Sprawa Katalonii może uruchomić w Europie prawdziwą polityczną lawinę. Niepodległości będą chciały kolejne regiony, wierząc, że będzie to korzystne dla ich finansów.
11 października premier Hiszpanii Mariano Rajoy odrzucił propozycję negocjacji, które byłyby szansą na rozwiązanie kryzysu wokół Katalonii. W parlamentarnym wystąpieniu Rajoy stwierdził, że „nie istnieje możliwość mediacji między demokratycznym prawem a nieposłuszeństwem, czy bezprawnością”. O takie rozmowy apelowało wielu hiszpańskich polityków, a także premier Katalonii, Carles Puigdemont. Ten ostatni po referendum, które odbyło się 1 października, ogłosił wprawdzie, że przyjmuje mandat obywateli do ogłoszenia niepodległości, ale jednocześnie wezwał katalońskich deputowanych do odroczenia o kilka tygodni secesji, chcąc w ten sposób stworzyć jeszcze jedną szansę do dialogu z Madrytem.
Trudno dziś przewidzieć, czy katalońska oferta zostanie przyjęta i jak ostatecznie politycy rozwiążą całą sytuację. Możemy jednak być pewni, że katalońskie referendum, w którym 90 proc. głosujących (w referendum udział wzięło 42,3 proc. uprawnionych do głosowania) opowiedziało się za katalońską niepodległością, będzie miało wpływ na dążenia innych hiszpańskich regionów.
Andaluzja w ślady Katalonii
Kolejna może być Andaluzja, położona na południu Półwyspu Iberyjskiego. W jej skład wchodzą prowincje: Kadyks, Kordoba, Grenada, Huelva, Jaén, Malaga, Sewilla. Jest to najludniejszy i drugi pod względem powierzchni regionem autonomicznym Hiszpanii. Istnieje tam silny ruch niepodległościowy, który od dawna postuluje oderwanie się od reszty kraju. Lider andaluzyjskich separatystów z tzw. Narodowego Zgromadzenia Andaluzji (ANA), Pedro Altamirano, poinformował w ubiegłym tygodniu, że Andaluzja zamierza 4 grudnia ogłosić swoją niepodległość. Przyznał również, że wprawdzie będzie to decyzja czysto symboliczna, ale głęboko wierzy, że będzie to pierwszy krok do stworzenia własnego państwa.
Andaluzja może być dużo większym problemem niż Katalonia, ponieważ w skład niepodległej Andaluzji, jak deklarują tamtejsi separatyści, miałyby wchodzić nie tylko tereny tej autonomicznej hiszpańskiej prowincji, ale także portugalskie regiony Alentejo i Algarve, a także marokański Rif.
Altamirano uzależnił jednak swoje działania na rzecz niepodległości od sposobu rozwiązania problemu Katalonii. Nie wydaje się jednak prawdopodobne, aby na niepodległość Andaluzji mogły się zgodzić władze Portugalii i Maroka. Do deklaracji andaluzyjskich separatystów nie odniosły się również oficjalnie władze w Madrycie. Te muszą ugasić najpierw „pożar” w Katalonii, co nie tylko będzie trudne, lecz także będzie wymagało dużo czasu. Eksperci podkreślają, że ostatni ruch andaluzyjskich separatystów nie tylko wspiera sprawę Katalonii, lecz także jest zachętą dla innych hiszpańskich regionów. Gdyby tak rzeczywiście było, władze w Madrycie zmuszono by do całkowitej zmiany swojej dotychczasowej polityki.
Tak naprawdę rząd hiszpański miałby wówczas bardzo ograniczone pole działania. Rozwiązywanie problemu z pozycji siły raczej nie będzie wchodziło w grę, bo władze w Madrycie ani nie dysponują odpowiednim do tego aparatem policyjnym, ani nie będą chciały wikłać kraju w wojnę domową. Do dyspozycji pozostaną zatem jedynie środki czysto polityczne. Czas zatem da ostateczną odpowiedź na pytanie, czy Hiszpania zachowa swoją jedność, czy też stanie się inaczej i na Półwyspie Iberyjskim powstaną nowe państwa.
