12.2 C
Warszawa
sobota, 5 października 2024

Raz, dwa, trzy – teraz wy. Polska na celowniku Putina

Zamiast rozważać mniejsze lub większe prawdopodobieństwo scenariusza wojny z Rosją, pora przyjąć do wiadomości, że wszelkie okoliczności prowadzące do nieszczęścia już istnieją. Zegar tyka i odlicza czas, bo to nie państwa bałtyckie czy Białoruś, tylko Polska jest wymarzonym łupem Moskwy.

Strategia Zachodu koncentruje się na powstrzymywaniu Putina w Syrii, na Ukrainie i granicach państw bałtyckich. Jej skuteczność budzi wątpliwości, co rodzi obawy o przyszłość. Dlaczego? Ponieważ Kreml zagnał Rosję w rozwojową pułapkę i aby przeżyć, musi eskalować sytuację międzynarodową. Ekonomiczne i społeczne problemy narastają szybko, dlatego prawdopodobnym wariantem przetrwania kremlowskich elit może być kolejne uderzenie hybrydowe. Tak silne, że wstrząśnie całym Zachodem, zmieniając światowy porządek. Co najgorsze, z geopolitycznego, militarnego, a zwłaszcza gospodarczego punktu widzenia, dogodnym obiektem agresji Putina staje się Polska.

Fatalny scenariusz

Włączmy wyobraźnię i przenieśmy się w 2021 r. Zima tego roku jest wyjątkowo chłodna, a to powoduje, że rośnie zapotrzebowanie na rosyjski gaz oraz ropę naftową. Na Kremlu zacierają ręce, bo eksport tych surowców do Unii Europejskiej jest podstawą federalnego budżetu.

Szczególnym optymizmem napawa rosnąca krzywa przesyłu gazu, bo jeśli chodzi o wydobycie ropy naftowej, to mimo dobrej miny do złej gry, cyfry spadają. Wyeksploatowanie rozpoznanych złóż sięgnęło krytycznego punktu. Rosyjska ropa jest coraz droższa, a przez to niekonkurencyjna dla taniejących dostaw z USA, a zwłaszcza z Iranu. Teheran konsekwentnie odbiera Moskwie pozycję głównego dostawcy na rynku europejskim. Rosja nie może jednak zwiększyć wydobycia z powodu zachodniego embarga technologicznego. Ponadto rosyjskie koncerny nie mają pieniędzy, co z kolei jest skutkiem zachodnich restrykcji finansowych. To dotkliwy skutek amerykańskie sankcji 2017 r. Co gorsza, w ich następstwie rozpadło się także międzynarodowe konsorcjum i nie powstała druga nitka gazociągu bałtyckiego North Stream. Rozpadł się również chwiejny alians rosyjsko-turecki, wobec czego Ankara zablokowała budowę bałkańskiego przedłużenia gazociągu Turecki Strumień.

Rosyjski gaz płynie do Europy tylko trzema trasami: pierwszą nitką bałtycką, gazociągiem jamalskim przez Polskę oraz wyeksploatowanym systemem ukraińskim. Tymczasem niezadowolenie Rosjan ze złej sytuacji materialnej narasta. Pogarszające się nastroje można wygasić jedynie gazowo-naftową kroplówką. Inne warianty ustabilizowania sytuacji wewnętrznej nie wchodzą w grę, ponieważ Putin odmówił liberalizacji gospodarki. Co gorsza, od dochodów eksportowych zależy podtrzymanie rozpadającej się infrastruktury. Rosji grożą katastrofy technologiczne o skutkach ekologicznych porównywalnych z tragedią Czarnobyla.

