4.5 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Spisek przeciwko Ameryce

Chaos w Ameryce nie został wywołany epidemiczną psychozą.

Nie jest także spontaniczną reakcją na skutki zamrożenia gospodarczego. Wydarzenia, które rozegrały się na ulicach, są efektem bezwzględnego starcia o wartości demokratyczne i o rząd dusz samych Amerykanów. Personalnym celem ataku jest Donald Trump, który nie wpisuje się w narrację liberalnej mniejszości, ale skutki brutalnej gry politycznej odczuje cały świat, włącznie z Polską.

Obserwowana przez cały świat erupcja ulicznej przemocy, słabnąca gospodarka i bezsilność władz świadczą o tym, że amerykańska demokracja przeżywa kryzys” – to cytat z niemieckiego dziennika ekonomicznego „Handelsblatt”, który kieruje się chłodną logiką dyrektorów i rad nadzorczych największych koncernów Europy, dbających wyłącznie o eksportowe zyski.

Demon Trumpa
„System immunologiczny amerykańskiej demokracji został silnie osłabiony, na co wskazuje anarchia panująca na ulicach miast USA”. Tak brzmi kolejna próba wyjaśnienia tego, co zaszło w Stanach Zjednoczonych w ostatnich dniach. Można ją znaleźć na łamach brytyjskiego „The Spectator”. „Tak jak sarajewskie zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda nie stało się w 1914 r. przyczyną wybuchu I wojny światowej, tak morderstwo George’a Floyda nie było powodem wybuchu ulicznej anarchii”, napisał wreszcie na łamach francuskiego „Le Figaro” konserwatywny pisarz i amerykański dziennikarz Rod Dreher. Trudno się z nim nie zgodzić. Zarówno incydent z zamierzchłej historii, jak i obecne wydarzenia były jedynie iskrami zapalającymi procesy tlące się od dawna. W przypadku USA od 1968 r., gdy prawna emancypacja czarnoskórych Amerykanów posłużyła liberałom za pretekst wywołania ideowej wojny o władzę nad USA.

Jeśli spojrzeć na dzisiejszy wybuch przemocy, gołym okiem widać, że koncentruje się jak w soczewce wokół Donalda Trumpa i jego szans na reelekcji. Jeśli tak, to oczywistym staje się, kto wyciągnął lub próbował wyciągnąć przysłowiowe gorące kasztany z ognisk spalonych firm, budynków publicznych i z rozgrabionych sklepów. Ameryka, a przynajmniej jej liberalna część, nie jest chora z powodu systemowego rasizmu, a już na pewno nie z powodu strat ekonomicznych wywołanych pandemią lub bezrobociem. Z gospodarką jest akurat wszystko w porządku. Przecież ludzie chorujący na „demona Trumpa” są z reguły doskonale sytuowani materialnie i, jak zauważa wiele mediów, „tak naprawdę gardzą Afroamerykanami i ich protestami”. Ci ostatni są jedynie najbrutalniejszym rodzajem broni użytej w bezwzględnej wojnie dwóch Ameryk.

Nie chodzi o starcie białych rasistów ze zwolennikami etnicznej równości. USA stały się areną walki pomiędzy nieskrępowaną wolnością, a więc prawem wyrażania poglądów i swobody słowa, a narracją mniejszości narzucanej większości za pomocą ideologii politycznej poprawności. Osią sporu jest prezydentura Trumpa, bo jak pisze niechętny mu „Handelsblatt”: „jest politykiem wymykającym się normom politycznego establishmentu, a więc zbyt niebezpiecznym, bo niezależnym”. Z punktu widzenia niedopuszczenia do jego drugiej kadencji w Białym Domu obecna eskalacja napięcia nie jest niczym zaskakującym. Wręcz odwrotnie, jest logiczną kontynuacją ataków i prób kompromitacji. Przebiegały jak na szkolnym wykresie „krzywej wzrastającej”. Wystarczy przypomnieć chronologię pełnienia przez Trumpa urzędu. Co tam prezydentura, napaść zaczęła się już podczas kampanii wyborczej. „Nikt nie nienawidzi Trumpa bardziej od demokratów i ich sympatyków”, twierdzili wówczas komentatorzy polityczni. Liberałowie najpierw „zakiwali się na śmierć” w 2016 r. „Liberalne media, sympatyzujące szczególnie z centrolewicową administracją ustępującego Baracka Obamy, wylały na Trumpa tyle nienawiści i kłamstwa, że doprowadziły do wyborczego paradoksu”, oceniał magazyn American Thinker.

