2.7 C
Warszawa
niedziela, 1 grudnia 2024

Radioaktywne kłamstwa

Gdyby nie sprawne służby ochrony środowiska naturalnego, mieszkańcy Europy nigdy nie dowiedzieliby się o radioaktywnym zagrożeniu krążącym nad ich głowami.

Przez trzy miesiące radioaktywny ruten-106 zagrażał zdrowiu milionów Europejczyków. W tym samym czasie Rosja uporczywie kłamała, twierdząc, że to nie ona jest winna skażeniu. Eksperci oceniają taką postawę jako największe zagrożenie, ponieważ ukrywanie źródła katastrofy uniemożliwia sensowną akcję ratunkową. Co wiemy o radioaktywnym wycieku i skali zagrożenia? Jaka jest skrzętnie skrywana prawda o stanie rosyjskiego przemysłu jądrowego?

Alarm w Europie

Gdyby nie sprawne służby ochrony środowiska naturalnego, mieszkańcy Europy nigdy nie dowiedzieliby się o radioaktywnym zagrożeniu krążącym nad ich głowami. To znaczy, świadomość nieszczęścia przyszłaby zbyt późno, aby właściwie przeciwdziałać. Akurat dla rutenu-106 takim momentem jest zazwyczaj epidemia złośliwych nowotworów. Radioaktywne cząsteczki są prawdziwym katalizatorem zachorowań tego rodzaju.

Czym jest ruten? Należąc do grupy platynowców, ma postać metalu o srebrzystym kolorze. Został odkryty w 1844 r. przez uczonych z Petersburga, dlatego jego nazwa to skrót od łacińskiego słowa Ruthenia – Ruś. Radioaktywna postać pierwiastka nie występuje w przyrodzie samoistnie. Sztuczne izotopy powstają w czasie kontrolowanej reakcji jądrowej w elektrowniach atomowych bądź reaktorach łodzi podwodnych lub podczas wybuchów nuklearnych. Co najważniejsze, ujawnia się także w trakcie utylizacji zużytego paliwa jądrowego. Okres połowicznego rozpadu izotopu rutenu, a więc czas, gdy jest najbardziej groźny dla ludzi i środowiska wynosi 368,2 dnia. Trzeba jednak pamiętać, że pierwiastek niesie nie tylko śmierć, ale także życie. W minimalnych i kontrolowanych dozach jest stosowany jako źródło napromieniowania podczas leczenia złośliwych nowotworów.

Od września do listopada 2017 r. obłoki rutenu spokojnie krążyły nad Bałkanami, aby stamtąd przedostać się nad Europę Zachodnią. Na szczęście stężenie izotopu w atmosferze nie było śmiertelne, choć zgodnie z obiektywnymi pomiarami poważnie przekroczyło dopuszczalne normy, w zależności od czasu i konkretnego terytorium. Na szczęście radioaktywne chmury nie zaszkodziły Polsce. Najbardziej ucierpiały wschodnia Ukraina, Rumunia, Włochy, a za nimi Francja i Niemcy. Na przykład w Rumunii skażenie powietrza było jedynie dwukrotnie mniejsze niż w miejscu wyrzutu izotopu do atmosfery, co oznacza, że bardziej na Wschodzie jego stężenie przekraczało dopuszczalne normy o tysiące jednostek. To dobrze, że europejskie służby monitorowania skażeń działają sprawnie i wykryły radioaktywną anomalię, a władze wsparte przez media podniosły głośny alarm. Gdy publikowano uspakajające komunikaty, których celem było zapobieżenie powszechnej panice, ośrodki badawcze prowadziły gorączkowe symulacje i modelowały potencjalne źródła zagrożenia. Chronologicznie sytuacja wyglądała następująco.

