Koronawirus zdezawuował pojęcie autorytetu i zaufania
Mamy do czynienia z paradoksem. Cały świat czeka niecierpliwie na szczepionkę uodporniającą przeciwko koronawirusowi. Jednocześnie ludzie zaczynają się jej bać. Strach ma podłoże medyczne, ale jest podsycany uwarunkowaniami politycznymi, społecznymi i ekonomicznymi. Za to jedno wiemy na pewno: koronawirus zdezawuował pojęcie autorytetu i zaufania.
“O stateczne zahamowanie pandemii będzie możliwe tylko pod warunkiem, że świat otrzyma skuteczną szczepionkę” – powiedział w kwietniu br. dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia.
Szczepionka albo życie
Tedros Adhanom Ghebreyesus sprecyzował, że rozumie przez to zarówno opracowanie, wyprodukowanie, dystrybucję, a przede wszystkim podanie skutecznego preparatu w skali globalnej. I to obowiązkowo. Zgadza się z nim świat medyczny oraz rządy wszystkich państw zaatakowanych koronawirusem. Kompetentni eksperci i politycy mówią jednym głosem. Szczepionka jest jedyną metodą uniknięcia zabójczej recydywy. – Nawet jeśli epidemia samoistnie ustąpi, liczba zakażeń i infekcji zmaleje, nie mamy żadnej pewności, że nie będzie drugiej fali zachorowań – mówi niemiecki minister zdrowia Jens Spahn. Ten sam, który przygotował projekt ustawy o obowiązkowych paszportach immunologicznych. Ludzkość została postawiona pod ścianą nie tylko z powodów zdrowotnych. Albo zabije nas COVID-19, albo świat umrze z głodu. Taki przekaz rozlega się z kręgów biznesowych. Dalsza kwarantanna jest zabójcza tak dla globalnej, jak i narodowych gospodarek, które wspólnie decydują o losach setek milionów pracowników na całym świecie. Z tego powodu do przyspieszenia prac nad opracowaniem szczepionki wzywa WHO. Identyczny apel transmitują media. O tym, że ich los zależy od szybkości podania preparatu, chyba najlepiej wiedzą politycy.
To rządowi i partyjni decydenci zostaną rozliczeni przez własnych obywateli ze strategii zwalczania epidemii. Mają także świadomość, że w przypadku niepowodzenia, staną się, z racji odgrywanej roli kozłami ofiarnymi społecznego gniewu. Jeśli gospodarki, sparaliżowane epidemicznym zamrożeniem, nie wejdą ponownie na ścieżkę wzrostu, nasz wspólny los będzie marny. Przykład? Choćby z własnego podwórka. Komisja Europejska opublikowała prognozę ekonomiczną dla całej Unii w 2020 r. Dokument zaczyna się od pesymistycznego sformułowania: „Europa wkroczyła w najgłębszą recesję od czasu zakończenia II wojny światowej”. Jednak dramatyczne położenie najdobitniej oddają cyfry. Według KE sumaryczne PKB 27 państw członkowskich obniży się o 7,4 proc., zaś PKB 19 sygnatariuszy strefy euro aż o 7,7 proc. To jasne, że najbardziej ucierpią gospodarki krajów dotkniętych epidemią w największym stopniu. Włoski PKB zmniejszy się o 10 proc. podobnie jak hiszpański. Nawet, Niemcy, które najlepiej w Europie walczą z koronawirusem, nie wyjdą obronną ręką. PKB naszych zachodnich sąsiadów zredukuje się o ok. 6,5–7 proc.
