Przewodnik „Gazety Finansowej” po ofertach inwestycyjnych na czas kryzysu
Rada Polityki Pieniężnej (RPP) obniżyła stopy procentowe do 0,1 proc. Dlatego w bankach oprocentowanie oszczędności spadło maksymalnie do pół procenta. Oficjalna inflacja podawana przez Główny Urząd Statystyczny wynosi prawie 3 proc. rocznie (na wiele produktów jest ona jednak znacznie wyższa). Oznacza to, że każde 10 tys. zł trzymane w banku traci na wartości przynajmniej 2,5 tys. zł. To tzw. podatek inflacyjny. W ten sposób RPP chce zachęcić Polaków do wydawania pieniędzy na konsumpcję, aby w ten sposób walczyć z kryzysem. Ewentualnie skłonić Polaków do inwestycji, które stają się bardzo opłacalne. Polacy w bankach zgromadzili około 900 mld zł. To ogromna kwota przekraczająca ponad dwuletnie wydatki polskiego państwa. Dla porównania, program 500+ na każde dziecko kosztuje ok. 41 mld zł rocznie. Aby gospodarka mogła się kręcić, Polacy muszą wydawać pieniądze. Z drugiej strony muszą też oszczędzać, bo to z zainwestowanych dobrze oszczędności bierze się wzrost gospodarczy. Ktoś, kto zarabia 30 tys. zł miesięcznie i wszystko wydaje na konsumpcję, jest zwykle biedniejszy od tego, który zarabia 15 tys. złotych, ale połowę swojego dochodu inwestuje.
Rozpoczęła się walka o pieniądze Polaków zgromadzone w bankach. Inwestycjami rządzi podstawowa zasada: im większy jest spodziewany zysk, tym większe musi być ryzyko. Dlatego państwo pożyczając od obywateli pieniądze (w formie sprzedaży im obligacji) płaci mało, bo jest uznawane za wiarygodnego płatnika. Jeżeli swoje obligacje sprzedaje prywatna firma, to musi obiecać większy zysk, ponieważ ryzyko, że splajtuje i nie wykupi obligacji, jest znacznie większe niż w wypadku państwa. Państwa oczywiście też bankrutują i nie spłacają swoich zobowiązań. Przykładem jest chociażby wielokrotne bankructwo Argentyny. Wbrew państwowej reklamie obligacji z początku XXI w., zysk bez ryzyka nie istnieje, dlatego inwestując pieniądze każdy musi sam ocenić, jakie ryzyko jest gotowy zaakceptować. Jeżeli sprzedawca oferuje nam „zysk bez ryzyka”, powinniśmy go przegonić. Jest bowiem albo cynicznym kłamcą, albo kimś głupim. Im młodszy człowiek, tym to ryzyko może być większe. Ktoś, kto chce przejść za rok na emeryturę, raczej nie powinien inwestować wszystkiego na rynku akcji, który jest narażony na duże wahania kursów.
Bezpieczne alternatywy dla banków
Ci, którzy nie akceptują dużego ryzyka, a jednocześnie nie chcą tracić pieniędzy na lokatach w banku, mogą zdecydować się na państwowe obligacje. W tym wypadku należy wybrać ofertę, która uzależnia wypłacane odsetki od aktualnego poziomu inflacji. Chodzi o to, że może ona rosnąć, a wówczas stałe stopy oprocentowania pożyczki państwu nie gwarantują uniknięcia straty. Od maja obligacje czteroletnie państwa dają 1,3 proc. oprocentowania w pierwszym roku i 0,75 proc. ponad inflacje w trzech kolejnych latach. To oznacza, że specjalnie nie zarobimy, ale też oszczędności nie stracą na wartości jak te trzymane w banku.