Taka katastrofa ma miejsce zimą 2021 r. gdy anomalne w swojej sile sztormy na Bałtyku niszczą gazociąg North Stream. Odbudowa jest kosztowna, a sankcje uniemożliwiają zaangażowanie środków niemieckich i włoskich. Przeciwko głosują także europejskie partie Zielonych. W ten sposób Gazprom nie może wywiązać się z kontraktów eksportowych do UE, a raczej wobec głównego kontrahenta – Niemiec. Rosyjski budżet staje w obliczu krachu, kilkuletnia „blokada ekonomiczna”, jak o zachodnich sankcjach wyraził się w 2017 r. premier Dmitrij Miedwiediew, wydrenowała bowiem wszelkie rezerwy. Rosyjski bank centralny ma wprawdzie ok. 200 mld dolarów rezerw walutowo-kruszcowych, ale ich naruszenie grozi nieobliczalnymi skutkami dla stabilności rubla.

Nad Kremlem krąży widmo lat 90. XX w. Bankructwo przemysłu i handlu, masowe strajki pracowników pozbawionych pensji, głodujący emeryci. Słowem koszmar, który może kosztować elity utratę władzy. Nie wyłączając Władimira Putina, który w 2018 r. zainaugurował kolejną kadencję prezydencką w aureoli zdobywcy Krymu, a trzy lata później staje przed nominacją do roli głównego kozła ofiarnego. Przyparta do muru Moskwa jest zależna od Ukrainy, a jeszcze bardziej od Polski, przez te państwa bowiem wiodą jedyne nitki gazowe.

Tyle że z pierwszą toczy od lat niewypowiedzianą wojnę, a z Warszawą ma tak złe relacje, jak nigdy. Polska od lat konsekwentnie uniezależnia się od rosyjskich dostaw, budując konkurencyjną sieć połączeń gazowych. Bardzo wydajnie funkcjonuje nasz gazoport, który zaopatruje w surowiec nie tylko rodzimy przemysł, ale dostarcza gaz do Europy Środkowej oraz na Ukrainę. Amerykański gaz łupkowy znacznie potaniał, co w połączeniu z dostawami kondensatu katarskiego oraz irańskiego pozwala Polsce nie przedłużać wygasającej w 2022 r. umowy z Gazpromem. Co więcej, Warszawa konsekwentnie rozbudowuje system logistyczny, który czyni z Polski regionalny hub tranzytowy. Zaawansowanie budowy Via Carpatia, a więc szlaku drogowo-kolejowego Skandynawia – Bałkany przekształca Polskę w kluczowego partnera Chin w naszej części Europy, przyciągając tamtejsze kapitały i inwestycje.

W takiej sytuacji znaczenie gospodarcze i geopolityczne Rosji stale maleje, co prowadzi do jej konsekwentnej marginalizacji w relacjach unijno-chińskich lub szerzej europejsko-azjatyckich. Warszawa urasta więc do rangi głównego rywala ekonomicznego Moskwy.

O jawnej wrogości można mówić i na niwie politycznej, bo obie stolice bardzo stanowczo wdrażają swoje wizje historii, nie wyłączając konfrontacji kulturalnej z silnymi wątkami symbolicznymi. Wzajemnej likwidacji ulegają miejsca pamięci, co ze strony rosyjskiej oznacza niszczenie wszelkich śladów polskości. Obraz Polski wykreowany dla Rosjan przez kremlowską propagandę to wizerunek wroga dążącego wiekami do unicestwienia prawosławnej cywilizacji. Niemniej jednak Moskwa zmuszona okolicznościami występuje do Warszawy z propozycją rekonstrukcji, a nawet budowy drugiej nitki gazociągu jamalskiego. Analogiczne propozycje wysuwa pod adresem Ukrainy.

Tymczasem dla Polski i Ukrainy katastrofa North Stream to okazja rozegrania własnej partii. Warszawa kategorycznie odrzuca projekt rozbudowy gazociągu jamalskiego, żądając na dodatek zmian własnościowych, które oznaczają faktyczną nacjonalizację już działającego gazociągu. Jakiekolwiek złagodzenie stanowiska nasze MSZ warunkuje zwrotem szczątków prezydenckiego samolotu oraz zmianą rosyjskiej polityki historycznej. A to oznacza uznanie przez Rosję współodpowiedzialności za rozpętanie II wojny światowej i masowe represje obywateli polskich, co podnosi kwestię odszkodowań wojennych. Wraz z Warszawą podąża Kijów, który żąda zwrotu Krymu i powrotu pełnej jurysdykcji nad Donbasem. W takiej sytuacji Kreml wydaje rozkaz rozpoczęcia wojny hybrydowej.