Amerykanie zagłosowali na opluwanego Trumpa, ponieważ tak wyrazili sprzeciw wobec skutków władzy liberalnych elit. „Już lepiej było milczeć, niż przy pomocy medialnych bachanaliów zagnać własną kandydatkę Hillary Clinton w ślepy zaułek wyborczy”, kpił American Thinker. Na poważnie portal dodaje obecnie, że zmasowany atak informacyjnych kłamstw dał Trumpowi zwycięstwo, ale nie nauczył niczego jego oponentów. W końcu ideowa nienawiść należy do najbardziej trwałych, o czym świadczy tragiczny los milionów przeciwników bolszewizmu. Dlatego zaraz po kampanii wybuchła Russiagate. Oskarżenia o spisek Trumpa z Rosją na szkodę interesów bezpieczeństwa USA przeplatały się z personalnymi oskarżeniami członków jego rodziny. O stopniu wrogości liberałów do prezydenta świadczy dobitnie ubiegłoroczna próba jego impeachmentu, czyli prawnego odsunięcia od urzędu. W amerykańskim systemie demokratycznej równowagi pomiędzy władzą wykonawczą, ustawodawczą i sadowniczą to straszna broń. Wystarczy wspomnieć prezydenta Richarda Nixona, który podał się do dymisji w środku kadencji na samą myśl o zastosowaniu takiej procedury.

No tak, tylko że administracja Nixona miała na sumieniu aferę watergate. Tymczasem prace komisji specjalnego prokuratora Muellera w stosunku do Trumpa zakończyły się fiaskiem, raz na zawsze grzebiąc temat Russiagate. Takim samym rezultatem zakończyło się więc desperackie głosowanie nad impeachmentem Trumpa, które wygrała republikańska większość popierająca prezydenta. Dlatego na przełomie 2019 i 2020 r. przyszła kolejna zmiana narracji. Zdradę Ameryki zastąpił rasizm. Według byłego spikera Izby Reprezentantów Newta Gingricha pomysł „The New York Timesa”, znany jako „Projekt 1619” był niczym innym jak medialnym startem prezydenckiej kampanii wyborczej demokratów.
–Skoro Russiagate nie zniszczyła Trumpa, potrzebna jest nowa odsłona wojny ideologicznej, w której dostanie rolę białego rasisty – twierdził Gingrich już pod koniec ubiegłego roku.

Dla wyjaśnienia, 1619 r. został uznany przez historyków za początek ery niewolnictwa w Ameryce Północnej. Ale słowem-kluczem „NYT” jest tożsamościowy podział. Czy Stany Zjednoczone są demokracją, której korzenie wyrastają z antykolonialnej Deklaracji Niepodległości 1776 r.? A może prawdą jest rasistowska autobiografia oparta na kilkusetletniej przemocy wobec wszystkich kolorowych na czele z Afroamerykanami? Na pierwszy rzut oka programowy esej Nicole Hannah-Jones, który na łamach „NYT” uruchomił „Projekt 1619”, jest interesującym przykładem łamania historycznych stereotypów.

Tyle że, jak proroczo zauważył Gingrich, kampania zwiastowała nieobliczalne skutki w przyszłości. Miał rację, gdyż dyrektor wykonawczy „NYT” Dean Baquet na ujawnionym przez media kolegium redakcyjnym przyznał: –Nasi czytelnicy, którzy chcą odejścia Trumpa, nagle przejrzeli na oczy: niech to diabli! Robertowi Mullerowi nic nie wyszło! Dlatego szefowie centrolewicowego dziennika zadecydowali, że nowa linia ataku na prezydenta przebiegnie pod hasłem rasizmu. Kilka tygodni później wybuchła pandemia, która dała przeciwnikom Trumpa wspaniały oręż. Nie bez przyczyny brytyjski „The Spectator” napisał o „skrajnym strachu, któremu ulegli w czasie epidemii afroamerykańscy mieszkańcy miast”. Emocje już sięgały zenitu, gdy Biały Dom wygasił ich źródło. Nie sprawdziły się ani katastroficzne prognozy o milionach śmiertelnych ofiar zarazy, ani o krachu gospodarczym. Strategia osłonowa Trumpa przyniosła efekty. Szacunki bezrobocia spadły z 40 mln do 19 mln, a obecnie do 13 mln osób i nadal maleją. Gdy wszystko było na dobrej drodze, biały policjant z Minnesoty demonstracyjnie, wręcz na oczach licznych świadków, przez osiem minut mordował publicznie czarnoskórego recydywistę. Przypadek czy kolejna prowokacja wobec Trumpa? Jeśli nawet, to nieudana, choć koszty są ogromne.