Dla Polski najbardziej pouczająca jest prognoza grecka. Ateny poniosły najmniejsze straty medyczne, zadziałała bowiem wprowadzona w porę surowa izolacja. Jednak Grecja nie odrobiła strat kryzysu finansowego 2008 r., a ponadto boryka się z ostrym deficytem budżetowym. Dlatego analiza Komisji Europejskiej przewiduje, że grecki PKB może się zmniejszyć aż o 9 proc. Co prawda Komisja prognozuje, że w tym roku Polska straci tylko 4 proc. wzrostu gospodarczego, ale czy jest się z czego cieszyć w dłuższej perspektywie? Oczywiście wnioski brukselskich statystyków są powodem do zadowolenia. Podkreślają odporność na epidemiczny szok polskiej przedsiębiorczości i finansów, stawiając nas w czołówce UE. Jeśli jednak upadnie cała europejska gospodarka, a szczególnie załamie się strefa euro, w dużej mierze „padnie” nasz eksport. Choćby na krótko, ale jednak, bowiem zerwanie globalnych łańcuchów kooperacji handlowej i ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny nie pozwolą szybko znaleźć nowych rynków zbytu dla produkcji naszych przedsiębiorstw.
Wyścig o miejsce w peletonie
Z takiego punktu widzenia „modły o szczepionkę” są jak najbardziej uzasadnione. Badaniom i naukowcom poszukującym medycznego wyjścia z patowej sytuacji należy nie tylko kibicować. Wynalezienie szczepionki ma bowiem drugie dno. Kto wie, czy nie ważniejsze od infekcyjnego. Jest nim polityka. O stworzenie antidotum przeciwko koronawirusowi nieprzypadkowo toczy się globalny wyścig. Ten, kto będzie miał w ręku skuteczną formułę oraz możliwości wyprodukowania setek milionów szczepionek, będzie dyktował światu swoje warunki. Oczywiście nie chodzi o ponadnarodowy koncern czy korporację, tylko państwo, które zostanie szczepionkowym supermocarstwem. Sekretarz generalny ONZ António Guterres powiedział ostatnio, że na globalną akcję uodpornienia, nie licząc samego procesu badawczego, potrzeba ok. 37 mld dol. W skali świata to niewiele. Chodzi jednak o powszechną dostępność preparatu. Nic dziwnego, że Komisja Europejska, bodaj po raz pierwszy od czasu wybuchu epidemii, świadoma stojących przed Unią wyzwań, zorganizowała konferencję sponsorów. Pod patronatem Brukseli udało się zebrać 7,5 mld euro. Jak pochwaliła darczyńców Ursula von der Leyen: „Kwota wystarczy na uruchomienie klinicznej fazy testów już istniejących opracowań”. Dlatego do UE przyłączył się, pomimo niedawnego brexitu, Londyn. Pieniędzmi sypnęły m.in. Arabia Saudyjska i Kanada.
Odrębne badania prowadzą USA, Chiny, Rosja, a nawet Turcja i Izrael. W przypadku osiągnięcia narodowego sukcesu nie chodzi jedynie o kolosalne kwoty ze sprzedaży licencji ani nawet o równie kolosalne zyski z produkcji na eksport. Głównym powodem wyścigu jest stuprocentowe zabezpieczenie własnych obywateli. Sytuacja jest analogiczna do obecnego problemu masowych testów. Państwo, które ma na to środki finansowe oraz potencjał technologiczny i produkcyjny, szybciej od pozostałych odmraża życie ekonomiczne. Gospodarka odnajduje drogę wzrostu, a produkcja, handel i usługi wypełniają globalne nisze pozostawione przez konkurentów, których na kolana powaliła pandemia. O ile testy pozwalają błyskawicznie lokalizować, a więc skutecznie izolować wybuchające od nowa ogniska epidemii, o tyle szczepionka da pewność. Czego? Masowe uodpornienie obywateli zapewni normalizację każdego wymiaru życia. Od biznesu, przez administrację, po bezpieczeństwo militarne, które zapewnią zdrowe siły zbrojne. Wszystko zatem równa się zakończeniu niepewności zabójczej dla przedsiębiorczości i politycznego zaufania obywateli do rządzących. Chodzi zatem o tak upragnioną stabiliność. Tak świat medyczny i polityczny uzasadniają wyścig z czasem i z konkurentami o jak najszybsze zdobycie skutecznego preparatu. Takie podejście wywołuje największe kontrowersje. Kwintesencją są trzy pytania. Jak prace prowadzone w wyścigowym tempie wpłyną na bezpieczeństwo szczepionki dla ludzi? Czy antidotum jest w ogóle potrzebne? A jeśli nie, po co w takim razie ten zgiełk?
