Obecna eskalacja konfliktu syryjskiego po raz kolejny dowiodła naszej bezsilności
W obliczu humanitarnych konsekwencji bliskowschodniego kryzysu Unia mogła zareagować tylko strachem. Tyle pozostało z ambitnego projektu, który zamiast mocarstwowej roli w świecie zamienił Europę w zakładnika cudzych gier.
“Nasz kraj jest przepełniony! Nie przyjeżdżajcie! Nikt na was nie czeka! Podpisano: Szwedzi”. Ulotki takiej treści na granicy grecko-tureckiej rozdawał w ubiegłym tygodniu Jimmie Akesson. Przewodniczący szwedzkiej Partii Socjaldemokratycznej odwiedził południową granicę Unii Europejskiej, aby odwieść tysiące uchodźców od zamiaru emigracji do Skandynawii. − Ja tylko opowiadam, jak wygląda rzeczywistość. Masa ludzi chce się przedostać do północnej Europy, głównie do Niemiec i Szwecji. Próbowałem im wytłumaczyć, że nie jesteśmy w stanie przyjąć więcej imigrantów − przekonywał szwedzki polityk w świetle kamer telewizyjnych.
Wizyta Akessona wywołała oburzenie europejskich organizacji obrony praw człowieka, cytowanych przez media społecznościowe. „Postępowanie mojego kolegi uwłacza godności szwedzkiego polityka” − napisał Anders W. Jonsson z opozycyjnej partii Centrum. Odrazy nie kryła europejska deputowana z Partii Zielonych. „Jestem do głębi wstrząśnięta. Szwedzki polityk jedzie tysiące kilometrów po to, aby poniżyć ludzi uciekających przed śmiercią” − skomentowała w Facebooku Alice Bah Kuhnke. − Rozumiem sytuację ludzi, którzy chcą do Europy w poszukiwaniu lepszego życia, ale to szaleństwo. Jak wykazały badania opinii publicznej, większość szwedzkiego społeczeństwa nie chce już więcej przybyszów − tłumaczy swoje stanowisko Akesson.
To nie jest odosobniona opinia. Sondaże wykazują zadziwiającą zbieżność europejskiego myślenia o emigrantach. Takiego samego zdania są obywatele, politycy i główne partie zjednoczonej Europy. Przede wszystkim jednak twarde „nie” mówią państwa unijne stykające się z problemem uchodźców i emigrantów na pierwszej linii. Chodzi tutaj nie tylko o tzw. kraje frontowe, takie jak Włochy, Grecja czy Bułgaria, które posiadają najwięcej obozów przejściowych dla imigrantów, ale także o Niemcy, Francję, Austrię czy Szwecję. To one przyjęły największą masę ludzką, która przerwała europejskie tamy w 2015 r.
Przyczyna obecnego niepokoju jest zatem identyczna. To eskalacja konfliktu syryjskiego, za którą stoją rozbieżne interesy geopolityczne Rosji i Turcji. Wojna w Syrii trwa już dziesiąty rok, a jeśli liczyć Afganistan, Libię i Irak, Środkowy i Bliski Wschód oraz północna Afryka – stoją w ogniu od początku XXI w. Przy tym strefa niestabilności ciągle się rozszerza. Świadczy o tym wojna domowa w Jemenie oraz lokalne konflikty zbrojne w głębi afrykańskiego kontynentu. Od Somalii, Etiopii, Erytrei, przez Sudan, Republikę Środkowej Afryki, po Nigerię i Mali. Wszędzie leje się krew, zewsząd uciekają ludzie zagrożeni fizycznym unicestwieniem lub postawieni w obliczu załamania ekonomicznego i struktur społecznych. Wszyscy szukają bezpieczeństwa i lepszych warunków życia.
Nawet telegraficzny wykaz wojen pozwala zrozumieć, z jaką falą ludzką zderza się lub w najbliższym czasie zderzy Europa. Według demograficznych analiz, na pograniczu Starego Świata okazji emigracji wypatruje grubo ponad 6 mln osób. W bezpośrednim sąsiedztwie Unii na przysłowiowych walizkach siedzi następne 50 mln ludzi. I wszyscy chcą się dostać do sytej oraz bezpiecznej Europy. Tylko w tureckich obozach przejściowych zgromadziło się 3,6 mln osób. Głównie z Syrii, ale także z Iraku, Jemenu, Afganistanu i Pakistanu, aby wymienić tylko najliczniejsze grupy narodowościowe.