Pierwsze zareagowały władze Niemiec. Federalny Urząd Ochrony Radiacyjnej stwierdził, że 29 września izotop pojawił się w jednocześnie w Rumunii, Włoszech, Austrii i Niemczech. Berlin wykluczył możliwość awarii jakiejkolwiek elektrowni atomowej w Europie. Innym źródłem mogła stać się katastrofa kosmiczna. Sztuczne satelity ziemi wykorzystują do zasilania baterie jądrowe, jednak ani Europejska Agencja Kosmiczna, ani NASA nie zarejestrowały awaryjnego upadku żadnego z takich obiektów. Możliwe źródło zawężono do wybuchu jądrowego, którego nie udałoby się także ukryć, bądź do coraz bardziej prawdopodobnej awarii przemysłowej. Chodziło o zakłady produkujące broń masowego rażenia lub zajmujące się utylizacją zużytego paliwa niekonwencjonalnego. Wykorzystując wiedzę hydrometeorologiczną, niemiecki urząd wskazał przybliżony obszar, skąd ruten przedostał się nad Europę. Owym miejscem okazał się południowy Ural.

Do alarmu podniesionego przez Berlin w połowie listopada dołączył się Paryż. Francuski Instytut Bezpieczeństwa Jądrowego i Radiacyjnego poinformował o pojawieniu się rutenu-106 w atmosferze oraz potwierdził Ural jako punkt początkowy skażenia. Władze obu państw zwróciły się o oficjalne wyjaśnienia do Rosji i Kazachstanu. Wezwały również Międzynarodową Agencję Energii Atomowej do ujawnienia wszelkich danych na ten temat.

Oficjalna odpowiedź Moskwy była tyleż wymijająca, co kłamliwa. Korporacja Rosatom, która kontroluje cywilny i zbrojeniowy sektor energii jądrowej, oświadczyła, że w żadnym z jej obiektów nie doszło do najmniejszej awarii lub niekontrolowanej ucieczki materiałów radioaktywnych. Rospotriebnadozor – urząd odpowiadający naszemu Sanepidowi również nie stwierdził podwyższonego poziomu rutenu-106 na całym terytorium Federacji Rosyjskiej. Stacje pomiarowe Rosgidro, czyli urzędu meteorologicznego oraz ministerstwa obrony cywilnej w ogóle nie wykryły obecności tego izotopu poza dwoma miejscami. Pierwszym był Petersburg odległy od Uralu o tysiące kilometrów. Drugim okazało się pogranicze dwóch rosyjskich regionów administracyjnych leżących na granicy Europy i Azji. Chodzi o obwody czelabiński oraz swierdłowski, w których obecność rutenu miała być niższa o 200 razy od dopuszczalnych norm. Zasadniczo Moskwa odpowiedziała, aby zaniepokojona Europa szukała źródła skażenia gdzieś na Wschodzie, czyli w Azji, wskazując niedwuznacznie Koreę Północną, Chiny lub Kazachstan.

Nie jest tajemnicą, że rosyjska ekologia ma się tak źle, jak cała reszta kraju. Oczywiście organizacje broniące środowiska naturalnego istnieją, ale w ramach centralizacji państwa i władzy, także ruch zielonych został przez Kreml złapany za przysłowiową mordę. Partia Zielonych oraz stowarzyszenia, które działają legalnie na szczeblu federalnym, służą jedynie dekoracji. Oddziały regionalne są doskonałą przykrywką pomagającą maskować dewastacyjne projekty przemysłowe federalnych lub miejscowych oligarchów. Często powstają po prostu dlatego, aby za sute łapówki potwierdzać troskę o środowisko kolejnych przedsięwzięć naftowych lub gazowych. W dziele niszczenia przyrody surowcowym koncernom niewiele ustępują zachłanni i bezwzględni developerzy, którzy tną miejskie drzewa tysiącami. A jeśli już jesteśmy przy drzewach, rekordy niszczycielskiej działalności bije przemysł papierniczy i drzewny. Ten ostatni z powodu zerowego poziomu przetwórstwa. Jak wiadomo, Rosja zajmuje w świecie jedno z pierwszych miejsc eksportu surowych, nieobrobionych bali. Zaszczytne miejsce w niechlubnej galerii zajmuje także armia, która przede wszystkim skaża grunty nieodpowiednimi warunkami przechowywania paliwa rakietowego oraz konwencjonalnego. Siłom lądowym i lotnictwu niewiele ustępuje marynarka wojenna, która ma ogromne kłopoty z utylizacją reaktorów i napromieniowanych wraków okrętów podwodnych.