Szczepionka groźniejsza od epidemii
Spór pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami szczepień nie jest niczym nowym. Za masowym uodpornieniem najbardziej przemawia argument groźby, jaką dla innych ludzi stwarzają osoby, które odmawiają przyjęcia szczepionki. Po tysiąc razy prawda, zważywszy choćby na przebieg takich epidemii jak kiła czy gruźlica. Dobitnym przykładem jest niedawny wybuch infekcji odry. W Polsce miał szczególnie nośny wydźwięk medialny ze względu na zagrożenie, które stwarzały dzieci antyszczepionkowców w publicznych placówkach edukacyjnych i opiekuńczych. Co tam Polska. Nie jest tajemnicą, że rozsadnikiem odry w naszym regionie Europy była Ukraina. Służba zdrowia naszego wschodniego sąsiada jest w tak samo opłakanym stanie, jak finanse publiczne. Dlatego zaniechanie obowiązkowych szczepień przeciwko odrze po kilku latach skutkowało pół milionem zachorowań. Reszty dokonały kryzys demograficzny Europy i umowa o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską.
Pierwszy wywołał deficyt pracowników. Porozumienie otworzyło europejski rynek pracy przed niezaszczepionymi gastarbeiterami. Wprawdzie infekcja zaczęła się w dalekiej Afryce, ale w dobie swobodnego przepływu ludzi ofiarą padli immunologicznie bezbronni Ukraińcy. Na szczęście od lat istnieje surowica uodporniająca przeciwko odrze. Epidemię w Europie udało się więc wygasić dzięki odpowiedniej szczepionce i adekwatnym nakładom finansowym, w tym pomocowym, które otrzymała Ukraina.
Tymczasem jeśli chodzi o koronawirusa, sytuacja jest diametralnie inna. Yehuda Shoenfeld to jeden z najbardziej znanych wirusologów świata. Co ważne, profesor Uniwersytetu w Tel-Awiwie jest szefem centrum badającego choroby autoimmunologiczne. Inaczej mówiąc sprawdza reakcje organizmu ludzkiego na różne farmaceutyki, w tym szczepionki i surowice. Ostatnio stworzył test pozwalający określić, jak leki stosowane w zwalczaniu infekcji wpływają na bezpieczeństwo chorych. Shoenfeld ostrzega: „Zbyt pospiesznie opracowana szczepionka przeciwko koronawirusowi może narobić większych szkód niż pożytku”. Jakich? Na przykład wywołać zbyt mocną, a wręcz alergiczną reakcję immunologiczną ludzkiego organizmu. Tak silną, że aż niebezpieczną dla zdrowia i życia szczepionego. Stwarza szczególne zagrożenie dla ludzi genetycznie predestynowanych do zachorowań poszczepionkowych. Wariant tym bardziej prawdopodobny, że zdaniem uczonego obecny koronawirus jest agresywniejszy od poprzedników, które wywołały epidemię SARS i MERS (bliskowschodni zespół niewydolności oddechowej).