Zakładnik
Wracając do obecnego napięcia: w ubiegłym tygodniu Ankara ogłosiła, że zwalnia policję i straż graniczną z obowiązku strzeżenia obozów dla uchodźców znajdujących się na tureckim terytorium. Ponadto siły bezpieczeństwa nie będą zapobiegały próbom nielegalnego przekroczenia granicy z UE, czyli w praktyce ucieczkom do Grecji i Bułgarii, a dalej do Niemiec, Europy Środkowej i Skandynawii. Jeśli przetłumaczyć decyzję Ankary na język polski, UE spotkała się z szantażem. Albo Europa zadba o tureckie sprawy w Syrii, albo zaleją nas setki tysięcy, jeśli nie miliony niepożądanych przybyszów, której dotychczas przebywali w obozowej izolacji. Co to za interesy? Od chwili wybuchu syryjskiej wojny domowej Turcja uważa się za opiekuna antyreżimowej opozycji, której dostarcza broń, żywność i instruktorów. Nie chodzi wcale o względy humanitarne, tylko mocarstwowe ambicje Ankary. Z racji imperialnej historii Turcja uważa się za spadkobiercę Osmanów, którzy władali Bliskim i Środkowym Wschodem. Osłabienie roli USA w regionie otworzyło drogę tureckim marzeniom o odbudowie historycznej strefy wpływów. Chodzi także o Kurdów. Ankara od dwóch stuleci ogniem i mieczem tępi kurdyjskie sny o niepodległości. Uważa nie bez racji, że może za nie zapłacić rozpadem własnego państwa. Tymczasem wojna domowa w Syrii uaktywniła problem kurdyjskiej suwerenności. Okazało się, że Kurdowie są jedyną siłą militarną zdolną jednocześnie walczyć z ISIS i reżimem Asadów.
Przeczytaj też:
Ankara realizowała swoje plany bez przeszkód, dopóki w Syrii nie pojawiła się rosyjska armia, która przechyliła szalę wojny na stronę reżimu w Damaszku. Po zwycięskich ofensywach Baszara al-Asada w rękach tureckich protegowanych pozostała jedynie prowincja Idlib. Dlatego, chroniąc resztki swoich wpływów w Syrii, Ankara zawarła wymuszony sojusz z Moskwą. Z tym, że na przełomie lutego i marca Putin postanowił ostatecznie wyrzucić Turków i pchnął na Idlib armię Asada. Zapachniało bezpośrednią wojną z Rosją, a przecież Turcja to członek NATO, który chce sojuszniczego wsparcia wojskowego i politycznego.
Na szczęście Bruksela i Waszyngton uznały, że w grę nie wchodzi obrona Turcji, a więc artykuł piąty traktatu NATO. Tureckiego terytorium nikt nie zaatakował, gra nie idzie więc o utratę niepodległości czy też integralności terytorialnej. Pomoc Sojuszu ograniczyła się zatem do potępienia rosyjsko-syryjskiej ofensywy na Idlib. Jednak tylko z powodów humanitarnych, czyli masakr ludności cywilnej, a nie śmierci tureckich żołnierzy zaangażowanych w obronę interesów Ankary na terytorium obcego państwa. Wtedy Recep Tayyip Erdoğan przypomniał sobie o Unii Europejskiej. Mówiąc brzydko „spuścił ze smyczy tysiące uchodźców”, aby UE nacisnęła politycznie i ekonomicznie na Rosję. Oczywiście tureckie pretensje do Europy mają głębsze podłoże. Według niemieckiego portalu Cicero turecki prezydent doszedł do władzy z programem zintegrowania kraju z UE. Bruksela odpowiedziała odmową. Paradoksalnie w obawie o niekontrolowany napływ tureckich imigrantów zarobkowych. Szczególnie protestowała Francja, używając argumentów nieprzestrzegania przez Ankarę praw człowieka. Od 2014 r. rozmowy akcesyjne z Brukselą zastopowały, podobnie jak dialog o ruchu bezwizowym. Rok później w Syrii rozpoczęła się rosyjska interwencja wojskowa, a do Turcji uciekły kolejne setki tysięcy Syryjczyków. Wtedy Ankara po raz pierwszy użyła wobec Unii „broni imigracyjnej”.
Jej skuteczność przeszła wszelkie oczekiwania. Aby zapobiec powodzi nielegalnej imigracji, Bruksela zawarła z Ankarą specjalną umowę. Na jej mocy Turcja uszczelniła granicę z Unią, zatrzymując ludzki potok u siebie, za co obiecano jej 4,6 mld euro. Do tego czasu ponad milion przybyszów znalazł azyl w Europie, kardynalnie zmieniając reguły polityczne i społeczne na Starym Kontynencie. W tym tkwi istota obecnego kryzysu. Stąd bierze się strach europejskich elit i społeczeństw. Dodać należy, że jest to strach spotęgowany co najmniej kilkoma czynnikami. Jak skomentował groźbę nowego wyzwania imigracyjnego portugalski tytuł „Publico”: „Syria plus uciekinierzy równa się nieszczęścia chodzące parami”.
