Helena Dalli, unijna komisarz ds. równości, poinformowała o odrzuceniu sześciu polskich wniosków o dofinansowanie w ramach projektu Partnerstwo miast.
Odrzucone wnioski dotyczą takich miejscowości jak Kraśnik, Wieluń, Tuchów, Wilamowice czy Nowy Sącz. Powodem decyzji komisarz było przyjęcie przez nie uchwał o niepromowaniu ideologii LGBT, bądź przystąpienie do Samorządowej Karty Praw Rodzin, co zostało zinterpretowane jako wprowadzenie tzw. stref wolnych od LGBT mających skutkować dyskryminacją osób nieheteroseksualnych.
Od razu wyjaśnijmy: w Polsce nie ma żadnych stref wolnych od LGBT – jest to ordynarny fake rozpowszechniany przez lewicowych aktywistów i opozycyjnych eurodeputowanych, podkręcony dodatkowo prowokacyjnym happeningiem przedstawiciela ruchu LGBT Barta Staszewskiego, który zasłynął zawieszaniem żółtych tablic ostrzegawczych przy wjazdach do miejscowości przyjmujących wspomniane uchwały. Na zasadzie głuchego telefonu tablice te zostały w Brukseli potraktowane jako autentyk – innymi słowy uwierzono, że faktycznie stoją za nimi nieprawomyślne samorządy. Tłumaczeń nikt nie chciał słuchać ani tym bardziej wgłębiać się w rzeczywistą treść tego, co uchwalono, a w większości przypadków zapisy dotyczą sprzeciwu wobec homoseksualnej indoktrynacji w instytucjach publicznych (zwłaszcza w szkołach), podkreślają prawo rodziców do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami oraz odrzucają program edukacji seksualnej wg wytycznych WHO. Nigdzie nie znajdziemy natomiast zapisów dyskryminacyjnych w rodzaju zakazu manifestowania swej orientacji, poglądów lub zakazów wstępu do restauracji czy hoteli, czym na forum Parlamentu Europejskiego straszył w histerycznym tonie Robert Biedroń.
Na pozór mogłoby się wydawać, że jest to burza w szklance wody. Partnerstwo miast to marginalny program, w którym samorządy oraz lokalne organizacje pozarządowe mogą ubiegać się o granty do wysokości 25 tys. euro (średnia otrzymywanych kwot to 16 tys. euro), a łącznie wypłacono 2 324 327 euro. Beneficjenci mogą spożytkować środki na inicjatywy w rodzaju organizacji debat dotyczących różnych aspektów unijnej polityki, imprezy kulturalne i sportowe czy wzajemne zwiedzanie partnerskich miast. Krótko mówiąc, samorządowcy co najwyżej nie pojeżdżą sobie na zagraniczne wycieczki do Francji czy Niemiec.
Jednak jest i drugie, o wiele poważniejsze dno całej sprawy. Oto po raz pierwszy unijny organ w sposób całkowicie arbitralny i co najważniejsze kompletnie pozatraktatowy odmówił wypłacenia funduszy, nawet nie kryjąc, że decyzja była motywowana pozamerytorycznymi, ideologicznymi względami. Pochodząca z Malty komisarz uznała się za władną pryncypialnie oceniać, co jest dyskryminacją, a co nie, stosując przy tym czysto uznaniowe, skrajnie nieprzejrzyste kryteria i uzurpując sobie tym samym nienależne kompetencje. Z jej publicznych wypowiedzi wynika ponadto, że nie zapoznała się z inkryminowanymi uchwałami, zadowalając się doniesieniami zaprzyjaźnionych ideowo osób i organizacji oraz powielając fake newsa o strefach wolnych od LGBT (z wywiadu dla „Wyborczej”: „Wyraźnie potępiłam strefy wolne od LGBTI i powiedziałam, że jestem bardzo zaniepokojona liczbą brutalnych ataków na osoby LGBTI – takich jak ataki na Marsze Równości, rozdawanie naklejek oznaczających całe dzielnice i miasta jako »strefy wolne od LGBTI« oraz przyjmowanie rezolucji przeciwko osobom LGBTI”). Na dodatek stanowisko Heleny Dalli poparła w całej rozciągłości przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
Tym samym został stworzony bardzo niebezpieczny precedens i to na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, Bruksela przyznała oficjalnie, że Unia ma swą ideologiczną agendę i będzie ją forsować za pomocą kija i marchewki, uzależniając przyznanie eurofunduszy od spełnienia przez ubiegające się kraje i podmioty jej oczekiwań w tym zakresie. Po drugie, by zrealizować swoje cele, zdecydowana jest stosować metodę faktów dokonanych w postaci uzurpowania sobie pozatraktatowych prerogatyw. Po trzecie wreszcie, zamierza ingerować w wewnętrzne sprawy państw członkowskich i to aż do poziomu samorządowego. W efekcie Unia ustawia się w pozycji samozwańczego żandarma politycznej poprawności i rewolucji kulturowej. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że decyzja Heleny Dalli jest swoistym rozpoznaniem bojem, jak daleko można się posunąć, co jest szczególnie niepokojące w kontekście niedoprecyzowanego (celowo?) powiązania unijnych funduszy z praworządnością. Dlatego powinna tu nastąpić stanowcza interwencja władz państwowych na najwyższym szczeblu – włącznie z pozwem do TSUE i groźbą symetrycznej reakcji, tzn. Polska powinna zagrozić obcięciem swej składki członkowskiej proporcjonalnie do odebranych nam środków. Jeżeli polskie państwo pozostanie bierne, może się okazać, że dopiero co wynegocjowane miliardy euro z unijnego budżetu będą systematycznie okrawane – na podobnej zasadzie, jak właśnie uczyniła to eurokomisarz.