Jak informują agencje, obecnie prace obejmują od 90 do 120 różnych preparatów. Większość z nich opiera się na sprawdzonej formule komórki białkowej. Metoda polega na genetycznym osłabieniu wirusa do takiego stopnia, żeby można było jego komórki wprowadzić bezpiecznie do ludzkiego organizmu. Celem jest wywołanie immunologicznej reakcji obronnej. Jednak żeby przyspieszyć prace, kilka ośrodków naukowych zastosowało rewolucyjną, czyli niesprawdzoną technologię. Na przykład amerykańskie koncerny Arcturus Therapeutics i Johnson&Johnson opracowują preparaty na bazie jedynie fragmentu komórki koronawirusa. Tak samo postępuje centrum biologiczne Uniwersytetu w Oxfordzie. Wszystko dla uzyskania szybszego efektu odpornościowego, czyli błyskawicznego uruchomienia produkcji przeciwciał w krwi człowieka. Z kolei laboratoria koncernu farmaceutycznego Inovio Pharmaceuticals badają szczepionkę stworzoną wyłącznie w oparciu o DNA wirusa. Tak powstał preparat, którego zadaniem jest dostarczenie organizmowi informacji o genetycznym zapisie zagrożenia. Jak twierdzi Yehuda Shoenfeld, szczepionka powinna charakteryzować się dwiema właściwościami. Pierwszą jest usunięcie wszelkich efektów ubocznych dla człowieka, a dopiero kolejną skuteczność.
Tymczasem obecne badania, prowadzone pod presją czasu, przebiegają według odwróconych priorytetów. Najpierw efektywność, a potem bezpieczeństwo. Dlatego, mimo nacisków, żeby preparat przeciwko koronawirusowi pojawił się jak najszybciej, rezygnacja z pełnego cyklu testów jest nieodpowiedzialna. Wyjątkowo należy zgodzić się z WHO, która wyznaczyła nieprzekraczalne standardy, bez których szczepionka nie uzyska międzynarodowej akceptacji. To kolejna sprzeczność, bo medyczna agenda ONZ dopinguje do pilnego opracowania preparatu. Kryteria WHO są ostre. Pierwsza faza obejmuje badania potwierdzające działanie szczepionki na poziomie komórkowym. Zajmują ok. trzech miesięcy. Następnie preparat jest testowany na zwierzętach. Od laboratoryjnych myszek po małpy mające organizm najbardziej zbliżony do człowieka. Badania trwają najkrócej dwa miesiące. Trzecią, ludzką fazę rozpoczynają próby na kilkuset zdrowych ochotnikach
. Ma to na celu zbadanie, jak powstają przeciwciała oraz czy pojawią się efekty uboczne. Ta część testów jest zazwyczaj najdłuższa. Zabiera pół roku, ponieważ tyle czasu trwa wypracowanie immunologicznej reakcji organizmu. Dopiero po trzykrotnym „tak”, szczepionkę kieruje się do klinicznego stosowania, podając testowany preparat chorym. W przypadku COVID-19 władze państw, na terenie których trwają prace nad stworzeniem szczepionki, wydały specjalne decyzje zezwalające na skrócenie testów. Przyczyna jest ta sama: ogromne zapotrzebowanie społeczne na skuteczny preparat. Z drugiej strony ten sam świat medyczny, który upewnia nas w konieczności zastosowania szczepionki, przekazuje zupełnie inny komunikat na temat jej potrzeby.
Szczepionkowe niedomówienia
Czego by nie powiedzieć o współczesnej Rosji, tamtejsi wirusolodzy to światowa elita, a rosyjskie doświadczenia w opracowaniu surowic są ogromne. Profesor Witalij Zwieriew podważa sens wyścigu o szczepionkę. Jak twierdzi, w pełni bezpieczny preparat do masowego stosowania pojawi się nie wcześniej niż za dwa lata. Jego skuteczność musi wtedy przekraczać 50 proc., a pożądany poziom to 70–80 proc. Tyle, że za dwa lata 70–80 proc. ludzkiej populacji zarazi się koronawirusem lub przechoruje infekcję COVID-19. Większość z nas przejdzie zakażenie i chorobę z lekkim przebiegiem, jeśli wręcz nie bezobjawowo. Za to wszyscy uzyskają immunologiczną odporność. Oczywiście również wtedy szczepionka będzie konieczna. Świat naukowy nie zna do końca natury koronawirusa, a więc zdolności mutowania grożącej powtórnymi zachorowaniami. Wówczas szczepionka zmniejszy ich ryzyko, jak i niebezpieczeństwo powikłań. Tak jak podczas sezonu zwykłej grypy – mówi wirusolog. Doradza raczej, żeby ludzkość przystosowała się do stałej obecności agresora. Tak samo, jak żyjemy z wirusem grypy i jej ptasiej odmiany, które nigdzie nie zniknęły. Najważniejsze, że zdaniem Zwieriewa skuteczna szczepionka przeciwko koronawirusowi może nigdy nie powstać. Profesor wskazuje na historię preparatu do zwalczania SARS. Po 12 latach prace przerwano z powodu rzekomego braku środków. Naprawdę rezultaty naukowców można określić jako bardziej niż skromne.