Fatalne 48 godzin

Eskalacja zaczyna się od podbicia stawki, Moskwa zwraca się bowiem do Unii pierwszej prędkości z apelem o wymuszenie na Polsce budowy eksterytorialnego gazociągu pod wspólnym zarządem europejsko-rosyjskim. Faktycznemu ultimatum towarzyszy rosyjska ofensywa medialna dostosowana do poziomu lęków społeczeństw zachodnioeuropejskich.

Jednocześnie Moskwa organizuje prowokację wyczerpującą kryteria casus belli. W ramach wojny pomnikowej do Polski przedostają się bojówkarze z organizacji Nocne Wilki, dowodzeni przez kadrowych oficerów wywiadu wojskowego. Co ważne, Kreml korzysta ze swoich agentów żyjących od lat w Niemczech, Francji i innych krajach Europy, a więc posiadających tamtejsze obywatelstwa. W Warszawie i innych miastach Polski dochodzi do spektakularnych protestów rosyjskich obywateli państw europejskich pod hasłem obrony godności poległych czerwonoarmistów. W tym samym czasie „nieznani sprawcy” podkładają ładunki wybuchowe, niszcząc najbardziej czczone pomniki Józefa Piłsudskiego, Jana Pawła II i innych znanych Polaków.

Sytuacja wychodzi spod kontroli, mimo apeli polskich władz o zachowanie spokoju. Oburzeni Polacy zwracają się przeciwko wszystkim Rosjanom przebywającym licznie w naszym kraju. Padają ofiary śmiertelne, jest wielu rannych. Tego samego dnia na wniosek Rosji zbiera się Rada Bezpieczeństwa ONZ, aby potępić rasistowskie ekscesy i bierność polskich władz.

To tylko przykrywka dla przegrupowania wojsk Zachodniego Okręgu Wojskowego. Dywizje i brygady reaktywowanych w 2016 r. armii pancernej i uderzeniowej wkraczają błyskawicznie na Białoruś. Prezydent Aleksander Łukaszenko równie szybko zgadza się na ich obecność, bo rankiem komando rosyjskich sił operacji specjalnych porywa jego ukochanego syna Kolę. Co ważne dwie rosyjskie armie nie są obciążone tyłami, centra paliwowe, amunicyjne i bazy lotnicze oraz rakietowe powstawały bowiem na Białorusi od kilku lat w ramach dwustronnych manewrów.

W tym samym czasie w Polsce następuje po sobie sekwencja wydarzeń prowadząca do katastrofy. W obliczu niepokojów ulicznych oraz groźby przenikania rosyjskich prowokatorów polskie ministerstwo obrony mobilizuje kilka kompanii Obrony Terytorialnej, które wspierają policję i służby graniczne w rejonie obwodu kaliningradzkiego. Późnym zimowym popołudniem jeden z plutonów OT skoncentrowanych w okolicach Gołdapi zostaje zmasakrowany przez zielone ludziki, czyli specnaz rosyjskiego wywiadu wojskowego.

Pokazowa, wręcz bestialska egzekucja młodych Polaków i Polek z OT ma wywołać społeczną panikę i zerwać plan mobilizacyjny tej formacji. Wiadomość o masakrze szybko trafia do wieczornych dzienników wszystkich stacji telewizyjnych Polski, Europy i świata wywierając na widzach przerażające wrażenie. Po czym nasza sieć łączności cywilnej podlega zmasowanemu atakowi cybernetycznemu, któremu towarzyszy identyczne uderzenie w infrastrukturę energetyczną i cyfrową państwa. Sztab kryzysowy rządu, a co gorsza służby porządkowe, ratunkowe i medyczne tracą zdolność skoordynowanego reagowania.