Jak widać, dbałość o środowisko nie jest w Rosji łatwym hobby. Szczególnie gdy dotyczy przemysłu jądrowego, całkowicie utajnionego przez Kreml ze względów wojskowych. Mimo poważnych przeszkód śledztwo w sprawie rutenowego obłoku pozwoliło zdobyć i ujawnić dowody, które zmusiły władze do zdementowania oficjalnych kłamstw.

Wyniki śledztwa

Wiele do wyjaśnienia sprawy wniosła ekolog z Uralu Nadieżda Kutiepowa. W dochodzenie włączyli się też dziennikarze opozycyjnej „Nowej Gaziety” oraz międzynarodowa grupa „Ekozaszczyta” (Obrona Ekologiczna). Wspólnie wykazali, że za skażeniem nie mógł stać Kazachstan. Przynajmniej tym razem, bo kraj wygląda jak wielki skansen atomowy. Zdaniem ekologów, źródłem rutenowego skażenia jest rosyjski Ural. Początkowo rozpatrywano dwie lokalizacje. Pierwszą był syberyjski Kraj Krasnojarski, w którym podwyższony poziom promieniotwórczego izotopu wykryto w dniach 6-10 października.

Odkrycia dokonano niejako przez przypadek, tak bardzo niezwykłe było pojawienie się rutenu. Codzienny koktajl promieniotwórczych izotopów, jakimi oddychają mieszkańcy Kraju, składa się głównie z cezu-137, strontu-90 oraz plutonu-239 i 240. Jest to skutek obecności zamkniętych miast wojskowych, w których produkuje się broń jądrową. Centrum jest obiekt znany pod kryptonimem Krasnojarsk-26, za którym skrywa się atomowy kombinat górniczo-hutniczy. Jak wskazuje nazwa, zajmuje się zarówno wydobyciem rud uranowych, jak i ich obróbką na cele wojskowe (pluton) lub dla elektrowni niekonwencjonalnych (MOKS). Na dodatek stałym źródłem promieniowania są liczne kopalnie uranowe, porzucone bez zabezpieczenia po zakończeniu eksploatacji. Jakby nie wystarczało obaw, ból głowy u ekologów wywołują liczne składy zużytego paliwa jądrowego i innych promieniotwórczych produktów ubocznych. Tymczasem w budowie jest tzw. ODC, czyli Eksperymentalno-Demonstracyjne Centrum unieszkodliwiania i przechowywania materiałów nuklearnych. W założeniu ma odbierać promieniotwórcze odpady z całego świata, a już na pewno z Europy, równolegle szlifując niesprawdzone technologie.

Półprzemysłowy rozruch ODC miał miejsce w 2017 r., docelowa moc zostanie osiągnięta zaś w 2021 r. Tym samym Kraj Krasnojarski stanie się obszarem tzw. zamkniętego cyklu atomowego, począwszy od wydobycia i obróbki uranu, przez różnoraką produkcję, po utylizację. Dla mieszkańców oznacza to codzienne obcowanie z nuklearnym zagrożeniem 1 i 2 stopnia. Najbardziej mogą narzekać mieszkańcy uralskiego Czelabińska i okolic. To tam znajduje się kolejne centrum przemysłu jądrowego, znany z niechlubnej przeszłości zakład „Majak”. Jak wynika z dochodzenia ekologów ma także niechlubną teraźniejszość, bo wszystko wskazuje, że to w nim doszło do wycieku i skażenia rutenem.

Dla przypomnienia, zakłady Majak położone w uralskim Oziersku nosiły do niedawna nazwę Czelabińsk-40. W 1957 r. doszło tam do wybuchu magazynu zużytego materiału jądrowego. Podczas katastrofy w Majaku skażeniu uległo 25 tys. km kwadratowych gruntów. Przymusową ewakuacją objęto 21 miejscowości i 12 tys. osób. Największy problem polegał jednak na skażeniu wód gruntowych oraz rzek, na których opiera się cała działalność rolnicza regionu. Wydarzenie przeszło do historii pod nazwą katastrofy kysztymskiej, od nazwy pobliskiego miasta zaznaczonego na mapach, w przeciwieństwie do tajnych ośrodków wojskowych. Ile było podobnych zdarzeń w ZSRR, nigdy się dowiemy, bo upubliczniono jedynie te, których następstw nie dało się ukryć.