Dane GUS oczywiście są torturowane, czyli rząd zabiega, aby oficjalne wskaźniki inflacji były jak najniższe, ale i tak są pewnym zabezpieczeniem. Zresztą te manipulacje są standardem w Polsce i mają miejsce niezależnie od tego, która partia aktualnie rządzi. Polegają na tym, że jeżeli w danym roku bardzo wzrosła cena pomidorów, to można to warzywo wyrzucić z koszyka inflacji i zastąpić je np. ogórkiem. Polski indeks inflacji nie zawiera wzrostu cen nieruchomości, chociaż w zachodnich państwach to jeden z ważniejszych elementów koszyka inflacji. Właśnie po to, żeby rząd nie mógł nakładać na obywateli podatku inflacyjnego, banki centralne i decydująca o polityce pieniężnej Rada Polityki Pieniężnej są w teorii niezależne od polityków. W praktyce w tych instytucjach są polityczni nominaci, którzy starają się spełniać żądania swoich promotorów. Dziś pieniądz w Polsce jest bardzo tani.
Kolejną bezpieczną alternatywą inwestycyjną są metale szlachetne, głównie złoto i srebro. W większości wypadków, spodziewając się kryzysu, ludzie inwestują pieniądze właśnie w takie dobra. W przeciwieństwie bowiem do papierowych pieniędzy metale szlachetne nigdy aż tak nie stracą na wartości. Zła wiadomość jest taka, że kryzys nadciąga już od wielu miesięcy i złoto i srebro są drogie. Przez ostatnie trzy miesiące srebro na światowych rynkach podrożało o ponad połowę. Jeżeli więc ktoś na początku pandemii zdecydował się zainwestować w srebro, to dziś miałby już połowę pieniędzy więcej. Za uncję srebra (28,349 grama) na początku marca płacono 12 dol. Dziś kosztuje ona 18 dol. Wciąż jednak można spodziewać się, że srebro podrożeje. W kwietniu 2011 r., gdy świat wychodził z globalnego kryzysu, srebro kosztowało 48 dol. Oczywiście gdy nadeszły lata prosperity, to cena tego kruszcu (jak i wielu innych) powędrowała w dół. Złoto w tym samym czasie podrożało z 1470 dol. w marcu do 1765 dol. dziś. Rekordowym rokiem, jak w wypadku srebra, były notowania z wiosny 2011 r. Wówczas złoto kosztowało 1900 dol.
Chociaż na metalach szlachetnych nigdy nie stracimy tyle, ile możemy na inwestycjach finansowych, to głównym problemem jest w tym wypadku zawsze to, kiedy „zamknąć pozycję” (jak to mówią maklerzy i bankierzy inwestycyjni), czyli sprzedać posiadane metale. Ci, którzy zrobią to za późno, mogą stracić nie tylko zyski, ale także część zainwestowanego kapitału. Gdy bowiem recesja dobiegnie końca, to metale szlachetne zaczną tanieć – tak jak to się działo po 2011 r.
Inwestycje dużego ryzyka
Ciekawą propozycją inwestycyjną są luksusowe alkohole. Funkcjonują specjalne fundusze pozwalające kupować udziały w rocznikach win. Inwestowanie bowiem w pojedyncze butelki jest bardzo skomplikowane i wymaga prowadzenia własnego, bezpiecznego składu takich produktów. W tym wypadku jednak ryzyko inwestycji jest duże, a zachowanie rynku kompletnie nieprzewidywalne.