Tego, czego nie dokonali kremlowscy hakerzy, kończą rosyjskie grupy dywersyjne atakujące sztaby wojskowe i komendy policji, straży pożarnej oraz stacje przekaźnikowe telefonii, Internetu i inne strategiczne obiekty na wschód od linii Wisły. W nocy prezydent RP wydaje rozkaz mobilizacji armii, a ciężar koordynacji sił zbrojnych i cywilnej infrastruktury państwa bierze na siebie specjalna łączność rządowa i wojskowa. Niestety nad ranem „eksplodują” tzw. bomby cybernetyczne, czyli zostaje uruchomione złośliwe oprogramowanie, które kilka miesięcy (a może lat) wcześniej rosyjskie wojska informatyczne zdołały podłożyć w naszym systemie. Tak zostaje zniszczona możliwość dowodzenia strategicznego i operacyjnego. Rankiem drugiego dnia agresji natowskie samoloty dalekiego rozpoznania identyfikują zgrupowania rosyjskiej obrony antyrakietowej i przeciwlotniczej. To mobilne baterie systemów S-300, -400 i -500 demonstracyjnie rozmieszczone na granicy Polski z Białorusią i obwodem kaliningradzkim. A to oznacza, że rosyjskie dowództwo zablokowało siłom powietrznym NATO dostęp do polskiego nieba, aż po Odrę.

Aby udowodnić skuteczność, rosyjskie rakiety niszczą kilka polskich F-16 i Migów-29 poderwanych z baz pod Poznaniem, Malborkiem i Mińskiem Mazowieckim. Z braku systemu obrony antyrakietowej i powietrznej polskie lotnictwo zostaje uziemione, co podważa sens przegrupowań sił lądowych. Zresztą na skutek wcześniejszych działań osłonowych przesmyku suwalskiego oraz wschodniej flanki polskie dowództwo rozproszyło ciężkie dywizje pancerne i zmechanizowane. Teraz nasza armia nie ma odwodów, które z linii Wisły mogłyby kontratakować natarcie 5 rosyjskich dywizji skoncentrowanych na granicy polsko-białoruskiej i w Obwodzie. Moskwa odcina także morski kanał komunikacji z NATO. Flota Bałtycka podejmuje blokadę polskiego wybrzeża. W skład sił rosyjskich wchodzą fregaty i konwencjonalne okręty podwodne z rakietami Kalibr, które jednym atakiem niszczą kompletnie nasz gazoport. Te same okręty są uzbrojone w głowice i torpedy jądrowe.

W ten sposób Polska zostaje faktycznie pokonana w ciągu 48 godzin. Morskie i powietrzne odcięcie od posiłków NATO oraz faktyczne unieruchomienie naszej armii i dezorganizacja systemu dowodzenia pozwala Kremlowi na wysunięcie ultimatum. Warszawa ma wyrazić zgodę na eksterytorialny korytarz gazowy i naftowy chroniony przez rosyjskie bazy wojskowe. Ponadto Warszawa rezygnuje z członkostwa w NATO i UE na rzecz statusu neutralnego, co wyklucza istnienie amerykańskie bazy antyrakietowej w Redzikowie. Kreml rzuca także propozycję nie odrzucenia, Polska ma przystąpić do anty-NATO, czyli organizacji kolektywnego bezpieczeństwa ODKB oraz złożyć akces do Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej.

