e-wydanie

2.8 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia 2024

Matołki z dyplomem

W Polsce masowo produkuje się półgłówków z dyplomami skończonych studiów

 Sześciu na dziesięciu studentów studiów licencjackich nie wiedziało, kiedy skończyła druga wojna światowa, wynika z anonimowego testu, jaki przeprowadził dr Wojciech Szewko i opublikował na początku czerwca w Internecie. To nie przypadek, to reguła. Blisko połowa Polaków (45 proc.) przed 34. rokiem życia legitymuje się dyplomem wyższej uczelni. Byłoby się z czego cieszyć, gdyby nie fakt, że większość to absolwenci studiów humanistycznych, którzy nie wiedzą nawet podstawowych rzeczy ze swojej dziedziny. W Polsce masowo produkuje się półgłówków z dyplomami skończonych studiów. W 2012 r. absolwent ekonomii na Politechnice Łódzkiej i studiów podyplomowych z prawa i administracji, ówczesny rzecznik Sojuszu Lewicy Demokratycznej Dariusz Joński stwierdził, że Powstanie Warszawskie wybuchło w… 1988 r. A przecież to wiedza na poziomie szkoły podstawowej. Toleruje się w Polsce plagiaty oraz rozdawanie na prawo i lewo dobrych ocen, tak aby uczelnia wyżej plasowała się w rankingach. Do tego dochodzą coraz niższe wymagania na egzaminach wstępnych albo w ogóle ich brak. To główne bolączki polskich studiów wyższych. Dominuje reguła, że warunkiem ukończenia studiów tak naprawdę jest nie zdobycie wiedzy, a płacenie czesnego w terminie. Uczelnie nie oblewają studentów, bo boją się, że ci zwyczajnie pójdą do konkurencji.

Przed wojną w Polsce wyższe wykształcenie miało ok. 0,7 proc. społeczeństwa. Była to autentyczna elita. Dziś duża część osób legitymujących się tytułami magistra nie zdałaby przedwojennej matury. Wyższe szkoły pełnią dziś w Polsce rolę zakładów produkujących kolejnych marnych magistrów. Ponieważ przeżycie uczelni zależy od ludzi, którzy płacą za studia, to poziom nie może ich odstraszać. Ważniejsze jest więc nie tyle nauczenie kogoś czegokolwiek, co danie mu możliwości łatwego zdobycia dyplomu ukończenia studiów. Od lat z badań wynika, że aż trzy czwarte studentów nie wie, po co studiuje. Dość ciekawa sytuacja miała miejsce w 2008 r., gdy zawieszano powszechny pobór do wojska w Polsce. Uczelnie gremialnie przeciw temu protestowały, bo od lat miały dochody od studentów, którzy zapisywali się na studia tylko po to, aby zyskać odroczenie służby wojskowej. Dodatkowo półgłówkom z tytułem magistra służą dotacje państwowe dla uczelni. Przez lata ich wysokość nie miała nic wspólnego z kierunkami studiów, a wykształcenie humanisty kosztuje przecież 2–3 razy mniej niż inżyniera.

Noblista prof. Milton Friedman głosił, że edukacja powinna być traktowana tak samo jak każda inna inwestycja. Jeżeli rynek potrzebuje jakiejś umiejętności, to pracownicy sami zapłacą za podniesienie kwalifikacji i odbiorą sobie to z nawiązką w postaci wyższej pensji. Ewentualnie zrobią to za nich pracodawcy, którzy potrzebują osób z takimi umiejętnościami. W Polsce edukacja nie jest uznawana za towar. Gdyby nawet zgodzić się, że wyższa edukacja powinna być finansowana przez państwo (z badań wynika, że bezpłatnie uczą się na studiach zamożniejsi niż ci płacący za naukę), to należy wspierać konsumentów (studentów), a nie producentów (uczelnie), gdyż wówczas działałby mechanizm konkurencji. Właśnie zupełny brak rynkowych reguł sprawił, że polska kadra naukowa, produkująca dyplomowanych matołków, nie podlega żadnej weryfikacji. Publicznymi uczelniami rządzą wciąż koterie towarzysko-rodzinne, a umiejętności wykładowców, którzy często prace naukowe pisali z marksizmu-leninizmu, nie są w żaden sposób weryfikowane. Ci ludzie, mając świadomość własnej miałkości, produkują zastępy ludzi z dyplomami, na tle których mogą błyszczeć. I tak będzie dopóty, dopóki w szkolnictwie wyższym nie zaczną obowiązywać reguły wolnego rynku.

Najnowsze