Zostają oczywiście inwestycje giełdowe. Większość oszczędzających Polaków nie ma jednak pojęcia, w akcje jakich firm powinni zainwestować. Decydują się najczęściej na zakup udziałów w funduszach inwestycyjnych. Te mogą być „dużego ryzyka”, czyli inwestujące wszystkie pieniądze w akcje lub małego ryzyka, czyli np. inwestujące w obligacje bogatych państw, a tylko niewielką część kapitału w akcje lub w ogóle. Fundusze takie są drogie, ich zyski bowiem w niewielkim stopniu zależą od uzyskiwanych wyników, a w większym od opłat pobieranych od klientów za zarządzenie ich pieniędzy. Właśnie te opłaty „za zarządzanie” i wszelkiego rodzaju prowizje powinny być głównym kryterium wyboru funduszu. Banki oferują już jednak tzw. supermarkety funduszy inwestycyjnych. Samemu można stworzyć własny portfel. Najtańszymi i najlepszymi są tzw. fundusze indeksowe. Inwestują one w indeksy giełd na większości rozwiniętych rynków i mają one najniższe opłaty wynoszące zwykle 0,5 proc. kapitału. Zarządzanie taką inwestycją jest proste: kupuje się akcje spółek tworzących giełdowe indeksy. Taka sytuacja sprawia, że jak rynek rośnie, to i inwestycja rośnie. Gdy rynek spada, to wartość naszej inwestycji się zmniejsza. Akwizytorzy funduszy inwestycyjnych mających zarządzających dokonujących „ręcznie” wyboru przekonują swoich klientów, że właśnie gdy rynek spada, to oni potrafią zarabiać. Statystyki dowodzą jednak innej tezy: w dłuższym okresie (ponad 20 lat), tylko jeden zarządzający potrafił osiągać lepszy wynik niż indeksy giełdowe – miliarder Warren Buffett. 99,9 proc. pozostałych inwestujących pieniądze wypada gorzej niż rynek. Inwestując w akcje musimy być jednak gotowi na to, że kryzys nie skończył się i indeksy mogą się obniżać. Aby uniknąć efektu takiego, że wartość depozytu się zmniejszy, należy decydując się nawet na ryzykowną inwestycję w fundusz indeksów giełdowych, rozłożyć inwestowaną kwotę na wiele tygodni. Wówczas mamy pewność, że nie trafi my na czas ostrej korekty. Inwestycja w akcje oznacza, że wierzymy w to, iż światowa gospodarka wyjdzie na prostą i będzie znów przynosić olbrzymie dochody. W dłuższej perspektywie inwestowanie w akcje polega właśnie na wierze w rozwój. Jeżeli chcemy sprzedać akcje po pierwszych zyskach lub stratach, to nie mówimy już o inwestowaniu, a spekulacji. Taka taktyka zabiera dużo czasu (i nerwów) i jest obarczona wielkim ryzykiem.
Polacy już od marcowego kryzysu zaczęli powrót na giełdy. Tylko na warszawskiej giełdzie otworzono ponad 50 tys. nowych rachunków. Warszawski parkiet jest stosunkowo mały. Osobiście ludziom, którzy inwestują w akcje, zalecałbym inwestowanie w fundusze inwestycyjne giełd w Londynie, Nowym Jorku, Tokio, a warszawski parkiet traktować jako jedno z narzędzi „dywersyfikacji portfela inwestycyjnego”. Pod tym trudnym terminem ukrywa się mądrość naszych prababci, które już setki lat temu wiedziały, że idąc na targ „nie wkłada się wszystkich jaj do jednego koszyka”. To, jaki sposób oszczędzania wybrać, zależy od osobistej sytuacji finansowej i ryzyka, które się akceptuje. Podzielenie inwestycji na kilka rynków zawsze zwiększa szanse na to, że zakończy się ona klapą.
Ostatnią z poważnych inwestycji na rynku są te obligacje prywatnych firm. Są one jednak papierami ogromnego ryzyka. Oferują czasem 10–15 proc. zysku, jednocześnie musimy się liczyć z utratą nawet zdecydowanej większości zainwestowanych pieniędzy. Zasada jest prosta: jeżeli firma chce zapłacić 15 proc. zysku inwestorom, to znaczy, że bank nie chce jej pożyczyć pieniędzy, bo uważa przedsięwzięcie za zbyt ryzykowne lub domaga się, aby zarządzający firmą poręczyli te pieniądze osobistym majątkiem. W takim wypadku wolą oni pożyczyć pieniądze „z rynku”, bo wiąże się to dla nich z mniejszym osobistym ryzykiem.