Warszawa nie ma wyjścia, bo zachodni sojusznicy z NATO i UE zostali postawieni przez Moskwę w obliczu wojny jądrowej. Wobec błyskawicznego rozwoju wydarzeń Rosję może powstrzymać tylko kontratak niekonwencjonalny, a to oznacza początek III jądrowej wojny światowej. Stolice Unii pierwszej prędkości, a zarazem trzon europejskiego NATO oczywiście się wahają, spoglądając na Waszyngton. USA jednak same stoją na progu wojny domowej po zdymisjonowaniu przez Kongres nieudolnego prezydenta. Armia amerykańska już wycofuje się z Europy, aby zaprowadzić porządek u siebie w domu. To przesądza sprawę i NATO przyjmuje strategię wojny komitetowej, to znaczy robi wszystko, aby pod pretekstem rozwiązań dyplomatycznych uniknąć zaangażowania w wojnę rosyjsko-polską. O stworzenie politycznych iluzji zadbał Kreml, przedstawiając agresję hybrydową, jako akcję policyjną w imię bezpieczeństwa wspólnej Europy i jej mieszkańców.

Moskwa wyciąga więc rękę do Unii pierwszej prędkości, proponując politykę – biznes jak zwykle. Strefa euro przy ogromnym udziale rosyjskich agentów wpływu oraz „pożytecznych idiotów” przyjmuje propozycję sformułowaną pod nośnym hasłem budowy strefy wolnego handlu i dobrobytu od Lizbony do Władywostoku. Tradycyjni partnerzy Moskwy w Europie inicjują program Modernizacja dla Pokoju, na mocy którego do Rosji szeroką rzeką płyną technologie oraz inwestycje i kapitały, w zamian za krociowe zyski na tamtejszym rynku i dostawy surowców energetycznych. Kremlowskie elity władzy nie tylko odsuwają od siebie widmo katastrofy, ale przekładają ciężar cywilizacyjnej rekonstrukcji Rosji na barki Europy, którą jak gdyby nigdy nic, ponownie dzielą na strefy wpływów. Wniosek jest oczywisty, agresja popłaca, bo Europa po raz kolejny w swojej historii ulega szantażowi militarnemu, składając okup w postaci Polski. Byle tylko zachować swój obraz i styl życia. Rosja odbudowuje swoją dominację w Europie Środkowej i Wschodniej, a w dodatku przejmuje od USA rolę gwaranta europejskiego bezpieczeństwa. Waszyngton traci ostatecznie status światowego supermocarstwa i powraca do doktryny samoizolacji. Jak w takiej sytuacji zachowają się Chiny, które same przymierzają się do roli światowego hegemona, ale są strategicznym partnerem Moskwy?

Nieprawdopodobne?

Zamiast rozważać mniejsze lub większe prawdopodobieństwo takiego scenariusza wojny z Rosją, pora przyjąć do wiadomości, że wszelkie okoliczności prowadzące do nieszczęścia już istnieją. Zegar tyka i odlicza czas, bo to nie państwa bałtyckie czy Białoruś, tylko Polska jest wymarzonym łupem Moskwy.

Od co najmniej 10 lat poszczególne elementy rosyjskiej napaści są realizowane, choć w różnym czasie i wobec różnych państw. Uliczne prowokacje miały miejsce w Estonii podczas demontażu tallińskiego pomnika wdzięczności armii radzieckiej. Ataki cybernetyczne na wielką skalę miały i mają miejsce wobec Gruzji, Ukrainy i państw bałtyckich. Do hybrydowych operacji są wykorzystywane społeczności rosyjskie lub rosyjskojęzyczne, co najdobitniej potwierdzają wydarzenia krymskie i donbaskie. Operacje infiltracji i zwiększoną aktywność moskiewskich agentów sygnalizują bodaj wszystkie kontrwywiady Europy, zaniepokojone wzrastającymi możliwościami operacyjnymi rosyjskich wywiadów – wojskowego i cywilnego.

Rosja utworzyła wojska operacji specjalnych i informatyczne, których celem pozostaje szeroko rozumiana, konwencjonalna, jak i cybernetyczna dywersja oraz ataki na większą skalę. O takich zdolnościach Moskwy przekonały się Waszyngton oraz Paryż i Berlin, które zarzucają Kremlowi ingerencję w wewnętrzne sprawy i wpływanie na opinię publiczną.

