Co tak naprawdę zapowiedział Kaczyński?
Otóż jest to nic innego, jak opodatkowanie biznesu tylnymi drzwiami.
Na świat tutejszego biznesu padł blady strach. Jarosław Kaczyński podczas wyborczej konwencji PiS w Lublinie zapowiedział skokowy wzrost płacy minimalnej – z obecnych 2 250 zł brutto najniższa krajowa ma na koniec 2020 r. podskoczyć do 3000 zł, zaś do końca 2023 r. osiągnie poziom 4000 zł brutto. Słowem, rewolucja. Od razu pojawiły się dwie przeciwstawne narracje. Wg pierwszej, rządowej, tak radykalna podwyżka stanowić ma impuls modernizacyjny: skłonić do większej automatyzacji, innowacyjności, podnoszenia wydajności i nade wszystko odejścia od królującego dotąd antyrozwojowego konkurowania tanią siłą roboczą. Wersja druga, płynąca ze strony opozycji i związanych z nią mediów oraz części ekonomistów tudzież organizacji biznesowych, podnosi niebezpieczeństwo utraty konkurencyjności, wzrostu bezrobocia, inflacji, szarej strefy i bankructw mniejszych przedsiębiorstw, w których koszty zatrudnienia stanowią dominujące obciążenie finansowe. Niektórzy jeszcze łudzą się, że to tylko taka wyborcza retoryka. Cóż, na ich miejscu przypomniałbym sobie zapowiedź wprowadzenia 500+ z 2015 r. Wtedy też sądzono, że to gruszki na wierzbie, bo, cytując klasyka, „piniędzy ni ma i nie będzie”. Okazało się, że program wprowadzono głównie dzięki osobistemu uporowi Jarosława Kaczyńskiego, wbrew sporej części własnej partii. Krążą legendy o tym, jak niektórzy działacze pielgrzymowali na Nowogrodzką, by „wyjaśnić” liderowi, że się nie da: no, może dwieście, trzysta złotych, ale nie pięćset! Nic z tego. Kaczyński postawił na swoim i przypuszczam, że podobnie będzie z pensją minimalną.
No dobrze, ale co tak naprawdę zapowiedział Kaczyński? Otóż jest to nic innego, jak opodatkowanie biznesu tylnymi drzwiami. Walka z mafiami vatowskimi, lewym paliwem czy optymalizacją podatkową to jedno. Udało się dzięki temu zdobyć fundusze na transfery socjalne. Kolejnym krokiem jednak musi być wzrost wynagrodzeń. Do tej pory bowiem, mimo bajdurzenia o „rynku pracownika” i „presji płacowej”, dynamika wzrostu płac w Polsce odstawała nawet od wielu państw naszego regionu, w czym znaczny udział miało masowe sprowadzanie gastarbeiterów z Ukrainy i Azji. Zmiana, szczególnie na prowincji, słabo widocznej z perspektywy Warszawy i innych dużych miast, była jedynie taka, że ulubiony „tekst motywacyjny” przedsiębiorców („na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych”) zastąpiony został przez „na twoje miejsce czeka dziesięciu Ukraińców”. Wciąż 2/3 Polaków zarabia poniżej mitycznej „średniej krajowej”, a dominanta zarobków kręci się wokół płacy minimalnej. Zatem ową „minimalną” należy podnieść, jeżeli się inaczej nie da, to odgórnie, ustawowo.
W tym sensie Kaczyński sięgnął do tzw. głębokich kieszeni. Od dłuższego czasu wielu ekonomistów zastanawia się, co zrobić, by wielkie korporacje przestały „chomikować kapitał” i wpuściły go do realnej gospodarki, zamiast inwestować np. w instrumenty finansowe, zakładając w tym celu nawet własne banki. Kaczyński zaproponował właśnie rozwiązanie: uwolnienie kapitałów poprzez wyższe płace. Jest to swoista forma „luzowania ilościowego dla ludzi”, również podnoszonego przez część ekonomistów wskutek nieskuteczności „luzowania” w wydaniu FED czy EBC, napędzającego jedynie bańki spekulacyjne i nie przenikającego do realnego obiegu gospodarczego. Kaczyński zakomunikował między wierszami rzecz w gruncie rzeczy banalną, którą można streścić lapidarnym komunikatem: płać albo spadaj! Chcesz robić u nas interesy? To płać pracownikom jak ludziom, a nie jak niewolnikom. Rząd ma w tym oczywiście również własny interes, bo wyższe płace przekładają się na wyższe wpływy budżetowe – nie tylko z ZUS-u i PIT-u, ale przede wszystkim podatków pośrednich, kluczowych w warunkach panującego u nas tzw. regresywnego systemu podatkowego. Kolejny skutek to wzrost konsumpcji będący „dopalaczem” dla koniunktury – efekt był zauważalny już po wprowadzeniu 500+, teraz ma być podobnie. Istotne jest również zmniejszenie nierówności społecznych: wg prognoz, podwyżka płacy minimalnej sprawi, że najniższe wynagrodzenie może przekroczyć nawet 60 proc. średniej krajowej (obecnie jest to zaledwie ok. 47 proc.). To istotne o tyle, że problem narastających nierówności i związanych z tym zagrożeń dla rozwoju gospodarczego oraz stabilizacji społecznej przyprawia od dłuższego czasu o ból głowy nawet takie świątynie neoliberalizmu jak Bank Światowy czy MFW i w tym roku był tematem przewodnim szczytu w Davos.
Osobny temat to drobni przedsiębiorcy. Oni faktycznie mogą odczuć zmiany dość boleśnie, dlatego należałoby pomyśleć o stosownym systemie ulg, z jednym zastrzeżeniem: należy oddzielić ziarno od plew, tj. odsiać najpierw osoby na fikcyjnym samozatrudnieniu, dlatego niezbędny byłby powrót do pomysłu „testu przedsiębiorcy”. Jedno jest pewne: model wzrostu opartego na taniej sile roboczej musi się skończyć i właśnie zapowiedziano pierwszy realny krok do zerwania z Polską jako wiecznym „Bangladeszem Europy”.