Z całą pewnością w 2007 r. a więc już we współczesnej Rosji na terenie zakładów Majak doszło do kolejnej awarii. W jednym z cechów nastąpił wybuch i przerwanie rurociągu transportującego ciekły materiał radioaktywny. Ogromną dawkę radiacji przyjęło 8 pracowników, a informacja o awarii była ukrywana przez Rosatom ponad miesiąc. W czerwcu 2017 r. doszło do następnej katastrofy. Jak twierdzi organizacja Ekozaszczyta, w trakcie prac oczyszczających rurociąg doszło do niekontrolowanego wyrzutu radioaktywnego szlamu. I znowu kilku pracowników otrzymało dawkę promieniowania większą niż dopuszczalna w ciągu roku. Sprawa w ogóle nie ujrzałaby światła dziennego, bo napromieniowanych robotników koncern zmusił do podpisania oświadczeń o zachowaniu wypadku w tajemnicy. Dopiero gdy informacje uzyskali ekolodzy, zgłosili oficjalną skargę do prokuratury generalnej, z prośbą o kontrolę pracy zakładów.

Dlatego za bardzo prawdopodobny można uznać sygnał, jaki z Paryża udało się wykryć Nadieżdie Kutiepowej. Otóż okazuje się, że w połowie września 2017 r. w Majaku ogłoszono alarm radiacyjny, który został obwieszczony wyciem syren ostrzegawczych. Następnego dnia kierownictwo zakładów wydało oficjalny komunikat, o tym, że były to jedynie ćwiczenia, w ramach których próbnie uruchomiono syreny. Jednak Kutiepowa zwraca uwagę na ważny szczegół. W Rosji monitorowaniem systemów ostrzegawczych zajmuje się ministerstwo obrony cywilnej, nigdy na własną rękę nie robi tego zainteresowany podmiot gospodarczy. Zdaniem ekolog, to mocny dowód zaistnienia w Majaku sytuacji tak nadzwyczajnej, że wymusiła stan alarmu. Jej zdaniem najbardziej prawdopodobne są dwa warianty wydarzeń, podczas których do atmosfery przedostał się izotop rutenu. Pierwszy jest mniej prawdopodobny, ponieważ chodzi o przypadkowe spalenie w piecu hutniczym metali lub innych napromieniowanych materiałów.

Druga możliwość jest związana z procesem tzw. zeszklenia zużytego paliwa jądrowego. Technologię wymyślili Francuzi jeszcze w latach 70. XX w. Polega na zmieszaniu radioaktywnych odpadów z piaskiem fosforowym w temperaturze tysiąca stopni Celsjusza. Zachodzi wtedy zeszklenie piasku, który tym samym wiążę paliwo jądrowe. Z pieca wychodzi szklany walec radioaktywny, umieszczany po schłodzeniu w specjalnych pojemnikach ze stali nierdzewnej, otoczonych dla bezpieczeństwa ołowiano-betonowymi koszulkami. Wnioski Kutiepowej potwierdzają symulacje zachodnich ośrodków, wskazujących nieprawidłową procedurę zeszklenia, jako najbardziej prawdopodobną przyczynę awarii. Ponadto francuscy uczeni nie wykluczają ucieczki materiałów radioaktywnych w trakcie ich przeładowania z kontenerów transportowych do pieców. Akurat tak się złożyło, że jesienią Rosatom zaczął eksploatować nowe pojemniki przewozowe o konstrukcji zupełnie odmiennej od dotychczas stosowanej.

Skutki

Takie dowody oraz nacisk międzynarodowy, wraz z prawnymi skargami rosyjskich ekologów, wymusiły reakcję Rostiechnadzoru – urzędu badającego sprawność techniczną i bezpieczeństwo obiektów przemysłowych oraz infrastrukturalnych, w tym jądrowych. Niestety kontrola nie wykazała żadnych uchybień, a Rosatom jak zwykle wypiera się sytuacji nadzwyczajnej w swoich obiektach. Jednak rosyjski urząd meteorologiczny przyznał, że według jego pomiarów na przełomie września i października uralski poziom rutenu-106 przekroczył normę, aż 986 razy! Poznawszy takie dane, zachodni naukowcy złapali się za głowy, ponieważ znając rosyjskie kłamstwa, dopuszczają stężenie izotopu kilka tysięcy razy większe od dopuszczalnego. BBC skomentowała sytuację następująco: co prawda nad Europą poziom rutenu nie był śmiertelny, ale nie znaczy to, że pozostawał bezpieczny. Zdrowotne następstwa wynikają z długiego, bo trzymiesięcznego okresu wdychania radiacyjnej trucizny i mogą się ujawnić dopiero za kilka lat. Oczywiście falą  złośliwych nowotworów.

