gazowo-naftowy kurek dla Białorusi, co narażało objętość i terminowość rosyjskich dostaw dla UE. Przy tym Kreml proponował zawsze wariant rozliczeń bezgotówkowych, oparty o zasadę: długi w zamian za akcje białoruskich firm. Moskwa od dawna ostrzy sobie zęby na tamtejsze rafinerie, zakłady i złoża komponentów nawozów sztucznych oraz kompleks zbrojeniowy. Na próżno, białoruskie elity władzy i biznesu zdają sobie bowiem sprawę, że tyle niepodległości od Rosji, ile aktywów gospodarczych znajduje się w narodowej własności. Kreml z powodów geopolitycznych zawsze przełykał gorzką pigułkę, a coroczne spotkania prezydentów regulowały wszelkie nieporozumienia. Rosja mogła sobie pozwolić na gesty wspaniałomyślności, gdy światowe ceny ropy naftowej biły kolejne rekordy. Sytuacja zmieniła się diametralnie wraz z krachem na globalnym rynku, który oznacza chude lata dla rosyjskiego budżetu. Dla białoruskiego też, bo Moskwa powiedziała dość.

Krach białoruskiej prosperity

Powiedzieć, że rosyjski kryzys gospodarczy z 2014 r. silnie uderzył w białoruską gospodarkę, to nie powiedzieć nic. Pierwszy sygnał ostrzegawczy uzależniania ekonomicznego Białorusi od Rosji nastąpił w 2011 r. Ówczesna fala globalnego kryzysu odbiła się spadkiem tamtejszego PKB o 1,1 proc. Obecnie krajowa gospodarka kurczy się już trzeci rok, a światełka w tunelu nadal nie widać. Sytuację najlepiej obrazują dane makroekonomiczne. O ile w 2015 r. PKB Białorusi zmniejszył się o 1,7 proc., to w ubiegłym roku o 2,8 proc. O jedną trzecią spadły zagraniczne inwestycje. Obroty handlowe z głównym partnerem – Rosją uległy redukcji o 5,6 proc. do sumy 26,1 mld dolarów, czyli do poziomu 2009 r. Zagraniczny dług państwowy wzrósł natomiast do 13,5 mld dolarów, a tegoroczne transze spłaty kredytów – do 3,5 mld dolarów. Przy rezerwach walutowo-kruszcowych, które nie przewyższają 7,5 mld dolarów. Inaczej sprawę ujmując, w latach 2014–2016 PKB Białorusi w dolarowym ekwiwalencie zmniejszył się o 40 proc. i jest wart 47,2 mld USD, czyli tyle, ile wynosił w 2007 r. Prognozy także nie oszałamiają, bo wg Banku Światowego, choć w 2017 r. kryzys prawdopodobnie wyhamuje, to zamieni się w stagnację, czego dowodem jest planowany wzrost PKB o 0,2 proc. Pod warunkiem jednak, że Rosja wznowi dostawy ropy i gazu w ilościach przewidzianych dwustronną umową oraz cena surowców na światowym rynku będzie wzrastała, a nie malała, co uczyni białoruski reeksport dochodowym. Problem dostaw wynika również z energetycznej bijatyki z Moskwą, w jaką wdał się Łukaszenko. Wygrać jej nie może, ale sam fakt podjęcia tak desperackiego kroku wskazuje na rosnącą presję, jaką jest brak pieniędzy na dalsze finansowanie społecznej stabilizacji. Wygląda to następująco. W ubiegłym roku Mińsk przestał płacić za dostawy rosyjskich surowców energetycznych. Według Kremla w 2016 r. białoruski dług za import ropy naftowej urósł do 300 mln dolarów. Ponadto Mińsk jest winny Moskwie 281 mln dolarów z tytułu nieopłaconego importu gazu, a to jest z kolei wynikiem jednostronnego uznania ceny za niesprawiedliwą. Łukaszenko twierdzi, że ze względu na spadek światowych cen surowców, także wartość dostaw na Białoruś winna ulec proporcjonalnej obniżce, którą oszacował na 50 proc. zakontraktowanych danych. Wobec tego Mińsk naliczał swój dług początkowo od 105 dolarów za 1000 m sześciennych, aby płynnie przejść do 75 dolarów. Jako uzasadnienie przedstawił cele statutowe EZE, które zakładają, że do 2025 r. powstanie wspólny rynek energetyczny, czyli de facto dostawy surowców dla Białorusi będą podliczane po cenach obowiązujących w Rosji i Kazachstanie. Ponadto prezydent oświadczył, że jednostronna zmiana cennika to efekt preferencji dla tranzytu rosyjskich surowców do Europy. Zagroził, że jeśli Rosja nie uzna białoruskiej polityki faktów dokonanych, Mińsk zwielokrotni cenę tranzytu oraz stawek celnych. Ponadto oskarżył Moskwę o politykę protekcjonistyczną wobec białoruskiej żywności, a faktycznie o celową blokadę eksportową. To z kolei efekt rosyjsko-unijnej wojny sankcji, na których Mińsk zarabiał dotychczas spore pieniądze. Rosja odpowiedziała oskarżeniem partnera o celowe łamanie rosyjskich kontrsankcji, dowodząc, że Białoruś zamieniła się w ogromną pakowalnię, tak aby pod narodową marką na rynek rosyjski trafiała zakazana żywność z UE. Na dowód pokazała białoruskie cytrusy, a nawet ostrygi, jednocześnie przywracając kontrolę graniczną i celną z Białorusią. Kreml zablokował również dostawy żywności z kilku tamtejszych kombinatów.