Paradoks Trumpa
„Na skutek ulicznej anarchii, szanse reelekcji Trumpa tylko wzrosły”, skalkulował biznesowy, bądź co bądź, dziennik „Handelsblatt”. „I to bez względu na propagandowy ogień otworzony ze wszystkich luf liberalnych mediów oraz obstrukcję ze strony gwiazd Hollywood”. „Jeśli destrukcja Ameryki będzie się przedłużała, Trump wystąpi w roli zbawcy narodu i dostanie drugą kadencję w prezencie od wystraszonych Amerykanów”, napisał niemiecki dziennik. Wszystko się zgadza poza jednym: to nie prezydent doprowadził do krwawej konfrontacji.

Raczej demokratyczna opozycja zakiwała się po raz kolejny, podejmując finalną próbę usunięcia Trumpa z Białego Domu. Wystarczy sięgnąć po dane statystyczne, wskazujące na to, kto głosował na obecnego prezydenta w 2016 r., a więc na wyborców nazywanych pogardliwie przez liberalne elity „Ameryką Trumpa”. Z badań socjologicznych wyłania się następujący przekrój: prezydenta poparli głównie żonaci, biali mężczyźni w wieku 40–65 lat żyjący na prowincji. To ludzie przyzwyczajeni do mówienia tego, co myślą, a więc dokonywania samodzielnych wyborów.

Co nie znaczy, że Trumpa nie poparły elity posiadające wyższe wykształcenie. Głosowało na niego 37 proc. absolwentów uczelni, podczas gdy na Hillary Clinton 58 proc. Jeśli zaś chodzi o status materialny, Trump przyciągnął 41 proc. Amerykanów o dochodach rocznych w kwocie 30 tys. dolarów, co znaczy, że głosowało na niego naprawdę wielu kolorowych obywateli na czele z Afroamerykanami. Z drugiej strony prezydenta wybrało 48 proc. Amerykanów z rocznymi dochodami powyżej 250 tys. dolarów, czyli z grupy najbogatszych. „Ameryka Trumpa” to mit, tym bardziej, że wygrał dzięki poparciu klasy średniej, która według miary europejskiej powinna stanowić twardy elektorat liberalny i lewicowy. Tymczasem lewicowość Ameryki nie istnieje, ponieważ spoiwem elektoratu Trumpa w 2016 r. były dwie kwestie. 90 proc. wyborców oddało głosy jako akt sprzeciwu wobec Baracka Obamy i liberalnego establishmentu zyskującego miliardy dolarów na globalizacji kosztem materialnego statusu amerykańskiej prowincji i klasy średniej.

Drugim filarem był sprzeciw wobec niekontrolowanej imigracji, zabierającej miejsca pracy Amerykanom, kryminalizującej narkotykami ich życie i to bez względu na kolor skóry. Trudno zatem nazwać rasistą polityka, który obiecał wyborcom przywrócić USA potęgę rozumianą jako wyrównanie rozwarstwienia socjalnego, edukacyjnego i materialnego. Trudno uznać za inicjatora podziałów człowieka, który chce przywrócić obywatelom elementarne bezpieczeństwo. Dziś grupa wyborców Trumpa należy do najbardziej poszkodowanych ulicznymi rozruchami. To ich firmy i sklepy spłonęły lub padły ofiarą bandytów. Amerykanie nie pragną niczego bardziej niż stabilizacji, której nie mogą i nie chcą im ofiarować polityczni oponenci Białego Domu. Dlaczego? Od wielu lat liberalny establishment pragnie zastąpić amerykańską wolność zastępczym tematem rasizmu i równych praw mniejszości seksualnych oraz obyczajowych. Łamie tym samym osnowy Ameryki, która powstała jako tzw. społeczny piec hutniczy. To znaczy, że fundamentem różnorodności jest przynależność do tego samego narodu. Patriotyzm, równe szanse kariery, a nie przynależność etniczna.