Europejskie media wskazują też na inne, znacznie poważniejsze niebezpieczeństwo ze strony Rosji. Nie jest to groźba militarnej eskalacji, tylko ukrywanie prawdy o katastrofach technologicznych. Niemiecka Deutsche Welle pyta wprost, czy Rosja i Europa powróciły do 1986 r.? Wtedy międzynarodowa opinia publiczna musiała wydrzeć władzom ZSRR prawdę na temat rozmiarów i skutków awarii w elektrowni czarnobylskiej. Ilu śmierci i nieszczęść można było uniknąć, gdyby wówczas alarm został podniesiony natychmiast? – przypomina niemiecka redakcja, zaniepokojona wyraźną powtórką z historii.

Zamiast odpowiedzi, należy sięgnąć do scenariuszy polityczno-ekonomicznych dla Rosji, opracowanych przez najlepsze ośrodki naukowe tego kraju. Zdecydowana większość stawia hipotezę, że wśród czynników, które mogą radykalnie przyspieszyć destabilizację społeczną, na czołowym miejscu znajduje się poważna awaria lub katastrofa przemysłowa. Wyobraźmy sobie sytuację, w której rosyjska gospodarka, tak jak obecnie, osuwa się w przepaść technologiczną oraz finansową. Jedyną różnicą jest przyspieszone tempo ekonomicznego gnicia Rosji, które zgodnie ze scenariuszami znajdzie się na poziomie progowym. To znaczy, wyczerpią się ostatnie rezerwy, dzięki którym kraj mógł jako tako funkcjonować. Brakuje więc środków na wypłatę pensji i emerytur, a kryzys konsumpcyjny w połączeniu w narastającą izolacją międzynarodową sprawia, że wyłączają się kolejne sektory produkcji. Staje energetyka jądrową, co przy braku odpowiednich środków na zabezpieczenie i modernizację infrastruktury, może skutkować nowym Czarnobylem. W tym miejscu katastrofa przemysłowa zamienia się w katalizator polityczny, wywołujący masowe protesty uliczne skierowane przeciwko władzy. Innymi słowy, rosyjscy eksperci rozważają poważnie możliwość wybuchu rewolucji, uruchomionej awarią technologiczną o gigantycznych rozmiarach. Niestety na Kremlu także czytają analizy, co między innymi tłumaczy ścisłą cenzurę sytuacji takich, jak radioaktywne skażenie ludzi i środowiska naturalnego rutenem. A co myślą na ten temat sami Rosjanie?

Ekolodzy, a szerzej aktywiści obywatelscy mają od dawna wyrobione zdanie. Twierdzą, że rosyjskie społeczeństwo, a już z pewnością społeczności lokalne, takie jak w obwodzie czelabińskim czy Kraju Krasnojarskim, są po prostu bezwolnym obiektem eksperymentu dokonywanego przez władze. A te są głuche na wszelkie oddolne próby objęcia sytuacji radiacyjnej obywatelską kontrolą. Ludzie, z których wielu od lat cierpi na nowotwory, ratują się więc, jak mogą. A mogą niewiele poza tradycyjnymi radami, aby przecierać ciało spirytusem i pić więcej czerwonego wina lub koniaku. Jednak to o wiele za mało, bo korzystają ze skażonej wody i oddychają powietrzem zawierającym radioaktywne izotopy. Tymczasem, mimo że w Rosji ochroną radiacyjną zajmuje się siedem instytucji, w największym terytorialnie kraju na świecie działają tylko 22 stacje wykrywające skażenie. I to jest właściwa miara kremlowskiej opieki nad zdrowiem i życiem mieszkańców.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news