Spośród wszystkich wskaźników gospodarczych najwięcej powodów do niepokoju daje obecnie inflacja, choć zdecydowanie za wcześnie jeszcze, aby bić na alarm.
Jak poinformował niedawno Główny Urząd Statystyczny, ceny towarów i usług konsumpcyjnych w porównaniu z tym samym miesiącem 2018 r. wzrosły o 3,4 proc. W poprzednich miesiącach wzrost ten był niższy średnio o 1 pkt procentowy, dlatego wielu komentatorów uznało, że oto właśnie doszło do wydarzenia zagrażającego stabilności gospodarki. Dziennik „Rzeczpospolita” pokusił się nawet o stwierdzenie, że ceny „eksplodowały”, choć o eksplozji wypadałoby raczej mówić dopiero w sytuacji, w której wzrosty osiągnęłyby wartość przynajmniej dwucyfrową.
To nie pierwszy raz
Na rzetelną ocenę obecnego trendu przyjdzie jeszcze poczekać do momentu, aż spłyną dane ukazujące wzrost cen usług i towarów w kolejnych miesiącach. W czasie dotychczasowych rządów „dobrej zmiany” co najmniej kilkukrotnie mieliśmy już do czynienia z sytuacją, w której bito na alarm w związku z obserwowaną dynamiką wzrostu wskaźnika CPI (indeksu cen konsumpcyjnych). Było tak m.in. na początku i pod koniec 2017 roku, a także w pierwszej połowie 2019 roku, lecz ostatecznie okazywało się, że zapowiadana galopująca inflacja wyhamowywała, zanim zdążyła kogokolwiek na poważnie wystraszyć. Warto zauważyć, że wskaźnik inflacji (rozumianej jako wzrost cen towarów i usług konsumpcyjnych) w ciągu ostatnich kilku lat pozostaje na względnie niskim poziomie w zestawieniu z poprzednimi dekadami. Trwająca w latach 2014–16 deflacja była swego rodzaju anomalią, a jeszcze 10 lat temu czymś całkowicie normalnym był roczny wzrost cen usług i produktów na poziomie 4–5 proc.
Rzecz jasna, tego rodzaju sytuacja była dla gospodarki bardzo dolegliwa, lecz nie wiązała się jeszcze z żadną katastrofą (tej nie było tak naprawdę nawet 20 lat temu, gdy inflacja sięgała poziomu powyżej 10 proc. – prawdziwa katastrofa zaczyna się dopiero w momencie wystąpienia hiperinflacji). Mimo wszystko nieoczekiwany wzrost inflacji w grudniu w porównaniu do analogicznego okresu poprzedniego roku stanowi małą wizerunkową porażkę Narodowego Banku Polskiego, który pierwotnie zakładał zupełnie inną wartość (2,5 proc.). Po zeszłotygodniowym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej prezes Adam Glapiński studził nastroje, przekonując, że inflacja na pewno nie wzrośnie do poziomu powyżej 4 proc., i że do końca jego kadencji pozostanie na mniej więcej tym samym, stabilnym poziomie. Po grudniowym skoku niewiele osób nadal wierzy w jego zapewnienia. Do tej pory wielokrotnie zdarzało się już bowiem, że inflacja wzrosła powyżej celu wyznaczonego przez NBP, lecz nie w tak zauważalny sposób.
Ratunek w niższej presji płacowej?
Wedle prognoz rządu i Narodowego Banku Polski w 2020 roku wzrost gospodarczy ma nieco wyhamować (do ok. 3 proc. PKB), co jednak zdaniem decydentów polskiej gospodarki ma mieć paradoksalnie dobry efekt. Utrzymywane od marca 2015 r. rekordowo niskie stopy procentowe (główna na poziomie 1,5 proc.) w połączeniu z rozbudowanym programem wydatków socjalnych państwa tworzą coraz większą presję płacową. Rządząca ekipa liczy więc, że delikatne wyhamowanie wzrostu gospodarczego zadziała niczym lekarstwo na żądania płacowe, a tym samym pozwoli poskromić wzrost cen. Cała sytuacja ukazuje to, jak bardzo niejednoznaczną i niekonsekwentną politykę prowadzi rząd. Według oficjalnych zapewnień premiera Mateusza Morawieckiego Polacy mają docelowo zarabiać tyle samo co Niemcy i inni mieszkańcy Europy Zachodniej. W praktyce ostatnie zmiany zachodzące w polskiej gospodarce sprawiły jednak, że rząd we współpracy z NBP po cichu liczy na ograniczenie wzrostu płac (w 2019 r. wyniósł on 7,4 proc.), gdyż obawia się jego skutków inflacyjnych.
