4.9 C
Warszawa
czwartek, 7 listopada 2024

Korzenie niemieckiego antyamerykanizmu

Berlin należy do najzagorzalszych krytyków Donalda Trumpa.

Prezydent USA bez skrupułów ujawnia dwuznaczną grę polityczną Niemiec, stawiając berlińskim elitom ultimatum. Albo RFN powróci do roli wiarygodnego członka Wspólnoty Euroatlantyckiej, albo będzie płacił coraz wyższą cenę nielojalności.

Przeczekać Trumpa
Widowiskowe dąsy wobec Trumpa maskują tylko faktyczne przyczyny antyamerykanizmu, z czego zdają sobie sprawę obie strony. Chodzi o niemieckie ambicje mocarstwowe w skali globalnej. „Zachód musi po prostu pocierpieć do listopadowych wyborów prezydenckich w USA”. Taką opinię wyraziła komentatorka polityczna Deutsche Welle Barbara Wesel, dając upust nadziejom na reelekcyjną porażkę Donalda Trumpa.

Swoją drogą to symptomatyczne, że niemiecka publicystka udziela porad w imieniu całego Zachodu. Taka maniera narasta wśród berlińskich elit władzy i biznesu od dawna, choć obecnie jedynym celem napaści jest Donald Trump. Prezydentowi Trumpowi można wiele zarzucić, na czele z oryginalnym stylem wyrażania myśli. Nigdy jednak nie pozwoliłby sobie życzyć klęski wyborczej Angeli Merkel. Tym niemniej komentarz Barbary Wensel po pierwsze wprowadza opinię publiczną w błąd, po drugie narastające problemy w relacjach amerykańsko-niemieckich wykraczają daleko poza kwestie personalnych sympatii bądź antypatii.

W tym kontekście warto zwrócić uwagę na słowa Trumpa wypowiedziane podczas pierwszego od czasu rozpoczęcia epidemii spotkania z wyborcami. 21 czerwca w Oklahomie prezydent USA oświadczył: „Musimy bronić Niemiec przed Rosją”. To sygnał, że USA nie pozostawią samopas problemu niemieckiego nawet w przypadku porażki wyborczej obecnego prezydenta, na co się zresztą nie zanosi.

Biały Dom, bez względu na to, kto będzie jego głównym lokatorem, nie zaprzestanie zarzucać Berlinowi uprawiania dwuznacznej polityki. Z jednej strony Niemcy oburzają się na decyzję Białego Domu w sprawie redukcji liczby amerykańskich żołnierzy, z drugiej obrażają się, gdy prezydent zwraca uwagę na niewypełnianie przez RFN zobowiązań finansowych osłabiających potencjał obronny NATO. W Oklahomie Trump powiedział: –Przez 25 lat niemiecki dług wobec Sojuszu Północnoatlantyckiego urósł do biliona dolarów. Jak dodał, NATO postawiło przed sobą wyraźny cel wzrostu nakładów obronnych każdego państwa członkowskiego do 2 proc. PKB. Tymczasem niemieckie wydatki zastopowały na poziomie 1,38 proc. Głównym zarzutem Donalda Trumpa jest ignorowanie przez Berlin fundamentalnych interesów bezpieczeństwa nie tylko sojuszników z NATO i Unii Europejskiej, ale też całej Europy. Mowa oczywiście o planach niemiecko-rosyjskiego monopolu energetycznego zapewnionego przez dwustronne projekty transportowe gazu.

– Niemcy płacą Kremlowi miliard dolarów rocznie za nowiutki gazociąg Nord Stream – poinformował swoich wyborców Donald Trump, podczas gdy USA, Polska, państwa bałtyckie, cała Skandynawia i Ukraina od lat ostrzegają o niebezpieczeństwie energetycznego uzależnienia Europy od Rosji. Niebezpieczeństwa, które stwarza Berlin. Tymczasem Niemcy wzywają Komisję Europejską i Unię do krucjaty przeciwko amerykańskim sankcjom wobec obu propagatorów drugiej nitki gazociągu bałtyckiego. Postawę Niemiec, zarówno w sprawie NATO, jak współpracy gazowej z Rosją, trudno nazwać inaczej niż dwuznaczną. I to mówiąc językiem dyplomatycznym. Na szczęście obie kwestie należą do tych, które łączą Trumpa, a więc republikanów, z demokratami. Bezpieczeństwo Europy, ze szczególnym uwzględnieniem suwerenności energetycznej, stanowi trwały element konsensusu amerykańskiej polityki zagranicznej.

Odrębnym problemem, stale podnoszonym przez amerykańskiego przywódcę, są relacje gospodarcze z Niemcami. Berlin uważa, że od dwóch lat jest ofi arą protekcjonistycznej polityki ekonomicznej USA. W 2018 r., po wprowadzeniu nowej stawki amerykańskich ceł na import stali (25 proc.) i aluminium (10 proc.), rząd Angeli Merkel planował nawet złożenie skargi do WTO. Po skalkulowaniu strat i zysków nie uczynił jednak nic, bo tak czy inaczej zyskuje. Anulowanie gróźb wypowiedzenia USA wojny handlowej to wyraz obaw. Trudno, aby było inaczej, skoro USA są największym importerem niemieckiej produkcji. Dzięki eksportowi do Stanów Zjednoczonych handel generuje rocznie jedną piątą dodatniego salda handlowego, czyli 50 mld euro. Tylko sprzedaż samochodów i części zamiennych do USA daje niemieckiemu przemysłowi motoryzacyjnemu 32 proc. obrotów na kwotę 22 mld euro. Dość powiedzieć, że gdyby nie eksport do Stanów Zjednoczonych, niemiecka gospodarka, zagrożona spadkami, wpadłaby w recesję już w ubiegłym roku. Tymczasem dzięki wzrostowi obrotów w handlu z USA roczny bilans niemieckiej gospodarki wyszedł na lekki plus. Patrząc obiektywnie, prezydent USA nie rzuca wobec Niemiec ani bezpodstawnych oskarżeń, ani nie próbuje narzucić niczego, co nie zostało zaakceptowane przez rząd Angeli Merkel, jak choćby zobowiązania budżetowe wobec NATO.