Może byłoby to zabawne, gdyby nie skutki dla białoruskiej gospodarki. Moskwa ograniczyła dostawy ropy naftowej i gazu, czym zwiększyła reeksportową dziurę w budżecie partnera. Ponadto jako główny akcjonariusz EZE zawiesiła pomoc finansową tej organizacji, o jaką ubiegała się Białoruś. Dokładnie chodzi o transzę 800 mln z kredytu 1,8 mld dolarów, jaki Łukaszence przyznał Antykryzysowy Fundusz EZE, akumulowany na podobne okazje. Tym samym Mińsk okazał się być w finansowej izolacji, bo Międzynarodowy Fundusz Walutowy, do którego Łukaszenko także zwrócił się o pomoc, jest gotowy przyznać 3 mld dolarów kredytu, ale na swoich warunkach. MFW zażądał więc realnej polityki płacowej i zatrudnienia, czyli restrukturyzacji państwowych i dlatego nierentownych molochów przemysłowych. Co więcej, reformy nie mają być sztuką dla sztuki, tylko kluczową fazą przygotowania do prywatyzacyjnej transformacji gospodarki. Taka lista oczekiwań MFW to wynik doświadczeń z poprzednimi kredytami, za którymi kryły się jedynie puste obietnice Łukaszenki o wprowadzeniu zaleceń międzynarodowych. Rozczarowany jest również Bank Światowy, który szacuje, że przez 20 lat udzielił Białorusi 1,8 mld dolarów pomocy. Niestety bez widocznej poprawy sytuacji. Podsumowując, białoruska gospodarka, a tym samym Łukaszenko znaleźli się pomiędzy zachodnim młotem i rosyjskim kowadłem. W istocie międzynarodowe rynki finansowe, podobnie jak Kreml, uzależniają pomoc od przekazania aktywów białoruskiej gospodarki.