Rosyjska armia niestety już trenowała pokazowe masakry sił przeciwnika. Nie chodzi jedynie o bombardowanie gruzińskich czy syryjskich miast. Dobitnym przykładem pokazowej egzekucji, obliczonej na wywołanie psychologicznego szoku był kocioł pod Iłowajskiem w 2014 r. Rosyjskie dowództwo zgodziło się na pokojowe wyjście Ukraińców z okrążenia, po czym z zimną krwią, a więc z pełną premedytacją wydało rozkaz ich zmasakrowania przez ciężką artylerię i zestawy rakietowe. Poległo ponad tysiąc ukraińskich odpowiedników żołnierzy OT, a ukraińskie społeczeństwo (i armia) od trzech lat nie może wydobyć z iłowajskiej traumy. Można więc powiedzieć, że także scenariusz wojny z Polską nosi cechy prawdopodobieństwa.

Jednak równie ważne są inne wnioski, które można ująć pod nazwą obiektywnych okoliczności. Po pierwsze musimy sobie uświadomić, że rosyjska gospodarka i finanse są stanie znacznie gorszym, niż przedstawia to Kreml. Mimo trendów wzrostowych (prognozy 1 proc. wzrostu PKB rocznie), zacofanie technologiczne, systemowa korupcja, opłakany stan edukacji i opieki zdrowotnej, czy wreszcie wyeksploatowanie infrastruktury oraz ubożenie społeczeństwa nie ulegają wątpliwości. Są to tendencje o długofalowych, bardzo negatywnych skutkach, które ujawnią się w najbliższej dekadzie. Tymczasem Kreml nie chce przeprowadzić reform strukturalnych liberalizujących gospodarkę, równoznacznych z jej dywersyfikacją. Lub raczej nie może tego zrobić ze względów politycznych, jakiekolwiek reformy oznaczają bowiem utratę władzy i materialnej prosperity elit Putina.

Jedynym planem antykryzysowym rządu Dmitrija Miedwiediewa jest przejadanie rezerw finansowych, w oczekiwaniu na ponowny wzrost światowych cen gazu i ropy naftowej. Eksport surowców energetycznych jest jedynym źródłem wpływów budżetu w przedziale od 70 do 40 proc. w zależności od roku. A od pełnego budżetu zależy społeczna stabilizacja, zważywszy, że 70 proc. zrujnowanej gospodarki należy do państwa, a w sferze budżetowej jest zatrudnionych ponad 60 proc. czynnych zawodowo Rosjan (o emerytach nie wspominając). Nic dziwnego, że w kwestii pozyskiwania petro- i gazo-rubli Kreml jest naprawdę zdeterminowany. Pytanie, jak bardzo, czyli jak daleko się posunie dla zapewnienia rytmicznego eksportu, szczególnie w warunkach sankcji zaostrzonych przez USA w 2017 r.?

Mało kto zdaje sobie także sprawę, że czas nie gra korzyść Moskwy. Jak przewidują analitycy, w latach 2025-2035 rosyjski sektor wydobywczy czeka technologiczny i finansowy krach. Powodem jest rabunkowa eksploatacja rozpoznanych pól naftowo-gazowych, w połączeniu z brakiem możliwości zagospodarowania złóż trudniejszych. Kłopoty dotyczą szczególnie wydobycia ropy naftowej, dlatego życiodajna kroplówka walutowa ograniczy się niebawem do gazu. I tylko do Europy, jak wskazują bowiem najnowsze dane, drugi strategiczny odbiorca rosyjskiego surowca – Chiny – staje się coraz mniej pewnym kontrahentem. Na podobieństwo USA, Chiny przeżywają rewolucję łupkową, która oznacza trzykrotny wzrost własnego wydobycia ropy naftowej i gazu. Stawia to pod znakiem zapytania rosyjsko-chiński kontrakt stulecia znany pod nazwą gazociągu Siła Syberii. Rosyjskie być albo nie być zależy więc od jak największych dostaw gazu do Europy. I teraz pora na Polskę.