Aspiracje Bawarii
Innym regionem w Europie, który od wielu lat przejawia aspiracje niepodległościowe, jest niemiecka Bawaria. To jeden z najbogatszych niemieckich landów z bardzo bogatą własną historią i niezwykle silną tradycją i kulturą. Pozycja Bawarii w Niemczech nabrała znaczenia, gdy w 1806 r. została królestwem. Na obszarze dawnej niemieckiej Rzeszy był to najbardziej prężny organizm gospodarczy. Tak było mniej więcej do 1871 r., gdy Bawaria została włączona do Cesarstwa Niemieckiego (II Rzesza), zachowując jednak sporą autonomię. Pod koniec I wojny światowej ten kraj usiłował bez powodzenia ponownie wybić się na niepodległość.
O niepodległość Bawarii od dawna intensywnie „walczy” działająca w tym landzie separatystyczna Partia Bawarska (Bayernpartei). Jednak w ostatnich latach ideę bawarskiej niepodległości coraz częściej podnoszą politycy bawarskiej CSU, która pozostaje w trwałej koalicji z CDU, partią Angeli Merkel. W sierpniu 2012 r. Wilfried Scharnagl – wpływowy działacz CSU – wydał książkę „Bawaria poradzi sobie sama”, w której wyłożył wszystkie argumenty, jakie przemawiają za bawarską niepodległością.
W swojej książce Scharnagl wezwał Bawarczyków do wyrwania się spod władzy Berlina. Oprócz wielu argumentów historycznych i kulturowych bawarski polityk skupił się na najbardziej żywotnych kwestiach ekonomicznych, jakie wiążą się z niepodległością Monachium. Jednym z argumentów jest bawarski budżet. Pod względem PKB Bawaria plasuje się dzisiaj na dziewiątym miejscu w Europie, co zdecydowanie pozwoliłoby jej na ekonomiczną samodzielność. Według Scharnagla, Bawaria nie musi swoimi pieniędzmi utrzymywać innych niemieckich landów, zwłaszcza tych, które mają poważne problemy finansowe i muszą być systematycznie dofinansowywane z budżetu centralnego. A takimi deficytowymi częściami Niemiec są dzisiaj na pewno Nadrenia-Westfalia i Meklemburgia. Krótko mówiąc, Bawaria mogłaby znacznie lepiej wykorzystywać swój gospodarczy rozwój, gdyby była odrębnym państwem. Bawarski polityk podaje w swojej książce nawet konkretne przykłady takich korzyści w poszczególnych dziedzinach, które wówczas mogłyby liczyć na znacznie większe środki z bawarskiego budżetu niż jest to obecnie. Książka Scharnagla pokazała Bawarczykom wymierne korzyści z jej niepodległości i dała do ręki racjonalne argumenty jej zwolennikom.
Jak się okazało, racje Scharnagla trafiły na podatny grunt. Od publikacji książki w Bawarii systematycznie rośnie liczba zwolenników niepodległości. Wierzą oni, że, mając własne państwo, nie będą musieli dzielić się swoimi pieniędzmi z innymi niemieckimi landami, w imię niezrozumiałej dla nich solidarności.
Szkoci nie porzucili idei własnego państwa
Szkoci wiele razy w swojej historii musieli mocno zaciskać pasa, aby przetrwać. Nie może zatem dziwić, że należą do tych, którzy dobrze potrafią liczyć swoje pieniądze. Właśnie między innymi z tego powodu wiele razy podejmowali próby oderwania się od Londynu. Od lat kwestia szkockiej niepodległości stawała się coraz poważniejszym wyzwaniem dla polityków w Westminsterze. Pierwszym sygnałem nadciągających kłopotów były programy szkockich partii politycznych. Poza Szkocką Partią Narodową, która od dawna opowiadała się za wyjściem Szkocji ze Zjednoczonego Królestwa, idea znalazła się również w programach Szkockiej Partii Socjalistycznej, Szkockiej Republikańskiej Partii Socjalistycznej, szkockiego ruchu socjalistycznego Solidarity (Solidarność) oraz Szkockiej Robotniczej Partii Republikańskiej.