Prezes Narodowego Banku Polskiego i premier próbują wciąż robić dobrą minę do złej gry, gdyż nie wypada im powiedzieć wprost tego, że największym zagrożeniem dla stabilności kluczowych wskaźników gospodarczych jest obecnie narzucony jednostronnie przez prezesa Kaczyńskiego wzrost płacy minimalnej do 4000 zł brutto w 2023 roku. Ów drakoński program podwyżek sprawi, że w najbliższych latach koszty pracy bezsprzecznie jeszcze bardziej podwyższą ceny towarów i usług w całej gospodarce. Problem z inflacją będzie więc narastał wraz z kolejnymi, wprowadzanymi na początku każdego roku podwyżkami płacy minimalnej. Dla wszystkich ewidentne jest to, że podwyżka wynagrodzenia minimalnego do 4000 zł brutto nie została wcześniej skonsultowana z przedstawicielami rządu i stanowi w sporej mierze wyraz życzeniowego myślenia. Wzrost płac w tak szybkim tempie byłby uzasadniony jedynie w przypadku bezprecedensowego wzrostu gospodarczego na miarę „azjatyckich tygrysów”, którymi z pewnością nie jesteśmy. Zapewniając, że nie ma powodów do obaw, prezes Glapiński zaklinał więc w pewnym sensie rzeczywistość, gdyż obciążenie polskiej gospodarki szkodliwym ustawodawstwem wręcz przesądza to, że wkrótce problem wzrostu cen może się nasilić.
Spadająca wartość transferów
Decydenci „dobrej zmiany” powinni brać pod uwagę to, że obecny kurs może nadwątlić ich własny wizerunek socjalnych dobroczyńców. Już dziś wiadomo, że wzrost cen uderzył najmocniej w żywność i napoje bezalkoholowe (7 proc. w ciągu ostatniego roku). Ponadto szacuje się, że realna wartość świadczenia 500 plus spadła od momentu jego wprowadzenia do poziomu ok. 450–460 zł. Rządzący z jednej strony zapewne cieszą się, że nieco wyższe ceny towarów i usług mogą zwiększyć wpływy budżetowe z VAT, lecz z drugiej strony beneficjenci transferów socjalnych odczują spadek siły nabywczej przekazywanych im pieniędzy. „Dobra zmiana” przyjmując zaordynowany przez Kaczyńskiego program wzrostu płacy minimalnej, stworzyła de facto największy problem na własne życzenie. Nie mając w nadchodzących latach perspektywy konieczności podnoszenia płac wedle sztucznie narzuconego schematu, mogłaby dziś spokojnie przygotowywać się do spodziewanego spowolnienia gospodarczego. Zamiast tego będzie musiała nieustannie lawirować i spoglądać z obawą na dane publikowane przez GUS.
Wzrost inflacji może niestety w krótkim czasie wygenerować także inne problemy. Być może koniecznością będzie podniesienie stóp procentowych, co siłą rzeczy wpłynie choćby na wysokość rat płaconych przez Polaków kredytów. W obecnej sytuacji trudno bić już na alarm, lecz z pewnością nie można lekceważyć napływających danych. W 2020 roku inflacja w Polsce ma być najwyższa w całej Unii Europejskiej. Co prawda Polska należy jednocześnie do krajów o największym tempie wzrostu gospodarczego, lecz ten w ostatnich miesiącach wyraźnie spada. Obecna władza zyskała w oczach szerokich mas społecznych tym, że potrafiła udźwignąć ciężar wydatków bez wyraźnego naruszenia dobrej kondycji finansów publicznych. Jeżeli wzrost cen wymknie się jej spod kontroli, może stracić także coś znacznie bardziej cennego, a mianowicie społeczne zaufanie. Najbliższe miesiące pokażą, czy „dobra zmiana” potrafi częściowo wycofać się z pomysłów, które narzucił jej lider, czy też będzie brnęła w rozwiązania, które wręcz skazują ją na większy lub mniejszy problem z inflacją.