Czy można dziwić się rosnącej nieufności społecznej do sprzecznych komunikatów środowisk eksperckich i wyników prac nad antidotum? Przede wszystkim rusza lawina wątpliwości co do rekomendacji WHO o masowym i obowiązkowym charakterze akcji przyszłych szczepień. Obserwując narastająca falę krytyki, nie można przecież pominąć faktu, że są wyrażane nie tylko przez sieć, ale także utytułowanych przedstawicieli środowisk naukowych i medycznych. Czy chodzi zatem o interes koncernów farmaceutycznych? W tym kontekście media stolicy światowej farmaceutyki, Szwajcarii, podnoszą kwestię etyczną. Największe koncerny ograniczyły badania nad szczepionkami, uznając je za niedochodowe lub wręcz zlikwidowały tematyczne laboratoria. Czy obecnie, ze względu na globalny wymiar epidemii, dostrzegły w jej produkcji światowe zyski? A może tajemnica kryje się polityce? Dotychczasowe metody zarządzania ludzkością ulegają wyczerpaniu. Jest nas po prostu zbyt dużo, aby umożliwiały dalszą władzę globalistów. Testy, paszporty immunologiczne, obowiązek szczepień, w połączeniu ze zwiększoną cenzurą mediów, a przede wszystkim Internetu, dają do myślenia. Sprawiają przynajmniej wrażenie nowych instrumentów kontroli i epidemicznego sterowania światową populacją. W świetle geometrycznego postępu technologicznego i zaawansowanych prac nad sztuczną inteligencją, scenariusz politycznego wykorzystania pandemii wcale nie brzmi jak science fiction. Zgodnie z powiedzeniem, że okazja czyni złodzieja, myślą o tym z pewnością Chiny i Rosja. Może też chodzi o bardziej prozaiczne cele ukryte za równie banalnym powiedzeniem „o mydleniu oczu”. Zbyt wiele mediów lansuje myślenie o epidemii jako o zjawisku z kategorii „czarny łabędź”.
Tymczasem autor owej teorii Nassim Taleb zaprzecza, nazywając infekcję łabędziem w pełni białym, czyli przewidywalnym. Zaskoczeni zostali jedynie globaliści, a pech ludzkości polega na tym, że światem rządzą liberalni zwolennicy tej koncepcji. Czy wmawiając nam rychłą produkcję cudownego panaceum zacierają własną bezradność? Jeśli nie wynikała z głupoty, to co najmniej z alienacji od własnych obywateli i ideologicznego zadufania. A jeśli szczepionkowe lęki są tylko wytworem umysłów zmęczonych kwarantanną? Lub wyrazem obaw o osobistą przyszłość miliardów ludzi na całym świecie? Wtedy mamy oczywisty problem. Jest nim bezprecedensowy upadek dotychczasowych autorytetów. Do końca XX w. dziennikarze, polityczni liderzy, a przede wszystkim naukowcy byli drogowskazami wyznaczającymi szlak ludzkości. Obecnie ich rolę przejęła anonimowa sieć, która podważa coraz bardziej chaotyczny przekaz oficjalny. Argumentacja ludzi bądź środowisk uznawanych dotychczas za autorytety staje się nieprzekonywująca do tego stopnia, że jest przedmiotem krytyki, a wręcz ataków. To wyraz narastającej nieufności społeczeństw wyprowadzonych przez elity na manowce globalizacji.