Szkockim dążeniom do niepodległości wbrew pozorom sprzyjał kryzys gospodarczy, jaki ogarnął Europę, nie omijając Wielkiej Brytanii. Szkoci nabrali wówczas przekonania, że sami mogliby znacznie lepiej korzystać ze środków, które mogłyby wpływać do budżetu w Edynburgu. W grę wchodziły przede wszystkim pieniądze pozyskane ze sprzedaży ropy naftowej. Trzeba tutaj pamiętać, że 90 procent ropy naftowej, jaka jest wydobywana przez Wielką Brytanię na Morzu Północnym, pochodzi ze złóż usytuowanych na obszarze szkockich wód terytorialnych. Ten argument przekonał wielu Szkotów.
Potencjalne wyjście Szkotów z unii zaczęło nabierać bardziej konkretnych kształtów w momencie, kiedy rząd Davida Camerona zgodził się na przeprowadzenie w tej sprawie referendum. Formalnie 15 października 2012 r. Cameron oraz szkocki pierwszy minister Alex Salmond podpisali porozumienie ustalające termin przeprowadzenia referendum. Potem miała miejsce intensywna kampania. W jej trakcie sondaże poparcia przechylały się raz na stronę zwolenników szkockiej niepodległości, raz na stronę jej przeciwników. Naprawdę trudno było przewidzieć, jaki będzie wynik tego referendum. Ostatecznie jednak ponad 55 proc. głosujących opowiedziało się za dalszym pozostaniem Szkocji w Zjednoczonym Królestwie. Nie oznaczało to jednak, że idea szkockiej niepodległości poszła ostatecznie do lamusa historii. Spora część Szkotów nadal wierzy w to, że Szkocja stanie się kiedyś niepodległym państwem i nie będzie musiała liczyć się już ze stanowiskiem Londynu. Na razie jednak sytuacja polityczna mocno się zmieniła. Zwłaszcza po tym, jak Wielka Brytania postanowiła opuścić Unię Europejską.
Wieczni secesjoniści
Niepodległość od dawna siedzi w głowie hiszpańskich Basków, zamieszkujących tereny położone na granicy Hiszpanii i Francji. Gdy upadł reżim generała Franco, wydawało się, że zaistnieje szansa na podjęcie poważnych rozmów z Madrytem w sprawie baskijskiej niepodległości. Tak się jednak nie stało. Hiszpański rząd poszedł zupełnie inną drogą, której owocem była autonomia Kraju Basków. Baskowie mogli mieć własny parlament, kontrolować podatki i decydować o swojej edukacji i kulturze. Taka polityka rządu w Madrycie podzieliła Basków, osłabiając jednocześnie ich dążenia niepodległościowe.
Sytuacja uległa pewnej zmianie w 1998 r., gdy główne baskijskie siły polityczne zawarły tajne porozumienie w Estella (Lizarra), na mocy którego zobowiązały się do wspólnego podejmowania działań na rzecz baskijskiej niepodległości. Jednak różnice pomiędzy nimi – zarówno co do strategii, jak i taktyki działania w tej sprawie – były tak duże, że porozumienie z Lizarra pozostało tylko w na papierze. Z kolei Madryt, o ile był początkowo skłonny do rozmów w sprawie baskijskiej niepodległości, o tyle po pewnym czasie wycofał się z nich. Dzisiaj Baskowie patrzą z wielką uwagą, na to, co dzieje się w Katalonii i jakie działania podejmie hiszpański rząd.
Wiecznymi separatystami w Europie są także belgijscy Flamandowie i Walonowie, dwie strony odwiecznego belgijskiego konfliktu. Oprócz względów językowo-kulturowych, spór ten ma także silne podłoże ekonomiczne. Przez długi czas (XIX wiek i pierwsza połowa XX wieku) Walonia dominowała gospodarczo, jednak po II wojnie światowej to Flandria zaczęła się szybciej rozwijać. Siłą rzeczy dysproporcje w rozwoju gospodarczym mocno sprzyjały dalszemu rozwojowi tendencji separatystycznych. Jednak gdy na początku lat 90. zaczęto w Belgii wprowadzać federalistyczne reformy, uwidoczniła się rozbieżność interesów Flamandów i Walonów. Ci pierwsi zainteresowani byli dalszym transferem kompetencji na szczebel wspólnot i regionów, ci drudzy chcieli zaś jedynie większych środków finansowych. Nastąpiła też separacja polityczna obu regionów. Po obu stronach można było coraz częściej usłyszeć, że jedynym rozwiązaniem jest uzyskanie przez nie niepodległości. Nic dziwnego, że pogłębiały to jeszcze bardziej nastroje separatystyczne.