Strach
„Grecka straż graniczna użyła gazu łzawiącego oraz armatek wodnych do odpędzenia uchodźców atakujących przejścia graniczne”; „Włochy nie będą przyjmować nowych uchodźców”; „Kanclerz Austrii: nie dajmy się zastraszyć Turcji”; „W Idlibie Europa podpisuje się pod własną bezsilnością”. To tylko kilka nagłówków europejskich mediów komentujących czytelne ultimatum Ankary.
„Publico” akcentuje zagrożenie epidemiologiczne: „Kolejna fala uchodźców będzie dla Europy tragedią humanitarną”. Wiadomo, że w tureckich obozach panują antysanitarne warunki: brud, bieda i choroby. Niestety w warunkach epidemii „jedynie optymista w różowych okularach może sobie wyobrazić skoordynowaną współpracę Unii z lat 2015–2016, która zmusiła Erdoğana do zatrzymania uchodźców”. Polityczna panika nie ogranicza się do epidemii. Prawda leży gdzie indziej, czego dowiodła ostra reakcja greckich władz, organizujących faktyczny kordon sanitarny. Portal Quest France zapytał austriackiego kanclerza, jak Unia powinna zareagować na obecny kryzys migracyjny. Odpowiedź jest wielce symptomatyczna. Z jednej strony Sebastian Kurz mówi, że uchodźcy to żadni uchodźcy, w Turcji bowiem nikt ich nie prześladuje. Z drugiej strony wskazuje na przykład austriacki. W ostatnich pięciu latach Wiedeń rozpatrzył pozytywnie 220 tys. wniosków o pobyt, w kraju liczącym 8,8 mln mieszkańców. − Tych ludzi trzeba integrować i to jest ogromny problem. Nie możemy rozpatrywać więcej wniosków, byłyby to decyzje nieodpowiedzialne − mówi kanclerz. Czym zatem różni się wypowiedź Kurza od potępianej postawy Szweda Akessona?
Problem nie tkwi w Turcji ani w uciekinierach z Syrii, tylko w samej Unii Europejskiej. „Daily Telegraph” zgadza się z reakcją Aten: „Grecja, podobnie jak inne kraje UE, do których trafiają uchodźcy, nadal musi sobie radzić sama. Nie ma europejskiej straży granicznej, nie ma logistyki ani procedur azylanckich, a najgorsze, że w Europie brak już państw gotowych na przyjęcie niechcianych gości. Czy można się dziwić Włochom, Bułgarom i Grekom, skoro żaden z negocjowanych mechanizmów podziału uchodźców pomiędzy krajami europejskimi w praktyce nie zadziałał?” − pyta brytyjski tytuł. Konkluzja nie jest pocieszająca. Pomoc Brukseli ogranicza się jedynie do werbalnego wsparcia, czyli de facto do pustych gestów. Jednak żadnych oznak uzgodnienia zasad europejskiej polityki migracyjnej jak nie było, tak nie ma. Ani w perspektywie krótko-, ani długoterminowej, dlatego unijna zdolność reakcji ogranicza się jedynie do dobrych chęci.
Podobnie było pięć lat temu. Przypomnijmy: „Damy radę” Angeli Merkel z 2015 r. − Jeśli będę zmuszona przepraszać za pomoc ludziom postawionym w krytycznej sytuacji, w takim razie Niemcy nie będą już moją ojczyzną − mówiła wówczas niemiecka kanclerz. Dziś Merkel apeluje dyplomatycznie: − Sytuacja migracyjna nie powinna wymknąć się spod kontroli.
Jej partyjni koledzy są bardziej otwarci: − Sytuacja z 2015 r. nie może się powtórzyć.
Według Deutsche Welle przyczyna leży w większej uwadze, jaką Unia poświęca ochronie swoich zewnętrznych granic. Szczyt UE sprzed dwóch lat ogłosił ich uszczelnienie priorytetem wspólnej polityki migracyjnej. Dlatego dziś przewodniczący frakcji chrześcijańskich demokratów w Parlamencie Europejskim Manfred Weber twierdzi, że użycie siły wobec imigrantów przez grecką straż graniczną było prawnie uzasadnione. Co więcej, wśród niemieckich polityków rośnie liczba zwolenników wprowadzenia nowych sankcji wobec Rosji. Popularność zdobywa bowiem teza, że Moskwa, eskalując konflikt syryjski, celowo zalewa Europę bliskowschodnim potokiem ludzkim.