Rosja nie dysponuje technologiami skraplania gazu, a więc eksportu kondensatu LNG. I ze względu na embargo nie pozyska ich w przewidywalnej przyszłości. Jest uzależniona od tranzytu, gazociągami o kierunku wschód – zachód. Na tym opiera się cała strategia ekonomiczna i geopolityczna Moskwy. Nie wyłączając opcji militarnej ochrony gazociągowego status quo. Każda próba zaburzenia życiodajnego cyklu handlu tym surowcem jest uznawana przez Rosję za priorytetowe zagrożenie bezpieczeństwa narodowego.

Tymczasem na taką próbę poważyła się Warszawa. Projekt energetycznego Międzymorza to nic innego, jak próba odwrócenia kierunku dostaw gazu, tzw. marszrutą północną, ze złóż norweskich przez Danię do Polski, z docelowym kierunkiem na południe, aż po Chorwację. Jak nietrudno się domyślić, chodzi o wyeliminowanie rosyjskiego dostawcy z rynku środkowoeuropejskiego, czyli z państw najbardziej uzależnionych od Gazpromu.

Bez względu na praktyczne skutki polska inicjatywa jest postrzegana jako śmiertelne zagrożenie dla Rosji. Polska jest traktowana jak rosnące wyzwanie dla rosyjskiego bezpieczeństwa, choć nie tylko z powodu kierunku dostaw surowców energetycznych. Odwrócenie kierunków tranzytu towarowego i przejęcie roli hubu logistycznego w handlu pomiędzy Europą i Azją to kolejny kamyk do polsko-rosyjskiego ogródka. Nie ma wątpliwości, że Moskwa coraz bardziej boi się Pekinu, bo nie może sprostać chińskiej ekspansji gospodarczej w byłym ZSRR. Blokuje więc faktycznie inicjatywę Jednego Pasa – Jednej Drogi, co skłania Chiny do poszukiwania innych partnerów. Głównym staną się pewnie Niemcy, szczególnie w kontekście sporu polityczno-ekonomicznego pomiędzy Berlinem i Waszyngtonem. Taki wariant jest w Moskwie akceptowalny, bo Niemcy do zarazem główny partner gospodarczy Moskwy i największy odbiorca gazu.

Po drodze jest jednak Polska z szansami na rolę największego partnera Chin w naszej części Europy i przekierowania ruchu towarowego na Północ i Południe. Czyli z ominięciem Niemiec i Rosji. Mogę się założyć, że już dziś Kreml wdraża nie jedną, ale kilka strategii przeciwdziałania polskim ambicjom. Na różnych polach, od dyplomacji, przez politykę i gospodarkę, po służby specjalne i armię. Tylko naiwny nie liczyłby się z takim obrotem wydarzeń, które mogą eskalować w zależności od stanu rosyjskiej gospodarki i stopnia realizacji naszych zamierzeń. Co zatem robić?

Liczyć na siebie?

Problem w tym, że obecna konfiguracja polityczna w Europie i na świecie nie sprzyja polskiemu bezpieczeństwu. Trzeba to powiedzieć wprost, ale obecny rząd popełnił błąd. Rozdrażniając Rosję, nie zapewnił sobie spokoju na tyłach. Rozpoczął walkę na dwóch frontach europejskich, pozbawiając się sojuszników. Mowa o jednoczesnych utarczkach z Komisją Europejską, a zarazem o mocnym schłodzeniu stosunków z Francją i Niemcami. To państwa, które stanowią przecież jądro UE i euro – NATO.

Zresztą nowy prezydent Francji widzi przyszłość w ścisłej integracji strefy euro, w tandemie z Berlinem. Warszawa do strefy euro nie należy. Niestety Paryż nie widzi także Warszawy w roli kluczowego partnera Unii pierwszej prędkości w naszej części Europy. Są pewne przesłanki, że Francja postawi, m.in. na Rumunię, a nawet Ukrainę.