Na tym nie koniec, bo największą ofiarą cudu gospodarczego Łukaszenki stali się Białorusini. Inflacja szacowana w ubiegłym roku na 11,8 proc. oraz rosyjski kryzys, skutkujący krachem popytu na białoruską produkcję, zniszczyły wspólnie stabilizację materialną i obniżyły znacząco poziom życia Białorusinów. Tylko w latach 2014–2015 wartość białoruskiego rubla spadła o 40 proc., natomiast płace i świadczenia socjalne nie wzrosły. Społeczeństwo szybko ubożeje i jest trapione skokowym wzrostem bezrobocia. W tym momencie wkraczamy w świat iluzji wykreowany przez białoruski urząd statystyczny (Biełstat), a są w Polsce naiwni lub raczej pożyteczni idioci Łukaszenki, którzy wierzą i rozpowszechniają oficjalne dane z Mińska. To tak jakby uwierzyli gierkowskiej propagandzie o Polsce – dziesiątym mocarstwie świata. Przykłady? Proszę bardzo. Biełstat informuje, że oficjalne bezrobocie wynosi 0,9 proc., czyli 13,8 tys. osób. Jednak niezależni ekonomiści na podstawie jawnej statystyki obliczyli, że w 2015 r. gospodarka zwolniła 778,2 tys. pracowników, przyjmując 694,7 tys. osób. Różnica wyniosła więc 83,5 tys. bezrobotnych. W 2016 r. skala zwolnień była jeszcze większa, ponieważ gospodarka zwolniła kolejne 719 tys. pracowników, ale przyjęła ponownie do pracy o 107 tys. osób mniej. Jak więc informuje strona Tut.by Biełstat pokrywa faktyczne bezrobocie kategorią „inne osoby w wieku produkcyjnym”, których liczbę szacuje na 1,4 mln osób. Oczywiście nie wszystkie z nich to bezrobotni, bo w danych kryje się ogromna szara strefa gospodarki oraz białoruscy gastarbeiterzy, a mimo to skala braku pracy jest nieporównywalnie większa od oficjalnej. Problem jest szczególnie ostry w małych miastach i na wsi, bo na prowincji znalezienie legalnego zatrudnienia graniczy dziś z cudem. Jak więc podejść do danych Biełstatu, które informują, że białoruskie gospodarstwa domowe wydają na jedzenie 42 proc. posiadanych dochodów miesięcznych? W Rosji, która ma o wiele większy dochód na głowę mieszkańca, gospodarstwa domowe przeznaczają na jedzenie 50 proc. zasobów finansowych. W związku z tym bardzo ostrożnie należy podchodzić do danych Biełstatu na temat biedy. Urząd informuje, że w 2016 r. poniżej minimum socjalnego żyło 170 tys. rodzin, czyli o 11,2 tys. więcej niż rok wcześniej. Przy ogromnej inflacji i dewaluacji narodowej waluty takie dane są mało wiarygodne, choć ze względu na model rodziny 2+2 i tak wysokie. Realne liczby są z pewnością większe, co stanowi najlepszą odpowiedź na pytanie, dlaczego Białorusini przestali się bać Łukaszenki i wyszli protestować na ulice. Z drugiej strony, wyjaśniają genezę prezydenckiego dekretu. Z braku zagranicznego zasilania, Łukaszenko próbował dokonać podatkowego zamachu na ostatnie zasoby obywateli niezbędne jako jedno ze źródeł załatania dziury budżetowej. W podbramkowej sytuacji równowartość 170 mln dolarów jest nie do pogardzenia. Klarowna jest także polityczna przyczyna. Władze chciały objąć kontrolą tę część społeczeństwa, która wyszła poza ramy państwowego zatrudnienia. Wszystko razem ukazuje desperacką sytuację, w jakiej znalazł się Mińsk.

W zgodnej ocenie białoruskiej opozycji Białoruś znalazła się na progu nowego etapu w historii. Model gospodarki socjalnie zrównoważonej poniósł fiasko, czego najbardziej widocznym dowodem jest nieodwracalny kryzys ekonomiczny. Nawet jeśli Rosja złagodzi politykę wobec Białorusi, a międzynarodowe rynki finansowe udzielą kolejnych kredytów, opóźni to jedynie nieuchronny krach. O ile jednak gospodarka znalazła się na równi pochyłej, o tyle Aleksander Łukaszenko osobiście znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Przekazanie kluczowych aktywów gospodarczych w ręce zachodnich inwestorów poważnie ograniczy jego dyktaturę. Przekazanie gospodarki w rosyjskie ręce uczyni z Białorusi państwo w pełni zależne od Moskwy, choć z zachowaniem teatralnej suwerenności. Prezydent stanie się zatem gubernatorem białoruskiej prowincji, o ile nie zostanie wymieniony na innego polityka. Trzecim i najlepszym wyjściem byłyby reformy strukturalne, które nie stanowią jednak wyjścia dla obecnego reżimu. Takie zamiany oznaczałyby demokratyzację Białorusi bez Łukaszenki i automatyczny kurs prozachodni, choć z pewnością bez aspiracji do udziału w NATO i UE. A na to nie pozwoli Rosja, która ze względu na manię tworzenia buforów bezpieczeństwa nie wypuści Białorusi z uścisków. Nie bez przyczyny Kreml stawia na ostrzu wzajemnych relacji kwestię bazy wojskowej pod Baranowiczami. Nic dziwnego, że obecne napięcie społeczne jest rozpatrywane przez część białoruskich ekspertów, jako pretekst możliwej interwencji militarnej Moskwy. Oczywiście, gdyby ziścić się miał scenariusz ukraińskiego Majdanu. Sami Białorusini coraz częściej zadają pytanie, czy rosyjskie oddziały, które wejdą do ich kraju z okazji letnich manewrów Zapad (Zachód)-2017, opuszczą Białoruś po zakończeniu ćwiczeń? Choć to mało prawdopodobny wariant. Wystarczy przecież, że Moskwa na dłużej zakręci gazowo-naftowy kurek.

FMC27news