Tyle, że Weber zapomniał wskazać palcem przyczynę. Jest nią zaś brak unijnego porozumienia wokół polityki migracyjnej. Pat zaczął się w 2015 r. od prób narzucenia kwotowego podziału przybyszów pomiędzy kraje Europy. Próba zakończyła się niepowodzeniem. Dziś liczba państw gotowych do praktycznego przyjęcia takiej zasady jest równa zeru. Nowa przewodnicząca KE Ursula van der Leyen dodaje wprawdzie otuchy: − To nie jest grecki, tylko europejski problem.
Jednak według Deutsche Welle przypomina: musimy się liczyć z faktem, że Europejczycy nie chcą przyjmować nowych uchodźców i imigrantów.
No cóż, lepiej późno niż wcale, choć zjawisko niechęci widać było gołym okiem od dawna. I jak tu nie dawać wiary eurosceptykom, którzy wciągają na sztandary hasło kompletnego oderwania europejskiej biurokracji od rzeczywistości społecznej? Przecież niewiara w zdolność UE do rozwiązywania kłopotów obywateli nie wzieła się znikąd, podobnie jak rosnące wpływy partii uznanych przez mainstreamowe media za populistyczne. Włoska Liga, niemiecka AdN, francuski Front Narodowy – to ugrupowania, które jako pierwsze zrezygnowały z politycznej poprawności i podnoszą społeczne reakcje na problem imigracji. Otrzeźwienie elit przyniosła więc dopiero groźba załamania tradycyjnego układu politycznego w szeregu państw UE. Mówiąc wprost: konieczność zmierzenia się z wyzwaniem utraty władzy. Kto nie poradził sobie z takim zadaniem? Z pewnością socjaldemokracja, której stanu nie można nazwać inaczej niż wymarciem. W kolejce stoją chrześcijańscy demokraci, którzy odeszli naprawdę daleko od wartości stojących u zarania zjednoczonej Europy.
Jednak najstraszniejszym skutkiem opóźnionej i jak zwykle połowicznej reakcji elit politycznych jest polaryzacja i radykalizacja społeczna. Rasistowskie zadymy prawicowych ultrasów lub zamachy szowinistycznej ekstremy są jedynie skrajnymi odpowiedziami na zachwianie demokratycznej równowagi i odejścia od tradycyjnych wartości. Przecież celem integracyjnego projektu europejskiego była ochrona Europejczyków przed rzeziami na podobieństwo dwóch wojen światowych. Tymczasem dziś unijne elity fundują nam całe menu zagrożeń, rozsadzających nasze bezpieczeństwo od wewnątrz. Co zatem trzeba zrobić, aby Unia pozostała Unią, a Europa Europą?
Ratunek dla Unii
Była minister spraw zagranicznych Austrii nazywa obecny kryzys migracyjny „nowym scenariuszem starego dramatu”. Karin Kneissl była co prawda potępiana za zbyt bliską znajomość z Putinem, ale przedstawia logiczny plan ratunkowy dla Unii. Po pierwsze, należy wynegocjować nową umowę z Turcją, którą trzeba potraktować poważnie. Według szacunków Erdoğana Ankara wydała na utrzymanie uchodźców 40 mld euro, tymczasem Bruksela przelała Turcji tylko 2 z 6,4 mld uzgodnionej pomocy. − Europa jest wprawdzie bezbronna, ale za to bogata. Może zalać problem imigracji pieniędzmi − ironizuje komentator „Die Welt”. Ma to sens szczególnie w odniesieniu do szumnie zapowiadanej polityki sąsiedztwa. Strategia ma przecież stabilizować otoczenie UE, aż do wyrównania różnic rozwojowych sąsiadujących regionów.
Po drugie, Unia potrzebuje polityki imigracyjnej. Z prawdziwego zdarzenia, czyli skutecznej. − Obecne zapisy umowy szengeńskiej i związane z nimi porozumienie dublińskie (zasady rejestracji i pobytu uchodźców) sprawdzały się dla setki imigrantów na unijnych granicach, a nie w rzeczywistości 2015 lub 2020 r. − uważa Kneissl.
Po trzecie, konieczne jest większe zaangażowanie UE na Bliskim Wschodzie. Wymaga schowania mocarstwowej dumy i rozpoczęcia bezpośrednich rozmów z reżimem w Damaszku oraz nieograniczania aktywności w regionie do akcji humanitarnej. Ponadto Europa musi rozwiązać problem z terrorystami, którzy wyruszyli walczyć w szeregach ISIS, jako obywatele państw Unii.
Po czwarte, rozwiązanie tych wszystkich problemów wymaga nie biurokracji, tylko kompetentnej, a więc kreatywnej dyplomacji. Zdaniem Kneissl jej brak paraliżuje Europę, stawiając Unię na z góry przegranej pozycji w rozmowach z takimi graczami jak Rosja, USA i Turcja.