1.6 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Mioduski nie zdał egzaminu

Kolejny rok bez awansu

Właściciel Legii Warszawa sprowadza klub na sportowe i finansowe manowce. Kolejny rok bez awansu do europejskich pucharów oznacza dla „Wojskowych” poważne problemy budżetowe.

Minęły ponad trzy lata, od kiedy Dariusz Mioduski (55 l.) wykiwał Bogusława Leśnodorskiego i objął 100 proc. udziałów w spółce Legia Holding. Przejmując stery przy Łazienkowskiej biznesmen zapewniał kibiców, że pod jego wodzą klub będzie stałym bywalcem europejskich salonów. Że będzie deptał po piętach holenderskich zespołów, by w końcu je dogonić. I to nie tylko pod względem sportowym, lecz także finansowym. Że transfery „Wojskowych” będą przemyślane i ekonomicznie uzasadnione. W końcu, że Legia odwróci wektory nieprzychylnych stereotypów na temat polskiej ekstraklasy: z ligi żałosnej, na atrakcyjną dla oka. Po ponad trzech latach prezesury przyszedł czas rozliczeń. Bilans zysków i strat nie pozostawia złudzeń: Dariusz Mioduski nie sprawdził się w roli klubowego włodarza. Ani razu nie awansował do europejskich pucharów. Wyczyścił klubową kasę. Zatrudnił nie tych trenerów, co trzeba. Nie trafił z transferami. Poniżej przedstawiamy listę największych błędów popełnionych przez Dariusza Mioduskiego w roli prezesa i jedynego właściciela warszawskiej Legii.

Futbol to nie giełda
Kto zna CV Dariusza Mioduskiego, ten nie będzie kwestionował jego bogatego doświadczenia w zarządzaniu dużymi spółkami oraz fachowej wiedzy zdobytej na prestiżowych uczelniach. Wszak nie każdy jest absolwentem prawa na amerykańskim Harvardzie. I nie każdy był przez kilka lat prezesem inwestycyjnej perełki dynastii Kulczyków, czyli luksemburskiej spółki Kulczyk Investments. To tylko nieliczne pozycje z bogatego życiorysu urodzonego w Bydgoszczy biznesmena. Wydawać by się zatem mogło, że kierowanie klubową spółką to dla niego bułka z masłem. Mioduski myślał tak samo. Zaraz po objęciu sterów w Legii wziął się za wprowadzanie „korporacyjnego ładu” przy Łazienkowskiej tak, jakby 13-krotny mistrz Polski był jedną z wielu spółek, notowanych na warszawskiej giełdzie. Swoją prezesurę rozpoczął od żonglowania pracownikami, zwalniając dotychczasowych dyrektorów sportowych oraz trenerów i zatrudniając w ich miejsce innych. W tej konkurencji Mioduski nie miał sobie równych, wszak za jego kadencji przez Legię przewinęło się aż… pięciu szkoleniowców. Biznesmen uwierzył, że zna się na futbolu i nie potrzebuje doradców w tym zakresie, dlatego zaraz po objęciu klubowych sterów zwolnił niezastąpionego przy Łazienkowskiej Michała Żewłakowa, który jako wieloletni dyrektor sportowy Legii jak nikt inny znał potrzeby drużyny. W jego miejsce Mioduski zatrudnił przeciętnego w swoim fachu Chorwata Ivana Kepciję, którego zaraz potem wywalił, ale tylko po to, by podpisać umowę z Radosławem Kucharskim, niegdyś przeciętnym piłkarzem i jak się szybko okazało wcale nie lepszym dyrektorem sportowym. Chaotyczną politykę kadrową 55-letniego biznesmena dobrze podsumował portal weszło.com: „szef Legii otacza się przede wszystkim ludźmi, którzy nie mają większego pojęcia o prowadzeniu klubu piłkarskiego” – czytamy w jednym z kwietniowych artykułów.

Chorwaci bez doświadczenia
Z bliżej nieznanych powodów Mioduski uznał, że najlepszy trener to taki, który nigdy wcześniej nie trenował profesjonalnej drużyny piłkarskiej. I chociaż ta dziwaczna strategia nie zdała egzaminu, to prezes wciąż jest jej wielkim zwolennikiem. Kto nie wierzy, niech czyta dalej. Zaraz po przejęciu władzy przy Łazienkowskiej Mioduski zwolnił ówczesnego trenera Jacka Magierę, za kadencji którego Legii udało się zakwalifikować do Ligi Mistrzów, za co na klubowe konto wpłynęło blisko 100 mln zł. Dlaczego zatem nowy właściciel pozbył się sprawdzonego szkoleniowca, posiadającego ekskluzywne doświadczenie gry na europejskich salonach? Odpowiedź jest prosta. Magiera był za bardzo kojarzony z poprzednim zarządem, od którego spuścizny Mioduski chciał się odciąć. Dlatego też zwolnienie trenera należy postrzegać przez pryzmat osobistych pobudek nowego prezesa. Próżno w tej decyzji szukać racjonalności. O braku logiki w poczynaniach Mioduskiego świadczy jego kolejna ważna decyzja: zatrudnienie nowego szkoleniowca, Romeo Jozaka, którego jedynym atutem było to, że… biegle mówił po angielsku. Tak się bowiem składa, że Chorwat nigdy wcześniej nie był trenerem profesjonalnej drużyny. No ale cóż z tego, skoro Mioduski dałby sobie rękę uciąć, że czarujący szkoleniowiec zamieni Legię w Dinamo Zagrzeb (prezes Wojskowych naprawdę tak powiedział). Jozak spędził przy Łazienkowskiej zaledwie 213 dni. W tym czasie Legia rozegrała 24 spotkania, zdobywając średnio 1,88 punktu na jeden mecz (Magiera miał lepsze osiągnięcia – 1,91 pkt/mecz). Ostatnie spotkania pod wodzą Chorwata to seria porażek, spuentowana blamażem w 31. kolejce ekstraklasy w meczu z Zagłębiem Lubin. Po Jozaku przyszła kolej na jego rodaka Deana Klafurića, który na tle swojego poprzednika wyróżniał się tym, że miał doświadczenie trenerskie. Zdobył je jako szkoleniowiec… kobiecych drużyn w Chorwacji. Początkowo Mioduski zakładał, że Klafurić będzie awaryjnym trenerem do czasu zakończenia ówczesnego sezonu (2017/18). Jednak po tym, jak 47-letni Chorwat zdobył mistrzostwo i Puchar Polski, prezes Legii zmienił zdanie i przedłużył z nim umowę na kolejny sezon. Współpraca nie trwała długo i zakończyła się zaraz na początku następnego sezonu, po tym jak „Wojskowi” odpadli z eliminacji Ligi Mistrzów (ze Spartakiem Trnawa).

