Jeżeli mamy „konkurencyjną” gospodarkę, której głównym autem jest tani pracownik, to tenże nisko płatny pracownik przekłada się, chociażby na biednego konsumenta i sfrustrowanego obywatela.
Pod koniec października gruchnęła w rubrykach ekonomicznych hiobowa wieść: z początkiem przyszłego roku Niemcy mają zamiar otworzyć się na pracowników spoza Unii Europejskiej, ze szczególnym uwzględnieniem Ukrainy. Zapowiedź ta wywołała u polskich pracodawców ciarki na plecach, oznacza bowiem widmo gwałtownej utraty siły roboczej, skuszonej lepszymi warunkami oferowanymi za Odrą. Jak wynika z analiz firm Work Service i Personal Service (dane za „Rzeczpospolitą”), do Niemiec może wyjechać nawet 59 proc. pracujących w Polsce Ukraińców. Na dodatek już dziś przybyszów ze wschodu „podkupują” nam Czesi, Słowacy i Węgrzy, którzy również oferują im korzystniejsze warunki.
Powyższe ma przełożyć się na „gigantyczną presję płacową”, spowolnienie wzrostu gospodarczego i spadek konkurencyjności polskich firm. Można powiedzieć – sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Od lat mówi się, że rywalizowanie niskimi kosztami pracy to na dłuższą metę droga donikąd, wpędzająca nas w pułapkę średniego rozwoju. Owa pułapka zaś w praktyce skutkuje ubogim społeczeństwem – jeżeli mamy „konkurencyjną” gospodarkę, której głównym autem jest tani pracownik, to tenże nisko płatny pracownik przekłada się, chociażby na biednego konsumenta i sfrustrowanego obywatela. Dobrze obrazuje to udział płac w PKB – wg danych Komisji Europejskiej nieodmiennie wleczemy się w ogonie Europy. Obecnie ze wskaźnikiem 48 proc. zajmujemy piąte miejsce od końca – na dodatek, patrząc od 1995 r., zanotowaliśmy niechlubny rekord: nasz udział płac w PKB spadł w tym okresie o 8,9 pkt proc. Oznacza to m.in., że całymi latami wynagrodzenia nie nadążały za wzrostem produktywności. Ot, i cała tajemnica naszego wiekopomnego „sukcesu” pokazująca, na czym budowaliśmy swoją konkurencyjność.
Dopiero niedawno tendencja ta pomału zaczęła się zmieniać i wzrost płac nieznacznie przekroczył produktywność, co pracodawcom dało asumpt do narzekania na „presję płacową” i „rynek pracownika”. Otóż sprawa wygląda zgoła inaczej – polski pracownik dopiero zaczyna odrabiać straty z poprzednich lat, determinowanych „rynkiem pracodawcy” (czyli słynne – „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych”). Taki model anty-rozwoju ma swoje konsekwencje. Jedną z nich był masowy odpływ Polaków za granicę po otwarciu zachodnich rynków. Doraźnie skutkowało to jedynie złagodzeniem bezrobocia, ale już po kilku latach odbiło się bolesną czkawką – bo gdy minął najgorszy kryzys, nagle okazało się, że nie ma komu pracować. Wymuszono więc na rządzie ściągnięcie Ukraińców – m.in. po to, by utrzymać w ryzach wzrost wynagrodzeń (i zaczęła się gadka: „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce jest dziesięciu Ukraińców” – to był ów słynny „rynek pracownika”). Wszystko w ramach tego samego, patologicznego systemu.
Jednocześnie odmawiano przyjęcia do wiadomości, że można zatrudniać ludzi na bardziej cywilizowanych warunkach – nie tylko jeśli chodzi o pensje (słynną średnią krajową mało kto ogląda na oczy, a dominanta wg GUS wciąż oscyluje na poziomie ok. 1600 „na rękę”), ale też ograniczyć plagę „śmieciówek” czy folwarczno-pańszczyźniane stosunki w firmach. Nie bez powodu Polacy pracujący za granicą jako jedną z przyczyn, dla których nie palą się do powrotu, podają, że prócz większych pieniędzy są w swoim obecnym miejscu pracy bardziej szanowani. Przy okazji okazało się, że rzekomo niewydajny Polak – nieudacznik z chwilą przekroczenia granicy stawał się cenionym i zaradnym pracownikiem, a nawet przedsiębiorcą. Cóż, jeżeli ktoś jest traktowany jak niewolnik, to pracuje jak niewolnik, proste.
Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną rzecz – z cytowanych na wstępie wypowiedzi wynika, że nasi sąsiedzi z regionu pozostający na podobnej stopie rozwoju jakoś są w stanie „podkupić” Ukraińców lepszymi warunkami. U nas wszelka wzmianka o wzroście zarobków wywołuje z miejsca nerwowy dygot. Przykład z życia. Mamy firmę średniej wielkości. Właściciel latami ignorował wszelkie prośby o podwyżki, aż w końcu pracownicy zaczęli składać wypowiedzenia. Szef rozejrzał się po rynku – i gdy zobaczył, ile musiałby zapłacić nowym osobom, zbielało mu oko. Pieniądze na podwyżki nagle się znalazły, a firma jakoś nie zbankrutowała i nie utraciła konkurencyjności. Mimo to ów Janusz biznesu nosi w sobie poczucie dojmującej krzywdy, co przejawia się od czasu do czasu złośliwym opóźnianiem wypłat (bo „mogą poczekać” – jak wrzasnął do księgowej, która z racji funkcji wiedziała, że pieniądze na wypłaty są).
I tak to, proszę państwa, wygląda: drogie garnitury, mercedes „eska” – a w butach słoma, w głowie zaś mentalność karbowego z folwarku. W tym kontekście nie dziwią niedawne wyniki badań firmy Randstad pokazujące, że polskie firmy nie są w stanie utrzymać pracowników i wciąż panuje w nich zbyt duża rotacja – nie tylko ze względu na płace, ale też np. brak inwestowania w rozwój pracownika. A teraz słychać płacz i zgrzytanie zębów, bo Niemcy zabiorą Ukraińców – niech zabierają, może wreszcie zrobi się normalniej.