Wynagrodzenia w Polsce są po prostu dziadowskie
I to nie tylko na tle „starej Europy”, lecz również części krajów naszego regionu.
Może staję się nieco monotematyczny, ale cóż począć, skoro w ostatnim czasie regularnie ukazują się analizy i dane, wobec których trudno przejść obojętnie? Mówiliśmy już tu sobie o regresywnym systemie podatkowym na podstawie raportu Instytutu Badań Strukturalnych pt. „Kogo obciążają podatki w Polsce?”, tydzień temu przyjrzeliśmy się rozwarstwieniu dochodowemu opisanemu w analizie World Inequality Lab „Jak nierówna jest Europa?” – a dziś przyjdzie zająć się kosztami pracy, bowiem właśnie pojawiły się najświeższe dane Eurostatu na ten temat. Wynika z nich jednoznacznie, że wynagrodzenia w Polsce są po prostu dziadowskie – i to nie tylko na tle „starej Europy”, lecz również części krajów naszego regionu. Co więcej, wiele do życzenia pozostawia również dynamika wzrostu zarobków. W 2018 r. koszt godziny pracy w Polsce wynosił przeciętnie zaledwie 10,1 euro przy europejskiej średniej 27,4 euro/godz. Koszty pozapłacowe to 18,4 proc. tej kwoty, co daje ok. 1,86 euro/godz. i na tle reszty Europy również nie należą do wysokich – unijna średnia kosztów pozapłacowych to bowiem 23,7 proc., czyli 6,5 euro/godz., co polecam uwadze organizacjom pracodawców narzekającym na „wysokie koszty” i „narzuty” na pracę. Za nami są jedynie Bułgaria (5,4 euro), Rumunia (6,9 euro), Litwa (9 euro), Węgry (9,2 euro) oraz Łotwa (9,3 euro). Wyprzedzają nas natomiast Chorwacja (10,9 euro), Słowacja (11,6 euro), Estonia (12,4 euro), Czechy (12,6 euro) i Słowenia (18,1 euro). Jeśli chodzi o dynamikę wzrostu płac rok do roku, również nie prezentujemy się najlepiej – w porównaniu z 2017 rokiem, w 2018 zarobki wzrosły o 6,8 proc. Dla porównania – w Czechach odnotowano wzrost o 11,2 proc. (a więc nasi południowi sąsiedzi nam uciekają), zaś spośród krajów, gdzie zarabia się jeszcze mniej niż w Polsce dwucyfrowy wzrost osiągnęły Litwa (10,4 proc.), Rumunia (11,2 proc.) i Łotwa (12,9 proc.) – oni z kolei nas doganiają. Innymi słowy, wciąż tkwimy w pułapce średniego rozwoju – taka jest cena za pozostawanie „montownią Europy” i konkurowanie oparte na taniej sile roboczej. Od ładnych kilku lat mówi się, że taki model gospodarczy to na dłuższą metę ślepy zaułek, lecz jak widać póki co nie wyciągamy z tego praktycznych wniosków. Na domiar złego, pracodawcy strasząc zastojem gospodarki i „presją płacową” wylobbowali sobie otwarcie naszego rynku pracy na masowy napływ gastarbeiterów z Ukrainy i Azji (nad czym bardzo szybko przestano panować), a obecnie zgłaszają jeszcze dalej idące postulaty, nawet niespecjalnie ukrywając, że jedną z głównych motywacji jest zamrożenie płac. Jak widać – cel już teraz został w znacznej mierze osiągnięty. Warto w tym kontekście zerknąć na Czechy. Otóż tamtejszy rząd bardzo skrupulatnie limitował napływ pracowników spoza UE, otwarcie przy tym mówiąc, że ma to na celu podwyższenie zarobków czeskich pracowników. Podejście to okazało się skuteczne – i to do tego stopnia, że gdy Czesi od niedawna nieco uchylili furtkę (podkreślam – furtkę, a nie bramę, jak u nas) dla Ukraińców, to na naszych „Januszy biznesu” padł blady strach przed exodusem ukraińskiej siły roboczej zwabionej wyższymi wynagrodzeniami za południową granicą.
Tak wygląda osławiony „rynek pracownika” – jak zdarzyło mi się już pisać, w „rynek pracownika” uwierzę, gdy zobaczę twarde dane świadczące o dynamice wzrostu wynagrodzeń, udziale płac w PKB i malejącym rozwarstwieniu dochodów. A rezerwy są, bowiem przez większość okresu naszej sławetnej „transformacji” wzrost wynagrodzeń nie nadążał za wzrostem produktywności, do czego przyczyniało się dwucyfrowe bezrobocie i słynne „jak się nie podoba, to na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych” (obecnie w wersji: „na twoje miejsce jest dziesięciu Ukraińców)” – o czym pisałem już półtora roku temu na bazie raportu Europejskiego Instytutu Związkowego pt. „Dlaczego Europa Wschodnia i Centralna potrzebuje wzrostu płac”.
Na zakończenie podpowiedź, którą podrzucam rządzącym w kontekście regresywnego systemu podatkowego oraz trudności z efektywnym opodatkowaniem korporacji i kapitału (wpływy z CIT nie przekraczają u nas 2 proc. PKB). Otóż wyższe pensje, to również wyższe wpływy do budżetu z PIT, składek ZUS i podatków pośrednich (#MinisterFinansówLubiTo). Innymi słowy, wzrost wynagrodzeń jest pośrednią formą opodatkowania przedsiębiorstw – skoro nie da się bezpośrednio CIT-em, to może właśnie w ten sposób? Proponowane rozwiązanie ma także tę zaletę, że równocześnie podnosi poziom zamożności Polaków (zwłaszcza w grupie najmniej zarabiających) i dochody budżetowe – w przeciwieństwie do „500+”, które wprawdzie „tu i teraz” jest programem koniecznym, lecz obciąża budżet i stanowi zaledwie doraźny plasterek łagodzący biedę i nierówności. Na dłuższą metę niezbędny jest radykalny wzrost wynagrodzeń – a że 2/3 Polaków zarabia poniżej średniej krajowej przy dominancie ok. 2500 zł. brutto, to naprawdę jest tu wielkie pole do działania. Bez tego pozostaniemy na kolejne dziesięciolecia dziadami Europy.