13.8 C
Warszawa
czwartek, 28 marca 2024

COP 25

Koniecznie przeczytaj

Festiwal hipokryzji

Jeżeli rozwinięte gospodarki wyprowadzają najbardziej „brudne” etapy swojej produkcji przemysłowej na drugi koniec świata, zapisując sobie dzięki temu „klimatyczne sukcesy” w walce z „globalnym ociepleniem” i opylając zaoszczędzone kwoty CO2 na światowych rynkach – wtedy szafa gra, nikt się nie czepia.

Szczyt klimatyczny COP25 w Madrycie zakończył się fiaskiem – załamują ręce postępowe media. I to jest, proszę Państwa, bardzo dobra wiadomość. Nie mam oczywiście złudzeń, że Global Warming Industry dopnie w końcu swego i zafunduje światu zielony totalitaryzm z ideologiczno-religijną podbudową w postaci doktryny „klimatyzmu” – ale jeszcze nie teraz, jeszcze mamy chwilę oddechu. Cieszmy się zatem energią elektryczną, na którą (z coraz większym trudem, ale jednak) jeszcze nas stać, ogólnie dostępną benzyną i wciąż w miarę tanim mięsem – zanim sfanatyzowani ekologiści to wszystko opodatkują do tego stopnia, że powyższe dobra (jak to niegdyś bywało) staną się luksusem dostępnym jedynie najbogatszym warstwom i wyznacznikiem statusu społecznego elit „Nowego Zielonego Ładu”.

Na razie jednak na COP25 doszedł do głosu elementarny rozsądek i chłodna kalkulacja kosztów – głównie ze strony państw, które mogą najwięcej stracić na „zielonej transformacji”, za co zostały pryncypialnie zbesztane jako egoistyczni hamulcowi ekologicznej rewolucji. W efekcie, mimo przedłużenia negocjacji o niemal dwie doby, uczestnicy nie doszli do porozumienia i rozjechali się do domów bez podjęcia kolejnych „celów” i „zobowiązań”. Poszło głównie o handel emisjami CO2 i sposoby liczenia redukcji emisji. Dyżurnym „czarnym ludem” stała się Brazylia rządzona przez konserwatywnego „klimatosceptyka” Jaira Bolsonaro – ale, należy dodać, wspieranego również przez inne państwa, takie jak Australia czy Indie. Bolsonaro podpadł już tym, że nie zgodził się, by Brazylia odgrywała rolę gospodarza tegorocznej klimatycznej szopki, ale ma na sumieniu również znacznie poważniejsze „grzechy” – domagał się mianowicie, by do bilansu emisji CO2 wliczać dwutlenek węgla absorbowany przez amazońską dżunglę, wskutek czego Brazylia mogłaby eksportować „nadwyżki” praw redukcyjnych. Podniósł się niebywały rejwach, a brazylijskiego przywódcę oskarżono o „oszustwo” i „fałszowanie” statystyk emisyjnych.

I tu jak w soczewce widzimy całą hipokryzję towarzyszącą światowej debacie na temat emisji gazów cieplarnianych. W skrócie wygląda to następująco: jeżeli rozwinięte gospodarki wyprowadzają najbardziej „brudne” etapy swojej produkcji przemysłowej na drugi koniec świata, zapisując sobie dzięki temu „klimatyczne sukcesy” w walce z „globalnym ociepleniem” i opylając zaoszczędzone kwoty CO2 na światowych rynkach – wtedy szafa gra, nikt się nie czepia. Jednak jeżeli kraj taki jak Brazylia chce wykorzystać w tym samym celu gigantyczny zasób, jaki ma do dyspozycji w postaci lasów deszczowych – o, nie ma mowy, nie dla psa kiełbasa. Ta druga, gorsza część świata jest od tego, by była „importerem” tego współczesnego handlu powietrzem i przy okazji zarżnęła własny przemysł i energetykę, wypadając z rynku. Nie będzie jakaś tam Brazylia robiła Niemcom konkurencji. Widać zatem wyraźnie, że w tej rozgrywce nie chodzi o redukcję emisji CO2 jako taką, lecz o sposób jej „redukowania” i dominację w globalnej gospodarce. Czysty kolonializm. Idę o zakład, że gdybyśmy w Polsce opracowali zeroemisyjną technologię spalania węgla, to i tak pozostalibyśmy na cenzurowanym – bo węgiel, tak czy inaczej, jest ideologicznie „trefny”, a do tego wciąż mielibyśmy stosunkowo suwerenną energetykę opartą na rodzimych zasobach, zamiast kupować „zielone technologie” i „czysty” prąd od tych, którzy ostrzą sobie zęby na nasz rynek. I, podobnie jak w przypadku Brazylii, zarzucano by nam „oszustwo” klimatyczne oraz odmawiano prawa do sprzedawania nadwyżek emisyjnych.

Kolejna rzecz – szereg krajów domagał się gwarancji stworzenia mechanizmu finansowego mającego zrekompensować koszty przemodelowania gospodarek pod kątem redukcji emisji CO2. Bez efektu, bo wszak obecni potentaci spod znaku Global Warming Industry nie po to pchają ciężkie miliardy w dotowanie zielonej energii, by jeszcze kogokolwiek sponsorować.

I tu dochodzimy do wielkiego oszustwa, jakim jest rzekoma nieopłacalność pozyskiwania energii z tradycyjnych źródeł – a z drugiej strony równie rzekoma opłacalność „taniej” energetyki opartej na OZE. Otóż efekt ten osiągnięto w sposób skrajnie sztuczny, za pomocą dwóch symultanicznych zabiegów – ceny energii węglowej zawyżono poprzez jej opodatkowanie kwotami CO2 (tylko w ciągu ostatnich trzech lat cena emisji CO2 na europejskich giełdach ICE i EEX wzrosła pięciokrotnie — z 5 do 25 euro za tonę). Z kolei europejski lider energii odnawialnej, czyli Niemcy, dotuje produkcję opartą na OZE kwotami rzędu dwudziestu kilku miliardów euro rocznie, zaburzając przy okazji swoim dumpingiem cały europejski rynek. Jest to jednak dumping słuszny, postępowy, więc nikt nie protestuje. Problem w tym, że nie sposób dopłacać do produkcji prądu na taką skalę w nieskończoność, stąd Niemcy już nie mogą wytrzymać, by zdławić do reszty węglową konkurencję w innych krajach (głównie w Polsce) i wkroczyć na zdobyty teren – po czym nagle skończą z dotacjami, urealniając ceny. I wtedy dopiero zapłaczemy…

Najnowsze