Biały Dom nie rzuca Berlinowi gospodarczych kłód pod nogi w postaci dyskryminacyjnych warunków wymiany handlowej. Co więcej, ratuje sojuszniczą gospodarkę przed stagnacją. Nie wspominając o setkach miliardów dolarów zysków liczonych przez niemiecki biznes od 25 lat. Chodzi oczywiście o prężny sektor usług, który napędza obecność amerykańskich żołnierzy. Niemieckie władze półgębkiem przyznają się do tego paragrafu dochodów budżetowych. Chętniej mówią, że wydały na amerykańskie bazy 760 mln euro przez 7 lat, co daje bardziej niż skromną średnią roczną 108 mln euro. Tymczasem, jak informuje Deutsche Welle, „likwidacja tylko jednego, niewielkiego garnizonu amerykańskiego pozbawiła kasę bawarskiego Bambergu setek milionów euro rocznie”. Zatem podsumujmy. Jedyne, czego USA wymagają od Berlina, to euroatlantycka lojalność wobec wysiłku militarnego Stanów Zjednoczonych. To Waszyngton od 70 lat finansuje obronę Niemiec i Europy przed sowieckim, rosyjskim, a obecnie chińskim oraz terrorystycznym zagrożeniem.

Biały Dom wymaga również solidarności z pozostałymi krajami NATO i UE, wyrażonej poszanowaniem ich egzystencjalnych interesów bezpieczeństwa, na czele z energetyczną, militarną i polityczną suwerennością zagrożoną przez Rosję. Tylko tyle, lecz dla Berlina widocznie aż tyle.

Amerykańska bariera
Niemiecka antyamerykańskość nie ogranicza się do pretensji do Donalda Trumpa. To tylko zasłona dymna sprowadzająca problem do personaliów. Prawdziwa przyczyna kryje się w globalnych aspiracjach Berlina. Im więcej czasu upływa od zakończenia II wojny światowej, tym bardziej rośnie apetyt na niemiecką samodzielność w światowej polityce. Wyraża się przywódczymi ambicjami w Europie. To zarazem wyjaśnienie freudowskiej pomyłki Barbary Wesel, która artykułuje niemieckie anse do Trumpa w imieniu całego Zachodu.

Od kilku lat wielu politologów i ekonomistów wskazuje, że zjednoczenie Europy opłaciło się głównie Berlinowi. Najsilniejsza gospodarka stała się dominującym beneficjentem strefy euro. Dzięki unijnej kooperacji niemiecki eksport konkuruje z amerykańskim i chińskim o dominację w światowym handlu. To, co było jeszcze kilka lat temu niepoprawne politycznie, dziś otwarcie mówi minister spraw zagranicznych Heiko Maas. Z okazji niemieckiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej oświadczył: –Skoncentrujemy się na pomocy krajom UE w pokonaniu ekonomicznych następstw epidemii – po czym sprecyzował: – Jako państwo z największym eksportem Niemcy tylko na tym wygrają. Jaśniej partykularnych intencji wyjaśnić już nie można.

Także szefowa Maasa wygłosiła w Bundestagu exposé, w którym zawarła agendę unijnej prezydencji. – Unowocześnimy europejski projekt wolności i demokracji – zadeklarowała Angela Merkel. Podkreśliła: – Europa potrzebuje Niemiec w takim samym stopniu, jak Niemcy potrzebują Europy. Oczywiście jeśli będzie to Unia, która stanowi ekonomiczne zaplecze dla niemieckiego eksportu oraz wielki rynek zbytu dla niemieckiej produkcji. Wtedy, zgodnie z zapowiedziami, Bundeswehra aktywniej zajmie się problemami stabilizacji świata, a Niemcy zostaną stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. Muszą jednak zostać spełnione dwa warunki. Pierwszym jest wyrugowanie amerykańskiej obecności wojskowej, ekonomicznej i politycznej w Europie, która jest największą barierą dla niemieckich aspiracji na kontynencie i w świecie. Drugim warunkiem jest nawiązanie ścisłej kooperacji Berlina z Moskwą. Bez rosyjskich surowców ani nowego parasola jądrowego Niemcy nie osiągną tego, co nie udało się ani Bismarckowi, ani kajzerowi Wilhelmowi II.

I na tym ostatnim zakończmy listę zwolenników niemieckiej dominacji globalnej osiągniętej siłą militarną. Nie zmienia to faktu, że USA są jedyną barierą na drodze międzynarodowego usamodzielnienia Niemiec, z nieobliczalnymi konsekwencjami dla Polski, Europy i świata. Taka jest też prawdziwa przyczyna niemieckiego antyamerykanizmu.

 

FMC27news