Tymczasem lewicujące elity akademickie usiłują wprowadzić do USA mulitkulturalizm na europejską modłę. Koncepcję, z której zresztą UE wycofuje się otwarcie od kilku lat. Na starym kontynencie odwrót odtrąbiono pod wpływem zagrożenia terrorystycznego. Jednak w Europie i w USA przyczyna jest taka sama: niekontrolowana imigracja. Gorzej, że w Ameryce próby narzucenia poprawności politycznej zaszły dalej niż w Europie. Przypięcie łatki rasisty lub homofoba oznacza w metropoliach skazanie na obywatelską banicję. Nic dziwnego, że sprzeciw większości wobec prób narzucenia ideologii przez mniejszość narasta. Tak samo, jak wobec wykorzystania migrantów w charakterze najwierniejszego elektoratu partii demokratycznej.

Jak więc obecną sytuację kwituje „The American Conservative”, demokraci są zainteresowani w utrzymaniu społecznych antagonizmów, a nie jednoczeniu Amerykanów, niestety łamiąc w ten sposób fundament amerykańskiego ładu. Była nim i miejmy nadzieję, że tak pozostanie swobodna debata, wymiana poglądów prowadząca do narodowego porozumienia. Tymczasem celem liberalnych elit atakujących Trumpa jest zniszczenie społecznego mechanizmu przynoszącego Ameryce wielkość od dziesięcioleci.

Skutki dla świata
Jeśli do kogoś nie przemawiają nieco abstrakcyjne wartości demokracji, takie jak wolność wyboru i swoboda wyrażania poglądów, można odwołać się do innych, bardziej przyziemnych argumentów. Na przykład takich jak kurs dolara wpływający na wartość naszych dolarowych lokat. Lub akcji giełdowych, funduszy kapitałowych, w które zainwestowaliśmy swoje oszczędności. Tak się składa, że gospodarka USA jest najsilniejsza na świecie, zaś dolar pełni rolę globalnej waluty. Dlatego każdy wstrząs, taki jak uliczne zamieszki, będące wynikiem brutalnej i cynicznej gry o władzę, czyni nas, Polaków biedniejszymi.

Destabilizacja USA to także mniejsze bezpieczeństwo militarne i polityczne zachodniego świata. To siła wojskowa i technologiczna USA jest gwarantem suwerenności Europy, a więc i Polski. Międzynarodowy porządek nie znosi próżni, tymczasem na jej wypełnienie czekają Chiny i Rosja. Moskwa i Pekin robią wiele, aby nie tylko przedłużyć, ale także wzmocnić falę niepokojów wewnętrznych w USA. Są jednak tylko beneficjentami desperackiej próby zmiany na amerykańskiej scenie politycznej dokonanej przez liberałów.

Wydają się to rozumieć krytycy Trumpa w różnych częściach świata. Tak naprawdę poza Iranem, Chinami i Rosją nie ma chętnych do życia w świecie bez Stanów Zjednoczonych. Kluczowym pytaniem jest tyko dalsze postępowanie liberalnego establishmentu Ameryki, który, jak nigdy dotąd, po fali niepokojów jest zagrożony marginalizacją. Czy posunie się dalej w próbach odzyskania wpływu na rozwój wydarzeń, eskalując konflikty prowadzące do załamania instytucji demokracji i państwa? Czy też, jak wskazują co bardziej umiarkowane głosy, przyszła chwila opamiętania? Jeśli policja i gwardia narodowa, zamiast utrzymywać prawo i porządek, klękają przed ulicznymi bandytami, dla wielu demokratów i liberałów to znak, że polityczna gra zaszła za daleko i sytuacja wymyka się spod kontroli.

Bo jeśli tak się stanie, zagrożone będą fortuny i status społeczny ludzi bijących dziś brawo ulicznym grabieżcom. Następnym celem rabunkowych band będą luksusowe rezydencje miliarderów i gwiazd Hollywood. Co zrobią reprezentanci liberalnego establishmentu, gdy tłum Afroamerykanów lub białych bojówkarzy lewackiej Antify zmusi do uklęknięcia Billa Gatesa, Marka Zuckerberga lub Elona Muska?

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news