Wielka Brytania ze swym premierem znalazła się pod największym od czasu brexitu ostrzałem europejskich rządów i mediów, przerażonych postępowaniem Londynu. Ciekawe, co okaże się skuteczniejsze – brytyjska zimna krew czy europejskie dmuchanie na zimne?
Wielka Brytania po raz kolejny daje dowód swej oryginalności. Podczas gdy kraje kontynentalnej Europy wprowadzają kolejne obostrzenia, odwołując rozgrywki sportowe, zamykając kina, teatry, restauracje i rezygnując z imprez masowych, Brytyjczycy walczą z pandemią COVID-19 na własny, z pozoru flegmatyczny sposób. Rząd Borisa Johnsona postanowił mianowicie zabrać się za problem od zupełnie innej strony – modelując społeczne zachowania i idąc w kierunku uzyskania tzw. zbiorowej odporności. Tu istotna uwaga – ponieważ sytuacja jest bardzo dynamiczna, to niewykluczone, że to, co ze względu na cykl wydawniczy tygodnika piszę w poniedziałkowy wieczór, do piątku, gdy „Gazeta Finansowa” trafi do Państwa rąk, ulegnie pewnej dezaktualizacji. Na razie jednak nie zanosi się, by władze brytyjskie miały w najbliższym czasie dokonać gwałtownego zwrotu w swej polityce i wprowadzić drastyczne rozwiązania na wzór pozostałych państw europejskich. Mamy więc na razie swoisty „korona- brexit” i kto wie, czy długofalowo właśnie ta odrębna ścieżka postępowania nie okaże się w ostatecznym rozrachunku skuteczniejsza oraz, co również jest nie bez znaczenia, znacznie mniej dolegliwa dla gospodarki.
W czym rzecz? Zacznijmy od tego, że przy brytyjskim rządzie działa rozbudowana instytucja o nazwie Scientific Pandemic Influenza Group on Modelling, w skład której wchodzą zespoły zajmujące się modelowaniem matematycznym, psychologią i ekonomią behawioralną oraz rzecz jasna epidemiologią. Ich zadaniem jest oszacowanie, kiedy i jakie środki zaradcze wprowadzać, by osiągnąć optymalny efekt „spłaszczenia” krzywej zachorowań. Z przeprowadzonych analiz wynika, iż czekają nas (bo dotyczy to nie tylko Wielkiej Brytanii, ma to być generalna prawidłowość) dwie fale epidemii. Pierwsza, obecna, ma wyhamować już wkrótce i ulec w miesiącach letnich „zawieszeniu”. Natomiast od jesieni-zimy nastąpić ma druga fala – i to o wiele poważniejsza. Zdaniem rządu zatem nie ma sensu wprowadzać już dziś „lockdownu” państwa. Kolejna rzecz – należy wziąć pod uwagę, że 80 proc. zarażeń przebiega bezobjawowo lub przypomina niegroźne przeziębienie. Ogólnie rzecz biorąc zasada wygląda tak, że im młodsza osoba, tym ryzyko poważnego przebiegu choroby jest mniejsze, dzieci zaś niemal w ogóle nie są narażone na komplikacje. Tak więc szkoły i uczelnie funkcjonują normalnie – co ma, wbrew pozorom, walor profilaktyczny. Zamknięcie szkół spowodowałoby bowiem, że dzieci musiałyby siedzieć w domach, często pod opieką dziadków, co właśnie dla tych drugich mogłoby skończyć się tragicznie. No chyba, że rodzicie otrzymaliby wolne – ale to z kolei odbiłoby się na gospodarce.
Rząd zatem stawia na działania punktowe – apeluje do seniorów, by zostawali w domach oraz namawia do przestrzegania zasad higieny, w tym słynnego już częstego mycia rąk. No i nie szaleje z przeprowadzaniem testów na koronawirusa. Znaczenie ma tu stan chronicznie niedoinwestowanej brytyjskiej służby zdrowia, która w minionych latach padła ofiarą kolejnych cięć budżetowych. Dość powiedzieć, że proporcjonalnie do liczby mieszkańców tamtejsze szpitale dysponują dwukrotnie mniejszą liczbą łóżek niż Polska. Po prostu brytyjski system opieki zdrowotnej nie wytrzymałby nagłej „inwazji” chorych. Zatem należy skupić się na osobach starszych, cała zaś reszta, mówiąc brutalnie, może koronawirusa „przechorować” – i przy okazji się uodpornić.
No właśnie. Wprawdzie rząd oficjalnie odżegnuje się od takich planów, twierdząc, że nabycie zbiorowej odporności będzie co najwyżej efektem ubocznym, ale przyjęta strategia prowadzi do jednoznacznych wniosków. Jeżeli większość populacji (ponad 60 proc.) złapie wirusa, to nastąpi efekt „herd immunity” („odporności stadnej”), przez co społeczeństwo będzie odporniejsze w momencie nadejścia spodziewanej drugiej fali zachorowań (polecam tu ciekawy tekst behawiorysty Radosława Zyzika pt. „Brytyjski brak (?) odpowiedzi na pandemię SARS-CoV-2” na portalu Linkedin). Ponadto zdaniem brytyjskich naukowców ludzie zarażają się głównie we własnych domach, zatem im więcej czasu spędzają poza nimi, tym lepiej. Na dodatek zbyt wczesne wprowadzenie kwarantanny mogłoby skutkować „efektem zmęczenia” – ludzie znużeni ciągłym przebywaniem w domach i przestrzeganiem rygorystycznych zasad zaczęliby je w końcu łamać, co postawiłoby pod znakiem zapytania skuteczność całej akcji izolacyjnej. Lepiej więc z tym zaczekać do momentu, kiedy naprawdę nie będzie już innego wyjścia – a ten zdaniem brytyjskiego rządu jeszcze nie nastąpił.
Trzeba przyznać, że taka polityka wymaga żelaznych nerwów i asertywności w obliczu alarmistycznych doniesień. Jak dotąd zarówno Boris Johnson, jak i większość brytyjskiego społeczeństwa te warunki spełnia. Z drugiej strony, Wielka Brytania ze swym premierem znalazła się pod największym od czasu brexitu ostrzałem europejskich rządów i mediów, przerażonych postępowaniem Londynu. Ciekawe, co okaże się skuteczniejsze – brytyjska zimna krew czy europejskie dmuchanie na zimne?
Przeczytaj też: Wojna Borisa Johnsona