Portugalski eksperyment
Po chorwackiej komedii Mioduski zaserwował przy Łazienkowskiej portugalską tragedię, w której pierwszoplanową rolę odegrał Ricardo Sa Pinto. Jego debiut na ławce trenerskiej przypadł na arcyważny mecz w eliminacjach do Ligi Europy przeciwko luksemburskiemu Dudelange (16 sierpnia 2018 r.). Spotkanie przy Łazienkowskiej zakończyło się remisem (2:2), co dla Legii oznaczało koniec marzeń o występach w europejskich pucharach, ponieważ w pierwszym meczu „Wojskowi” przegrali 2:1. Mimo tego bolesnego remisu były szkoleniowiec belgijskiego Standard Liege zanotował całkiem niezły start jak na trenera, który do samego końca nie wiedział, że zostanie zatrudniony w Legii. W pierwszych dziesięciu spotkaniach Sa Pinto zanotował tylko jedną porażkę (4:1 z Wisłą Płock), pięć razy triumfował, reszta to remisy. Później było w kratę. Spektakularne zwycięstwa (np. 4:0 z Górnikiem Zabrze) były przeplatane kompromitującymi porażkami (np. 2:1 z Pogonią Szczecin). Z biegiem czasu tych ostatnich było jednak coraz więcej. Zaufanie kibiców do egzotycznego trenera zmalało do zera po odpadnięciu w 1/4 finału Pucharu Polski z półamatorską drużyną Rakowa Częstochowy. Mioduski dał Portugalczykowi jeszcze jedną szansę, a ten „odwdzięczył się” porażką 4:0 z będącą wówczas w poważnym kryzysie finansowym Wisłą Kraków.

Znów trener bez doświadczenia
Po Portugalczyku przyszła pora na kolejnego szkoleniowca, pochodzącego z terenów byłej Jugosławii. Serb Aleksandar Vuković – bo o nim mowa – to wieloletni pracownik Legii, związany z tym klubem od 2014 roku najpierw jako szkoleniowiec młodzieżówki, później jako asystent i członek sztabów kolejnych trenerów. Vuković nigdy jednak nie prowadził pierwszej drużyny (z wyjątkiem roli tymczasowego trenera w okresach przejściowych, pomiędzy zwolnieniem jednego, a zatrudnieniem kolejnego). 40-letni Serb dopiero kilka miesięcy temu uzyskał licencję od UEFA na profesjonalne trenowanie. Zatem Mioduski po raz trzeci oddał pierwszą drużynę w ręce szkoleniowca bez doświadczenia. I po raz trzeci ta strategia nie zdała egzaminu. Tym razem jednak decyzja o zatrudnieniu Vukovića mogła kosztować Legię grube miliony. Zdaniem wielu komentatorów, gdyby Mioduski sprowadził na ławkę doświadczonego szkoleniowca, wówczas przygoda „Wojskowych” w europejskich rozgrywkach nie zakończyłaby się 29 sierpnia odpadnięciem z eliminacji do LE w wyniku porażki 1:0 ze szkockimi Rangersami (w dwumeczu). Przegrana w Glasgow oznacza dla Legii poważne problemy natury ekonomicznej. Bez finansowej zapomogi z UEFA „Wojskowym” ciężko będzie zbilansować wpływy z wydatkami. Media donoszą, że plan klubowego budżetu spina się tylko dlatego, ponieważ Mioduski założył, że Legia zgarnie kilka milionów euro za występy w europejskich pucharach. Zdaniem komentatorów, brak awansu do Ligi Europy może zakończyć się nawet finansowym nadzorem ze strony Komisji Licencyjnej PZPN. Jak podaje portal TVP Info, w obowiązkowej prognozie budżetowej, przesłanej przez Legię do Związku, zapisano wpływy z Ligi Europy na poziomie ok. 20 mln zł. Niewykluczone zatem, że w tym sezonie Mioduskiemu najzwyczajniej zabraknie pieniędzy. Do tej pory biznesmen pompował w klub swoją prywatną kasę. W sumie około 40 mln zł. Ale jego możliwości finansowe mają swoje granice.

FMC27news