Ruchy irredentystyczne istnieją także w innych europejskich krajach, chociaż nie są one tak silne, jak te, o których wspomnieliśmy wcześniej. Duńskie Wyspy Owcze chciałyby zerwania z metropolią. Tamtejsi separatyści już kilka laty temu domagali się swojej własnej konstytucji, na co nie zgodziła się Kopenhaga. Z kolei włoska Liga Północna od wielu lat z różnym natężeniem domaga się od władz w Rzymie utworzenia niepodległej Padanii. Nawet w Polsce mamy do czynienia z separatystami. Ruch Autonomii Śląska (RAŚ) wydaje się mierzyć znacznie wyżej niż tylko w zwykłą autonomię regionu śląskiego. Jednak poparcie dla RAŚ jest znacznie słabsze niż poparcie dla separatystów w innych europejskich regionach.
Mówimy jednak cały czas tylko o unijnej Europie. Tymczasem aspiracje do niepodległości mają przecież regiony w krajach, które nie są jeszcze członkami UE. Najbardziej spektakularnym tego przykładem jest Kosowo (Republika Kosowo), zamieszkałe przez ludność albańską i serbską. Wprawdzie Kosowo 17 lutego 2008 r. ogłosiło swoją niepodległość, ale nie została ona powszechnie przyjęta (uznało ją 111 spośród 193 państw członkowskich ONZ). Serbowie nadal uważają Kosowo za integralną część Serbii. Niepodległości Kosowa nie uznają również Hiszpania i Rosja, która – jako stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ – skutecznie utrudnia jej uznanie międzynarodowe. Z kolei Bruksela usiłuje zmusić aspirującą do członkostwa w UE Serbię, by w końcu uznała niepodległość swojej dawnej republiki. Podpiera się przy tym orzeczeniem Międzynarodowego Trybunał Sprawiedliwości w Hadze.
Katalonia może wytyczyć drogę
Europejscy separatyści, oprócz posługiwania się argumentami zakorzenionymi głęboko w historii, w ostatnich latach zaczęli sięgać także po racje czysto ekonomiczne. Przede wszystkim zaś kwestią gospodarowania regionalnym budżetem, z którego płynęły do tej pory środki do budżetu centralnego, aby ten mógł wspierać biedniejsze regiony państwa. Do tej pory taka polityka była traktowana jako wyraz solidarności autonomicznych regionów w ramach federalistycznych państw. Jednak na naszych oczach kończy się dla niej przyzwolenie społeczne. Zwykli obywatele, zwłaszcza zamożniejszych regionów nie chcą już dalej płacić na innych w imię trudnej do zrozumienia solidarności. Tak dzieje się w przypadku „zbuntowanej” hiszpańskiej Katalonii. Jest tak również w wielu innych regionach, które mają aspiracje do niepodległości. To czynnik, którego nie da się już marginalizować. Nie może tego zrobić nawet Bruksela.
To, czy europejscy separatyści będą mogli zrealizować swoje aspiracje polityczne, będzie w dużej mierze zależało od losów hiszpańskiej Katalonii. Jeśli ta rzeczywiście postanowi ogłosić swoją niepodległość (ma ku temu mandat w postaci wyniku referendum), a następnie wykaże się wystarczającą determinacją, aby ją obronić, będzie to sygnałem dla innych separatystycznych regionów w Europie, które zechcą pójść jej śladem. A wtedy mapa polityczna Europy wyglądała będzie zupełnie inaczej niż dzisiaj. I minie sporo czasu, zanim wszyscy przyzwyczaimy się do Katalonii i innych nowych państw.