Z kolei Berlin z rezerwą odnosi się do sojuszu polsko-amerykańskiego, bo sam ma problem z Waszyngtonem, a ponadto kieruje się gospodarczymi interesami w Rosji, co pogodzić jest bardzo trudno. W każdym razie z chwilą podjęcia ambitnych planów regionalnych, Polsce trudno będzie zrównoważyć brak europejskich partnerów tej wielkości, co Paryż i Berlin, sojuszami lokalnymi.

Wątpliwości budzi także amerykańska tarcza nad Polską. Nie jest dwustronnie sformalizowana, a USA staczają się w kryzys wewnętrzny, który skutkuje ograniczeniem zdolności do globalnego przywództwa. I na takie czynniki liczy z pewnością Moskwa w swoich polskich strategiach. Nie ulega wątpliwości, że celem Kremla jest polityczne osamotnienie Warszawy, a nawet próba budowy wizerunku Polski, jako głównej przeszkody w normalizacji relacji z UE oraz z głównymi państwami europejskimi.

Na koniec czynniki militarne. Obecny rząd zainicjował program reform i modernizacji wzmacniających polską armię. Problem w tym, że jeśli chodzi o system dowodzenia, nasze siły zbrojne są reformowane permanentnie. Ponadto obecny projekt zmian jest obliczony na 15 lat i taki będzie czas osiągnięcia pełnej zdolności bojowej. Tymczasem rosyjska armia poszła inną drogą. Czas zmian strukturalnych ma już za sobą, a w przeciwieństwie do naszych planistów, rosyjskie dowództwo postawiło na broń dobrą już dziś, a nie bardzo dobrą w przyszłości. Skutek jest taki, że pełną gotowość uzyska w 2020 r., tymczasem nasze siły zbrojne nadal nie będą miały kluczowego komponentu – tarczy antyrakietowej i piętrowej obrony powietrznej. Na przykład według ocen izraelskich już dziś rosyjska armia przewyższa skutecznością armię radziecką.

Oprócz niezłego sprzętu klucz radykalnej poprawy tkwi w udoskonaleniu systemu dowodzenia, z którego wyeliminowano wszelkie zbędne czynniki, rozbudowując możliwości kierowania bojem w czasie realnym, od poziomu strategicznego po taktyczny. Stanowiska dowódcze różnego szczebla przejmują masowo oficerowie mający za sobą kampanię gruzińską i syryjską. W połączeniu z przeniesieniem głównych środków finansowych na zapewnienie zdolności bojowej taktycznych związków pancernych i zmechanizowanych, czyli sił lądowych oraz obrony powietrznej, całość brzmi dla Polski jak ostrzegawcza syrena. Przy tym rozbudowie podlegają wojska operacji specjalnych i informacyjnych, co wskazuje na hybrydowość przyszłej wojny.

Czy polska armia kładzie dostateczny nacisk na budowę cyfrowej obrony terytorialnej, a więc sił chroniących wrażliwą strukturę państwa? To nie egzotyka, podobne formacje powstają wszędzie, od Wielkiej Brytanii, przez Izrael, po Litwę i Ukrainę. Słowem czy przygotowujemy się do przeszłej, czy przyszłej wojny? W każdym razie musimy znacznie przyspieszać. Armia rosyjska już nas wyprzedza, a polityczna decyzja jej użycia przeciwko Polsce może zapaść. Kiedy? To zależy raczej nie od rozwoju sytuacji międzynarodowej, tylko od stabilności wewnętrznej Rosji, a więc od poczucia osobistego bezpieczeństwa kremlowskich elit władzy. I właśnie dlatego u naszego wschodniego sąsiada pokusa militarnego przesilenia kłopotów gospodarczych i społecznych będzie tylko rosła.

FMC27news